Miłość

Najpierw krótki opis do załączonego zdjęcia. Zrobiłem je 4 września 2009 roku w Afganistanie, gdzieś między Ghazni a Giro. Było późne popołudnie, kilka chwil po wykonaniu tej fotografii dwa inne „rośki” wyciągnęły zakopaną maszynę i patrol ruszył dalej. Niewiele później, niemal u celu, usłyszałem głuche puknięcie. Niepozorne – gdyby nie cisza panująca w naszym wozie, pewnie w ogóle bym tego dźwięku nie zarejestrował.

Ale coś, co dla mnie niewiele różniło się od ciszy, z przodu kolumny było rozdzierającym hukiem. Uwolniona eksplozją miny-pułapki energia wdarła się do wnętrza jednego z transporterów. Zabiła sapera, Marcina Porębę, i zraniła pięciu jego kolegów. Uśmiercając przy okazji mit niezniszczalnego Rosomaka.

Czternaście lat, a pamiętam jakby to było wczoraj…

—–

Nie straciłem na wojnie dziecka, ale znam rodziców, którym dane było doznać tego bólu. Poznałem żony i rodzeństwo kilkunastu poległych żołnierzy. W ramach reporterskich obowiązków wiele razy pytałem o okoliczności, w jakich bliscy dowiadywali się o śmierci ukochanej osoby. Mieszały się w tych historiach życiowy banał i potworna tragedia.

Matka wspomnianego Marcina Poręby, Zofia, opowiadała:

– Wyszłam właśnie z obrządku i zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Tuż za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…

Kazimierz Kutrzyk, ojciec zabitego w sierpniu 2004 roku w Iraku Sylwestra, wspominał:

– Wracałem z Katowic, w Chorzowie czekałem na autobus przesiadkowy do Gliwic. No i dzwoni żona, że delegacja z Bielska przyjechała. Ale nie zwyczajna, tylko taka z kapelanem. Przydusiło mnie. Jechałem autobusem bez ruchu. Potem jeszcze długo nie mogłem sobie poradzić ze stratą.

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – to z kolei opowieść Jolanty Marciniak, matki Piotra, poległego w walce z talibami 10 września 2009 roku. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

I ostatnia historia, związana z osobą Szymona Słowika, spadochroniarza, który poległ w lutym 2008 roku w Afganistanie. I jego wóz „wyłapał” minę-pułapkę, zaledwie cztery kilometry od koalicyjnej bazy w Sharanie. „Widać już światła z bazy!”, krzyczał Szymon, co wiemy z opowieści kierowcy pojazdu. „Dawaj, dawaj!”, Słowik popędzał kolegę. „Moja żona ma dziś urodziny, muszę zdążyć zadzwonić!”. To były jego ostatnie słowa.

– Taki dostałam prezent – Barbarze Słowik łamał się głos. – Przyjechała delegacja z jednostki i mówi, że Szymon nie żyje. „Nie wierzę wam”, powiedziałam wtedy. „To niemożliwe, ja mam dziś urodziny. Nie wierzę”.

Ale trzeba było uwierzyć.

—–

Z uwagi na okolicznościowy charakter wpisu dotyczy on Polaków (i „moich” wcześniejszych wojen). Ale warto i należy wspomnieć, że dziś podobne dramaty przeżywają matki, żony i dzieci ukraińskich wojskowych. I co gorsza, dzieje się to dużo-dużo częściej, w przytłaczającej wręcz skali.

Rozmawiałem kiedyś z matką poległego pod Debalcewem chłopaka.

– Świadomość, że zginął za coś ważnego i wielkiego tylko czasem pomaga – wyznała. – Bo przecież nie dla tej wielkości go urodziłam, a dla siebie.

Ktoś powie: egoizm. Odpowiem: tak, matczyny; nazywają to miłością.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zawarte w tekście wypowiedzi pochodzą z rozdziałów mojego autorstwa, będących częścią książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa).

Nz. Zagrzebany w wydmie rosomak/fot. własne

Złodziejstwo

Spałem, zmęczony podróżą, jednak nie na tyle mocno, by przegapić ostrzeżenie kierowcy marszrutki.

– Dojeżdżamy do blok-postu! – krzyknął mężczyzna i zaczął zwalniać.

