Dlaczego Donald Trump – w potocznym odczuciu skłonny do „politycznego romansu” z rosją – jako prezydent USA może okazać się dla Kremla koszmarnym zmartwieniem? Odpowiedź zawiera się w stwierdzeniu, że putin – dokonując napaści na Ukrainę – wepchnął siebie i swój nieszczęsny kraj między chiński młot a amerykańskie kowadło.
Zacznijmy od wywiadu, jakiego agencji Bloomberg udzielił prezydent Finlandii Alexander Stubb. Polityk zdiagnozował sytuację rosji, stwierdzając, że jest ona „w znacznym stopniu uzależniona od Chin”. W związku z czym:
Zgadzam się z tą diagnozą, świadom kondycji, w jakiej znajduje się rosyjska gospodarka, bez „chińskiej kroplówki” skazana na zapaść.
Idźmy dalej – „druga armia świata” prowadzi wojnę na wyniszczenie. Założonym skutkiem zmagań o wysokiej intensywności miało być zdemolowanie ukraińskiego potencjału w stopniu, który zmusi Kijów do poddania się. Zarazem przyjęto, że znacznie wyższe straty własne są akceptowalne, bo „rosja może więcej”; ma większe rezerwy ludzkie i materiałowe. Na nieszczęście dla Kremla, plan niespecjalnie się spina – owszem, Ukraińcy krwawią, ale trwają, za to rosjanie zbliżają się do ściany jeśli idzie o możliwości odtwarzania ubytków w sprzęcie. Kończą się sowieckie zapasy, gromadzone na wojnę z NATO, a nominalnie potężny rosyjski przemysł zbrojeniowy nie radzi sobie z produkcją na przyzwoitym poziomie – i nie ma widoków, by sytuacja uległa poprawie. W efekcie rosjanie będą w stanie bić się „na ostro” jeszcze kilkanaście miesięcy. Jeśli do tego czasu nie pokonają Ukrainy, na co się nie zanosi, staną przed koniecznością częściowego zamrożenia konfliktu. Opcja dalszej walki na wyniszczenie, prowadzona w reżimie wysokiej intensywności działań bojowych, nadal będzie dostępna – pod warunkiem, że materiałowego wsparcia udzieli Moskwie Pekin.
W drugim ze scenariuszy uzależnienie rosji od Chin tylko się pogłębi, rosnące straty w ludziach (których Chińczycy kompensować nie będą), dodatkowo Moskwę osłabią. A będą wysokie, zapewne jeszcze wyższe niż obecnie, bo… – i tu wjeżdża Trump „na białym koniu”.
Choć tak naprawdę nie wiemy, co republikański polityk ma na myśli mówiąc o zakończeniu wojny w Ukrainie, on sam nie jest dla nas „czystą kartą”. Po poprzedniej prezydenturze wiemy mniej więcej, czego się po nim spodziewać. Znamy też poglądy wspierających go wpływowych osób. Na tej podstawie możemy domniemywać, że Ameryka nowego-starego prezydenta skierowałaby większą uwagę na Daleki Wschód – mobilizując się do konfrontacji z Chinami, czyniąc to kosztem Europy.
Trump z uznaniem wypowiada się o putinie i innych „mocnych ludziach”, co nie zmienia faktu, że nie traktuje rosji jako symetrycznego zagrożenia dla USA. I słusznie, bo czym federacja mogłaby Stanom zaszkodzić? Wojskowo jedynie „atomem”, co w wersji ograniczonej konfrontacji niechybnie skończyłoby się starciem z powierzchni ziemi całej rosyjskiej armii, bez podobnych szkód dla Ameryki, a w opcji totalnej konfrontacji – zagładą planety. Oba scenariusze należy zatem uznać za nieprawdopodobne. Ekonomicznie zaś rosja to karzeł, w dodatku z chromą nogą i jednym okiem. Tymczasem Chiny – jakkolwiek militarnie ustępujące USA – są drugą gospodarką świata, o globalnych zasięgach i ambicjach. Trump tak widzi sprawy, skądinąd właściwie, i pod takie postrzeganie definiuje priorytety; czynił to już podczas swojej pierwszej prezydentury.