Westchnąłem. Byliśmy gdzieś między Debalcewem a Donieckiem, na terenie separatystycznej republiki. Kontrola dokumentów w zabitej dechami wiosce nie bardzo mi się uśmiechała. Na ruchliwej donieckiej ulicy wojskowym zwyczajnie brakowało czasu na wnikliwe oględziny dokumentów i rewizje. Tu zaś – kalkulowałem – choćby dla zabicia nudy mogli sobie pozwolić na przetrzymanie pasażerów autobusu. Zwłaszcza Polaków.

– Chłopaki, akredytacje na wierzch – zwróciłem się do kolegów. Michał i Darek dobrze wiedzieli, o co chodzi. Do tej pory kwity z tzw.: Ministerstwa Informacji DRL, podawane razem z paszportem, pozwalał nam uniknąć kłopotów. Lecz nie było pewności, że tak będzie i tym razem. „Chłopcy z batalionu Wostok różnie traktują akredytacje. Rozumiecie, gorąca, kaukaska krew, mogą was poszarpać” – ostrzeżono nas w urzędzie wydającym ów dokument. Niby lojalnie, ale jakoś tak z przekąsem, jakby kobieta wręczająca papier tego szarpania nam życzyła.

Do autobusu wszedł mężczyzna o europejskich rysach twarzy. „Dobrze, że nie Czeczen” – pomyślałem, choć lekko zaniepokoiła mnie rosyjska flaga na rękawie munduru.

– Jesteśmy dziennikarzami z Polski – powiedziałem, podając ruskiemu książeczkę z orłem na okładce.

Znudzona dotąd twarz sierżanta wnet spochmurniała.

– Wasze paszporty! – wysyczał w kierunku chłopaków.

Dokumenty Michała i Darka wylądowały w kieszeni rosjanina. „No to dupa” – pomyślałem. Za oknem trzech żołnierzy o urodzie zakapiorów paliło papierosy i spoglądało groźnie w szyby marszrutki. Miejscowi pasażerowie pokulili się dziwnie w fotelach, choć widać było, że ukradkiem zerkają w naszą stronę. Byłem pewien, że spodziewają się jakiejś draki. Tak zresztą jak i ja, pomny historii sprzed kilku dni. Wówczas to dwóch zagranicznych dziennikarzy dostało solidny łomot podczas przekraczania linii demarkacyjnej („granicy” Ukrainy i DRL). Rebelianci nie dość, że ich pobili, to jeszcze okradli.

Tymczasem podstarzały podoficer kartkował mój paszport.

– Gdzie byliście? – spytał, nie odrywając oczu od jednej z moich afgańskich wiz.

Do Debalcewa pojechaliśmy, by zrobić materiał na temat wracającego do życia miasta, poważnie zniszczonego podczas niedawnych walk.

– Uhmm – rosjanin pokiwał głową, słysząc to wyjaśnienie. – I tak pewnie nakłamiecie – odparł i… oddał mi paszport. Następnie wyjął dokumenty chłopaków, obejrzał ich drugie strony i również zwrócił właścicielom. – Można jechać – obrócił się i ruszył ku wyjściu. Stojąc już w drzwiach, spojrzał w naszą stronę i głosem pełnym wyrzutu rzekł: – Wyjaśnijcie temu swojemu ministrowi, kto tak naprawdę wyzwolił obóz w Auschwitz…

—–

Trzy miesiące wcześniej – w wywiadzie dla radiowej Jedynki – ówczesny szef polskiego MSZ, Grzegorz Schetyna, powiedział:

„(…) to pierwszy front ukraiński i Ukraińcy wyzwalali (Auschwitz). To żołnierze ukraińscy (…) otwierali bramy obozu”.

Wypowiedź miała miejsce w siedemdziesiątą rocznicę wyzwolenia Oświęcimia i wpisywała się w polityczny kontekst początków 2015 roku. Agresywne poczynania rosji w Ukrainie – jakkolwiek nie spotkały się ze zdecydowaną reakcją Unii Europejskiej i NATO – skutkowały szeregiem uciążliwych „prztyczków”, także zadawanych na płaszczyźnie symbolicznej. Słowa Schetyny mocno moskali ubodły, o czym świadczyły dyplomatyczne protesty na najwyższym szczeblu. Ale żal pojawił się także na najniższych poziomach – o czym przekonaliśmy się w Donbasie.

Dekady agresywnej propagandy sprawiły, że rosjanie uwierzyli w mit jedynych zwycięzców II wojny światowej, zwanej przez nich wielką wojną ojczyźnianą. Kłamano na ten temat w czasach ZSRR, kłamano wraz z nastaniem ery putina. Po 2000 roku nawet bardziej – to wtedy ów mit stał się podstawą ideologii państwowej, a 9 maja, dzień zwycięstwa, najważniejszym świętem rosji. Wcześniej były nimi rocznice rewolucyjne i obchody pierwszomajowe (parady wojskowe z okazji pabiedy w czasach sowieckich odbyły się tylko trzy razy – w 1965, 1985 i 1990 roku; standardem stały się dopiero za putina).

Oczywiście, byłby to karkołomny wysiłek – próbować umniejszyć rolę sowietów w pokonaniu III Rzeszy. 90 proc. żołnierzy Wehrmachtu poległo na froncie wschodnim, to tam złamano kręgosłup armii niemieckiej. Ale front zachodni i włoski angażowały – w różnych okresach – od 1,5 do 2,5 mln żołnierzy Hitlera, często z najbardziej elitarnych formacji, nierzadko w momentach, w których na wschodzie ich obecność mogłaby pomieszać sowietom szyki (jak w końcowej fazie operacji „Cytadela” na łuku kurskim, którą zwinięto m.in. po to, by przerzucić część oddziałów do Włoch). Trudno powiedzieć, co osiągnięto by taką masą bitnego wojska, dość zauważyć, że tajne niemiecko-radzieckie rozmowy na temat separatystycznego pokoju trwały do początków 1944 roku.

Odrębna kwestia to alianckie wysiłki zmierzające do osłabienia niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. I choć tutaj efekt był nieoczywisty, faktem jest, że brytyjsko-amerykańska kampania bombowa zmusiła sztabowców Hitlera do zaangażowana istotnej części wojska (armatnich luf i amunicji!) do obrony nieba i kluczowych instalacji. Dodajmy do tego dostawy Lend-Lease, w ramach których do ZSRR wysłano m.in. 427 tys. samochodów, 22 tys. samolotów, 13 tys. czołgów, 9 tys. traktorów, 2 tys. lokomotyw, 11 tys. wagonów. Dostawy 142 tys. ton stali, 13,8 tys. ton niklu i 16,9 tys. ton koncentratu molibdenu pozwoliły sowietom na wyprodukowanie około 45 tys. czołgów i dział samobieżnych (połowy z łącznej produkcji czasów wojny). Dla porównania, od połowy 1941 do połowy 1945 roku produkcja własna ZSRR wyniosła ok. 265,6 tys. samochodów. Produkcja parowozów: w 1940 roku – 914 sztuk, w 1941 roku – 708 sztuk, w 1942 roku – 9 sztuk, w 1943 roku – 43 sztuk, w 1944 roku – 32 sztuk, w 1945 roku – 8 sztuk. Produkcja wagonów towarowych w latach 1942–1945 zamknęła się w liczbie 1087 sztuk [1]. Potraficie wyobrazić sobie marsz armii czerwonej na zachód bez sprawnej i odpowiednio licznej logistyki? Bo ja nie.

No i jeszcze jedna, absolutnie nadrzędna rzecz. Niemiecki obóz koncentracyjny w Auschwitz został wyzwolony 27 stycznia 1945 roku przez żołnierzy armii, w skład której wchodzili przedstawiciele wszystkich narodowości zamieszkujących ZSRR. Z przewagą rosjan, to fakt, ale kolejną najliczniejszą grupę stanowili Ukraińcy. Możemy o tym mówić w kontekście pojedynczego wydarzenia, ale tyczy to całości wojennego wysiłku podjętego przez ZSRR. Próby przywłaszczenia sobie tej zasługi przez rosję i rosjan to ordynarne złodziejstwo.

[1] Dane za: Borys Sokołow: „Prawdy i mity Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941-1945”, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2015.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Małgorzacie Król, Piotrowi Kamińskiemu, Łukaszowi Podsiadło i Krzysztofowi Sawickiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Czy jutrzejsza parada w Moskwie okaże się sukcesem rosyjskiej propagandy? Czy rosjanie znów uwierzą, że są potęgą zdolną zawojować świat?/fot. MO FR

Wytrwają?