Trumpiści przez pół roku blokowali pomoc USA dla Ukrainy, co wielu obserwatorów skłania do wniosku, że republikański lider chciałby upadku Kijowa. I że generalnie „ma coś przeciwko Ukrainie”. Trudno zaprzeczyć, że na obstrukcji ludzi Trumpa zyskiwała rosja – a traciła, dosłownie, armia ukraińska – tym niemniej były to skutki wtórne. Zamysł trumpistów sprowadzał się do paraliżu działań administracji Joe Bidena, do wykazania osobistej niemocy i nieskuteczności prezydenta. A że działo się to ze szkodą dla Ukrainy? Tym gorzej dla Ukrainy. Do czego zmierzam? Ano do stwierdzenia, że Kijów stał się zakładnikiem polityki wewnętrznej USA, ale co do zasady Trump nie ma nic przeciwko Ukrainie. Z dużym prawdopodobieństwem można by rzec, że ma ją gdzieś.
A teraz zastanówmy się nad skutkami otwartego i znaczącego wsparcia Chin dla rosji. Z perspektywy Trumpa byłaby to jakościowo inna sytuacja. Do tego stopnia, że Ukraina stałaby się polem zastępczej wojny, starciem między Waszyngtonem a Pekinem realizowanym ukraińskimi i rosyjskimi rękoma, przy użyciu amerykańskiej i chińskiej broni. W takim ujęciu aspiracje Ukraińców i ambicje rosjan wpisałyby się w rozgrywkę między dwoma zewnętrznymi mocarstwami, co nie byłoby niczym nadzwyczajnym w najnowszej historii świata.
Tylko dlaczego do tej zastępczej wojny w ogóle miałoby dojść?
Po pierwsze, rosja sama Ukrainy nie pokona – musi poprosić o wsparcie Chin.
Po drugie, „separatystyczny pokój” między USA a rosją – będący skutkiem dogadania się Trumpa z putinem – wcale nie oznacza, że Ukraina potulnie zaakceptuje warunki. W tym kontekście Trump już jest koszmarem Kremla, zmusił bowiem europejskie rządy do zajęcia się na poważnie kwestiami własnego bezpieczeństwa militarnego. Pogróżki republikańskiego lidera oraz niedawne niezdecydowanie USA w kwestii pomocy dla Ukrainy dały sojusznikom do myślenia. Nikt nie chciałby – jak Kijów – stać się zakładnikiem wewnątrzamerykańskiego sporu między demokratami a republikanami. Szczególnie że Moskwa podsyca obawy, co rusz grożąc członkom natowskiej i unijnej wspólnoty. Długofalowym skutkiem opisanej sytuacji będzie remilitaryzacja Europy. W bliskiej i średniej perspektywie oznacza wspieranie Ukrainy, bo jej opór wyraźnie osłabia rosję, wybijając Kremlowi z głowy inne militarne akcje. Innymi słowy, nawet jeśli Trump, jako prezydent, zatrzyma amerykańskie wsparcie, Ukrainie pozostanie Europa. A pomoc z kontynentu będzie na tyle duża, że patrz „po pierwsze” (rosja sama Ukrainy nie pokona – musi poprosić o wsparcie Chin).
Po trzecie, deal putina z Trumpem mógłby się Chinom nie spodobać, zwłaszcza że Pekin ewidentnie gra na dalsze, długofalowe wyczerpanie rosji (by móc ją nie tyle od siebie uzależnić, co faktycznie zwasalizować). Z chińskiej perspektywy, im rosjanie dłużej będą walczyć, tym lepiej.
Po czwarte, wypięcie się rosjan na Trumpa („wsadź sobie swoją ofertę pokojową gdzieś”), zwłaszcza gdyby było efektem chińskiej presji, przyniosłoby radykalny wzrost amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Do głosu doszłyby tu optyka Trumpa (jego postrzeganie Chin), no i niezbyt chwalebne cechy charakteru republikańskiego polityka (pozującego na samca-alfa, któremu się nie odmawia; amerykański establishment potrafił i zapewne będzie potrafił je wykorzystać).
Oczywiście jest jeszcze możliwość, że putin poprzestanie na prowadzeniu wojny o mocno ograniczonym natężeniu (częściowo zamrozi konflikt). Tak, by ogarnąć go własnymi siłami, z nadzieją, że jednak Ukraina w końcu pęknie. Ale to bardzo niebezpieczny wybór – o czym więcej przy innej okazji.
—–
Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.
A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.
Nz. Dowódca armii ukraińskiej, gen. Syrski (po lewej). Pierwszy żołnierz Ukrainy nie wypowiada się na tematy polityczne, ale nieco bardziej rozmowni są jego podwładni. Za mną kilka wywiadów z ukraińskimi oficerami – wizja Trumpa-prezydenta USA ich nie przeraża i nie mam wrażenia, że chodzi tu o „urzędowy optymizm”…/fot. ZSU