– Lód u nas twardy jak chuj – umorusany ukraiński żołnierz zaśmiał się rubasznie. – Nie tak łatwo go skruszyć.

Odwzajemniłem uśmiech. Staliśmy na brzegu jeziora, przy którym zbudowano umocnienia. Tuż obok nas – w miejscu, gdzie zbiornik zwężał się do kilkunastu metrów – znajdował się most, będący częścią tak zwanej „drogi życia”. Prowadzącej na północ szosy, łączącej nieodległe Debalcewe z zasadniczym terytorium Ukrainy. Na zachodzie, południu i wschodzie rozciągały się pozycje rebeliantów i rosjan, których artyleria grzmiała teraz złowrogo.

Lód rzeczywiście był twardy. Dopiero seria kilku rakiet, które upadły obok siebie, skruszyła zamarzniętą skorupę. A i tak krater sprawiał niepozorne wrażenie – aż trudno było uwierzyć, że stworzyły go siejące spustoszenie Grady.

– Lód twardy jak chuj – powtórzył żołnierz. – Jak my – dodał.

Skrzywiłem usta i nic nie powiedziałem. A kilkadziesiąt minut później – gdy na posterunku zjawiła się kolejna zmiana – zapytałem jednego z wojskowych:

– Wytrzymacie?

– Widzisz brat, zmobilizowali nas na wiosnę, mają zwolnić w marcu, może kwietniu – żołnierz imieniem Walery westchnął głośno. – To jeszcze parę tygodni, a my jesteśmy tak bardzo zmęczeni…

Działo się to zimą 2015 roku. Czym innym była wówczas ukraińska armia, inne też było ukraińskie państwo. Słabsze, dużo słabsze.

Lecz obawy związane z tym, ile Ukraina i jej siły zbrojne jeszcze wytrwają, obecne są i dziś, a w ostatnim czasie – sądząc także po Waszych komentarzach – jest ich coraz więcej. „Bo ileż można…?”, konstatujecie ze smutkiem.

Nie znam konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Odwołując się do swojej wiedzy i doświadczenia mogę tylko stwierdzić, że straty na poziomie 30 tys. zabitych, 60 tys. rannych – jakkolwiek są znaczące – nie powinny zagrozić dalszemu funkcjonowaniu ukraińskiej armii. We wszystkich formacjach mundurowych służy tam niemal milion ludzi, mówimy zatem o utracie 10 proc. personelu. To nie jest poziom, przy którym winny się odpalić „czerwone lampki”, o początkach zapaści moglibyśmy mówić, gdyby straty były trzykrotnie wyższe. Gwoli ciekawostki, gdy Polacy ruszali do Iraku w 2003 roku, przygotowujący założenia operacji gen. Mieczysław Cieniuch, założył straty na poziomie 2,5 proc. – w misji formalnie stabilizacyjnej, którą zresztą przez większość czasu była. W Ukrainie tymczasem mamy do czynienia z pełnoskalową wojną.

Co istotne, ukraińskie dowództwo wyciągnęło wnioski z doświadczeń na Donbasie. Nie ma mowy o trzymaniu miesiącami żołnierzy na pierwszej linii. Co do zasady obowiązuje mechanizm rotacji – oddziały wymieniają się co kilka tygodni. To jedna z zasadniczych przewag armii ukraińskiej nad rosyjską – ta druga walczy tak źle także dlatego, że zbyt wielu żołnierzy tkwi na froncie po trzy-cztery miesiące. A przy takim natężeniu walk to niszczące dla psychiki.

Więc jeśli pytacie mnie o perspektywy ukraińskiego oporu… – sądzę, że podwładni gen. Załużnego jeszcze długo będą w stanie nie tylko podejmować zbrojny opór, ale też kontynuować działania zaczepne. Nie czynnik ludzki mnie martwi, a materiałowy. I, umownie rzecz ujmując, polityczny.

Lecz rzeczywistość daje nadzieję. Spójrzmy bowiem na kwestię irańskich bieda-dronów. Szahidy miały zasypać Ukrainę, najpierw kluczowe elementy systemu obronnego, później infrastrukturę. I co? I podziały się ciekawe historie, w efekcie których dronów wcale już tak dużo nie przylatuje, a w ostatnim czasie trzy czwarte z nich zostaje strąconych. Ukraińcy nauczyli się z Szahidami walczyć, to raz. Pomogły w tym informacje wywiadowcze z Izraela, który był pierwotnym celem irańskich maszyn, i który – z typową dla siebie zapobiegliwością – rozpracował możliwości tej broni; to dwa. Trzy, Zachód zintensyfikował dostawy nowoczesnych systemów przeciwlotniczych, ba, nawet Izrael – choć milczy jak grób – posłał do Ukrainy dedykowane do strącania dronów zestawy. Cztery, rosjanie mają kłopot z kolejnymi dostawami Szahidów – i tu znów kłania się Izrael, który przeflancował montownię tego badziewia w Syrii. Dlaczego w Syrii?, spytacie. Ano Szahidy szły do rosji przez Syrię właśnie. Moskwa obsesyjnie zaprzecza, że bierze drony od Iranu – Szahidy mają być rosyjskiej produkcji. Powody są dwa – prestiżowy (no jak to, wielka rosja kupuje broń w Iranie…?) oraz prawny, tego typu zakupy są bowiem złamaniem embarga narzuconego Teheranowi. No więc nic z Iranu bezpośrednio do rosyjskiej armii nie trafiało, ale przez Syrię – do której rosja utrzymuje most powietrzny, a gdzie Irańczycy panoszą się jak u siebie – to i owszem. Do czasu, aż do gry weszło (w zeszłym tygodniu) izraelskie lotnictwo. I zniszczyło 80 proc. irańskiej infrastruktury wojskowej w Syrii.

Wróćmy do wyliczanki i punktu numer pięć – kilkanaście dni temu Ukraińcy zabili irańskich instruktorów, szkolących rosyjskich operatorów. Śniadolicych panów trafiła rakieta; w precyzji ostrzału zapewne również maczali palce Żydzi, którzy speców od ajatollaha starają się nie spuszczać z oczu. A już z pewnością to Mossad zabił przedwczoraj dwóch irańskich oficerów odpowiedzialnych za dostawy Szahidów do rosji (panowie zginęli w Iranie, zastrzeleni przez „nieznanych sprawców”).

Tak oto irańskie drony przestają być rosyjskim atutem w wojnie z Ukrainą. W czym pomagają także zewnętrzni gracze. Póki Ukraińcy mają takich sojuszników – dzielących się sprzętem, know-how i danymi wywiadowczymi, czasem też robiących coś ekstra – póty wytrzymają. I pokonają to ruskie zło, które wbrew utartym schematom, wcale nie jest twarde jak… lód.

—–

Nz. Wspomniane jezioro i krater. No i mój rozmówca od twardego lodu/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Koronawariactwo

Praca w Iraku czy w Afganistanie do bezpiecznych nie należała. Wojsko, jakkolwiek redukowało różne zagrożenia, inne przyciągało. Teoretycznie nie miałem do rebeliantów nic, oni za to – nie raz i nie dwa – ładowali w moją stronę z wszystkiego, co mieli pod ręką. Przy czym nie chodziło im konkretnie o moją osobę; strzelali w wojsko, ja byłem narażony niejako przy okazji.

Lecz bez względu na to, co by się działo, zawsze towarzyszyła mi pewna myśl: jak się zesra, w try miga załadują mnie do śmigłowca i wywiozą do szpitala. Dobrego szpitala – daj boziu światu, całemu światu, takie szpitale, jak zbudowano do obsługi sił sprzymierzonych w Iraku i Afganistanie. Wiedziałem, że gdziekolwiek z tym wojskiem pojadę, zawsze będzie to dystans, który pozwoli dostarczyć mnie na stół operacyjny w ciągu tak zwanej złotej godziny. W taki sposób budowano (budowali Amerykanie, gwoli rzetelności) zabezpieczenie medyczne na obu wojnach. I nie były to tylko teoretyczne rozważania, bo na własne oczy zobaczyłem, że system działał.

I „wychowany” w takiej bańce, pojechałem na wojnę ukraińsko-rosyjską. A był to czas, kiedy armia ukraińska była jeszcze w opłakanym stanie. Dotyczyło to również ratownictwa pola walki, o czym przekonałem się w tak zwanym kotle debalcewskim zimą 2015 roku. Nie wiem, co mi strzeliło do łba, ale zapytałem żołnierzy, czym, w razie czego, będą ewakuować rannych. Pokazali mi tak zdezelowany ambulans, że bałbym się go poprowadzić z prędkością większą niż 40 kilometrów na godzinę.

Zdaje się, że następnego dnia odwiedziłem z kolegami szpital, do którego mieli trafiać ranni, gdy zacznie się rosyjsko-rebeliancka ofensywa (ruszyła kilka dni później). Do końca życia nie zapomnę widoku ukraińskiego lekarza, który opowiadał mi, jakimi środkami dysponuje placówka. I jego przygnębienia, gdy mówił, że zebrane przez wolontariuszy pieniądze na zakup urządzeń do defibrylacji, ktoś zwyczajnie podpierdolił. Człowiek ów pracował kiedyś w Afganistanie, w polskim szpitalu w Ghazni (był taki czas, kiedy naszych lekarzy zastępowali Bułgarzy i Ukraińcy…) – i z rozrzewnieniem wspominał, czego to wówczas nie miał do dyspozycji.

Podrapałem się po głowie, pomyślałem – od tej pory nie miałem wątpliwości, że dobrze to już było. Że trzeba trochę bardziej uważać, bo w razie czego szanse na uratowanie tyłka nie są już tak duże. Co więcej, jakiś czas później poszedłem za ciosem i zaliczyłem kurs ratownictwa taktycznego, by w razie „cuś” nie umrzeć z byle powodu.

—–

Od dziecka miałem kłopot z podejściem do wszelkiej maści zarazków. Brzydziły mnie różne rzeczy do tego stopnia, że mamy moich kolegów z podwórka nazywały mnie z przekąsem „czyścioszkiem”.

Nie wyzbywszy się tych cech, zacząłem jeździć na wojny, a później w miejsca humanitarnych kryzysów, gdzie zarazki czyhały na mnie z różnych stron. Swojskie pluskwy i grzyby czy egzotyczne choróbska; kilka razy siłowały się z moim układem odpornościowym (a raz nawet z przestarzałymi antybiotykami). Jakoś tam dawałem radę, wchodzą w tryb misyjny, cechujący się ograniczoną wrażliwością na jęki własnego ciała i ducha. Raz tylko miałem ochotę się rozpłakać, gdy mina-pułapka rozwaliła szambiarkę, a ja utonąłem – dosłownie – po kolana w gównie.

Było minęło. Bardziej już zahartowany, trafiłem jakiś czas temu do szpitala w północnej Ugandzie. Placówki, której część pacjentów cierpiała na malarię, a sposób ich izolowania sprowadzał się do oznaczenia łóżek. I w tymże szpitalu rozmawiam z jego wicedyrektorem, gdy stojąca za mną kobieta wydała z siebie ciche jęknięcie, a zaraz potem nastąpiło głośne „chlup!”. I poczułem na nogach sporą ilość jej wód płodowych, które odeszły akurat w tym momencie.

Patrick, mój rozmówca, uśmiechnął się przepraszająco, pielęgniarki zabrały pacjentkę na porodówkę, a ja… cóż miałem robić, wróciłem do rozmowy. W tym szpitalu brakowało wszystkiego, łącznie z bieżącą wodą. Obmycie się w takiej sytuacji byłoby koszmarnym marnotrawstwem – tak wówczas pomyślałem. Ale wyobraźnia nie dawała spokoju i podsuwała często absurdalne scenariusze. Na przykład widok chmary zarazków na moich poobcieranych wcześniej łydkach. „Stop” – powiedziałem sobie, wiedząc, że wieczorem dokonam doustnej dezynfekcji. I tym sposobem znów skupiłem się na robocie.

—–

A po co o tym piszę? Bo z lekkim zażenowaniem obserwuję to, co w ojczyźnie kochanej dzieje się za sprawą koronowirusa. Wiem, objawów paniki nie ma, ale niektórym ewidentnie odbiła szajba, czego najlepszą ilustracją maseczki-gate. Przede wszystkim jednak odwaliło mediom, które rzuciły się na temat niczym Reks na szynkę i szarpią, szarpią, szarpią – aż do zrzygania. Tworząc atmosferę gigantycznego zagrożenia, co przecież może nabrać takiej dynamiki, że wszyscy pożałujemy, że kiedyś nauczono nas mówić i czytać. A wszystko w imię podbijania słupków oglądalności. Dla mnie to jedna z tych sytuacji, kiedy wstydzę się, że pracuję w mediach (i fakt, że jestem na urlopie, wcale nie łagodzi objawów mojego zniesmaczenia).

Tymczasem koronawirus hula sobie po Polsce, noszony w ciałach pewnie i setek ludzi. Z których większość nie ma pojęcia, że właśnie „śmiertelnie zaciążyła” – i nigdy się o tym nie dowie, bo organizmy tych osób poradzą sobie z chorobą. Tak, jak radzą sobie z wieloma innymi zarazkami.

Nie warto przejmować się sprawami, na które nie ma się wpływu. Warto za to do zagrożeń podejść racjonalnie – taki wniosek płynie z przytoczonych przeze mnie historii. Idealnie pasujący do całej tej gówno-burzy z koronawirusem. Wiemy, jak minimalizować ryzyko – stosujmy się więc do zasad. I tyle. Czyste ręce wyjdą nam tylko na dobre.

Zdjęcie nr 1 ma przyciągnąć uwagę (haha). Zdjęcie nr 2 przedstawia sytuację, której byłem świadkiem w Prypeci (tej Prypeci). Pan w kombinezonie to Włoch - pod tym białym czymś ma jeszcze jakieś niebieskie wdzianko (byłem świadkiem, gdy je zakładał). Pani na drugim planie, to młoda ukraińska przewodniczka, która do czarnobylskiej zony przyjechała z grupą zagranicznych fizyków jądrowych. Proszę sobie porównać te dwie osoby i zapytać się w duchu: w stosunku do koronowirusowej napinki jestem wyluzowaną Ukrainką czy zdyganym Włochem?
Zdjęcie nr 1 ma przyciągnąć uwagę (haha). Zdjęcie nr 2 przedstawia sytuację, której byłem świadkiem w Prypeci (tej Prypeci). Pan w kombinezonie to Włoch – pod tym białym czymś ma jeszcze jakieś niebieskie wdzianko (byłem świadkiem, gdy je zakładał). Pani na drugim planie, to młoda ukraińska przewodniczka, która do czarnobylskiej zony przyjechała z grupą zagranicznych fizyków jądrowych. Proszę sobie porównać te dwie osoby i zapytać się w duchu: w stosunku do koronowirusowej napinki jestem wyluzowaną Ukrainką czy zdyganym Włochem?

—–

Nz. Ewakuacja medyczna rannego amerykańskiego żołnierza. Prowincja Ghazni, jesień 2013/fot. Marcin Wójcik.
Zdjęcie pochodzi z albumu „Polski Afganistan”, który wydaliśmy z Marcinem jesienią 2014 roku

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pokój

Lokalne władze dogadały się z armią i transporty ludzi oraz sprzętu odbywają się tylko nocą. Za dnia wojskowych na ulicach prawie nie widać. Nie zmienia to faktu, że Mariupol to przyfrontowe miasto. Gdy kilkanaście kilometrów dalej, na wschodzie, zaczyna bić artyleria, odgłosy wystrzałów i wybuchów niosą się pośród budynków. I choć na nikim nie robią już większego wrażenia, wojnę czuć tutaj bardziej niż atmosferę zbliżających się świąt.

Miasto w większości zamieszkują wierni obrządków wschodnich, którzy Boże Narodzenie obchodzą w styczniu, lecz w sklepach i miejscach publicznych już od kilku tygodni stoją choinki i świąteczne ozdoby. A z głośników sączą się, głównie anglosaskie okolicznościowe przeboje. Ich radosne rytmy mają się nijak do nastrojów mariupolan. Nie jest co prawda tak źle, jak zimą 2014 roku. Wtedy z miasta uciekło wielu mieszkańców, w tym lokalny biznes – w wyniku czego brakowało nawet podstawowych produktów. Zaś przedmieścia znajdowały się pod ostrzałem.

Modlitwy o pokój

Dziś ten półmilionowy portowy ośrodek nad Morzem Azowskim funkcjonuje w miarę normalnie. Wciąż jednak istnieje ryzyko, że separatyści przełamią ukraińskie linie i wojna wróci na ulice Mariupola.

– To już trzecie święta ze świadomością takiego zagrożenia – mówi paulin, ksiądz Leonard Aduszkiewicz z parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej. – Ludzie są naprawdę zmęczeni.

Wśród nich Polacy oraz osoby polskiego pochodzenia, których zostało w mieście około tysiąca. Tak przynajmniej wynika z oficjalnych danych – te nieoficjalne mówią o pięciu tysiącach rodaków i ich potomków. Dwa dni przed wigilią spotykam się z kilkoma z nich w niewielkiej kaplicy, prowadzonej przez księdza Aduszkiewicza.

Nabożeństwo odprawiane przez księdza Leonarda Aduszkiewicza/fot. Marcin Ogdowski
Nabożeństwo odprawiane przez księdza Leonarda Aduszkiewicza/fot. Marcin Ogdowski

– Podczas mszy kilka razy modliliście się o pokój – zauważam.

– Nie byłoby dla nas lepszego prezentu – zapewnia Tetiana Mirnaja, jedna z kobiet, które po nabożeństwie zostały w kaplicy, by przyozdobić choinkę. – Dla miejscowych, ale i dla całej Ukrainy.

Ekumenizm w okopach

Ów scenariusz wydaje się mało prawdopodobny. Formalne zawieszenie broni znów przestaje być przestrzegane. Od kilku dni na wschodnioukraińskim froncie dochodzi do coraz liczniejszych potyczek. Podczas jednej z nich, w okolicach miasta Debalcewe, zginęło pięciu ukraińskich żołnierzy (druga strona miała mieć aż dwudziestu zabitych bojowników). To największe jednorazowe straty rządowej armii od lipca bieżącego roku.

– Tu słyszymy strzały, tam słyszmy strzały – kobieta wzdycha głośno. – Szkoda tych chłopców, którzy siedzą w okopach…

– Naszą, katolicką wigilię, obchodzimy 24 grudnia, a wojskowi to głównie grekokatolicy i prawosławni – mówi ksiądz Aduszkiewicz. – Ale i tak pojedziemy na pozycje z poczęstunkiem, pomodlić się, podzielić opłatkiem. Mamy tu w Mariupolu taki zwyczaj, że razem celebrujemy swoje święta. Katolicy, protestanci, prawosławni – wszyscy jesteśmy równo narażeni na śmierć. To nas zjednoczyło, to sprawia, że nasze uroczystości mają ekumeniczny charakter. 24 grudnia będzie mi towarzyszył pop, 6 stycznia to ja pojadę z nim w okopy.

– A wasze święta jak będą wyglądać? – pytam pani Tetiany.

– No jak każdego roku – moja rozmówczyni uśmiecha się lekko. – Będzie dwanaście potraw, dzielenie się opłatkiem i śpiewanie kolęd. Da bóg, a będzie to radosny czas.

Święto w święta

Powodów do radości zapewne nie zabraknie 24-letniej Sofii, lwowianki z urodzenia, od pół roku mieszkającej w Mariupolu.

– Jaki masz związek z Polską? – pytam, gdy zaczynamy rozmowę.

– Mama jest Polką – słyszę w odpowiedzi.

– Przejechałaś całą Ukrainę i zamieszkałaś w miejscu, z którego wciąż więcej ludzi ucieka, niż do niego przyjeżdża. Musiałaś mieć ważny powód – stwierdzam.

– O tak – na twarzy młodej kobiety pojawia się szeroki uśmiech. – Mój mąż jest żołnierzem, wysłali go właśnie tu, do Mariupola. Przyjechałam za nim.

– Odważna decyzja – wskazuje palcem na brzuch mojej rozmówczyni, nie pozostawiający wątpliwości, że Sofia jest w zaawansowanej ciąży. Dziewczyna wzrusza ramionami.

Sofia, lwowianka w Mariupolu/fot. Marcin Ogdowski
Sofia, lwowianka w Mariupolu/fot. Marcin Ogdowski

– Chłopak czy dziewczynka? – dopytuję.

– Chłopiec, będzie miał na imię Ihor – przyszła mama uśmiecha się jeszcze szerzej. – Ma przyjść na świat w Boże Narodzenie – dodaje. – Takie będę miała święta.

—–

Strojenie choinki w kaplicy, na zdjęciu od lewej Tetiana Mirnaja/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to