Miłość

Najpierw krótki opis do załączonego zdjęcia. Zrobiłem je 4 września 2009 roku w Afganistanie, gdzieś między Ghazni a Giro. Było późne popołudnie, kilka chwil po wykonaniu tej fotografii dwa inne „rośki” wyciągnęły zakopaną maszynę i patrol ruszył dalej. Niewiele później, niemal u celu, usłyszałem głuche puknięcie. Niepozorne – gdyby nie cisza panująca w naszym wozie, pewnie w ogóle bym tego dźwięku nie zarejestrował.

Ale coś, co dla mnie niewiele różniło się od ciszy, z przodu kolumny było rozdzierającym hukiem. Uwolniona eksplozją miny-pułapki energia wdarła się do wnętrza jednego z transporterów. Zabiła sapera, Marcina Porębę, i zraniła pięciu jego kolegów. Uśmiercając przy okazji mit niezniszczalnego Rosomaka.

Czternaście lat, a pamiętam jakby to było wczoraj…

—–

Nie straciłem na wojnie dziecka, ale znam rodziców, którym dane było doznać tego bólu. Poznałem żony i rodzeństwo kilkunastu poległych żołnierzy. W ramach reporterskich obowiązków wiele razy pytałem o okoliczności, w jakich bliscy dowiadywali się o śmierci ukochanej osoby. Mieszały się w tych historiach życiowy banał i potworna tragedia.

Matka wspomnianego Marcina Poręby, Zofia, opowiadała:

– Wyszłam właśnie z obrządku i zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Tuż za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…

Kazimierz Kutrzyk, ojciec zabitego w sierpniu 2004 roku w Iraku Sylwestra, wspominał:

– Wracałem z Katowic, w Chorzowie czekałem na autobus przesiadkowy do Gliwic. No i dzwoni żona, że delegacja z Bielska przyjechała. Ale nie zwyczajna, tylko taka z kapelanem. Przydusiło mnie. Jechałem autobusem bez ruchu. Potem jeszcze długo nie mogłem sobie poradzić ze stratą.

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – to z kolei opowieść Jolanty Marciniak, matki Piotra, poległego w walce z talibami 10 września 2009 roku. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

I ostatnia historia, związana z osobą Szymona Słowika, spadochroniarza, który poległ w lutym 2008 roku w Afganistanie. I jego wóz „wyłapał” minę-pułapkę, zaledwie cztery kilometry od koalicyjnej bazy w Sharanie. „Widać już światła z bazy!”, krzyczał Szymon, co wiemy z opowieści kierowcy pojazdu. „Dawaj, dawaj!”, Słowik popędzał kolegę. „Moja żona ma dziś urodziny, muszę zdążyć zadzwonić!”. To były jego ostatnie słowa.

– Taki dostałam prezent – Barbarze Słowik łamał się głos. – Przyjechała delegacja z jednostki i mówi, że Szymon nie żyje. „Nie wierzę wam”, powiedziałam wtedy. „To niemożliwe, ja mam dziś urodziny. Nie wierzę”.

Ale trzeba było uwierzyć.

—–

Z uwagi na okolicznościowy charakter wpisu dotyczy on Polaków (i „moich” wcześniejszych wojen). Ale warto i należy wspomnieć, że dziś podobne dramaty przeżywają matki, żony i dzieci ukraińskich wojskowych. I co gorsza, dzieje się to dużo-dużo częściej, w przytłaczającej wręcz skali.

Rozmawiałem kiedyś z matką poległego pod Debalcewem chłopaka.

– Świadomość, że zginął za coś ważnego i wielkiego tylko czasem pomaga – wyznała. – Bo przecież nie dla tej wielkości go urodziłam, a dla siebie.

Ktoś powie: egoizm. Odpowiem: tak, matczyny; nazywają to miłością.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zawarte w tekście wypowiedzi pochodzą z rozdziałów mojego autorstwa, będących częścią książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa).

Nz. Zagrzebany w wydmie rosomak/fot. własne

Złodziejstwo

Spałem, zmęczony podróżą, jednak nie na tyle mocno, by przegapić ostrzeżenie kierowcy marszrutki.

– Dojeżdżamy do blok-postu! – krzyknął mężczyzna i zaczął zwalniać.

Westchnąłem. Byliśmy gdzieś między Debalcewem a Donieckiem, na terenie separatystycznej republiki. Kontrola dokumentów w zabitej dechami wiosce nie bardzo mi się uśmiechała. Na ruchliwej donieckiej ulicy wojskowym zwyczajnie brakowało czasu na wnikliwe oględziny dokumentów i rewizje. Tu zaś – kalkulowałem – choćby dla zabicia nudy mogli sobie pozwolić na przetrzymanie pasażerów autobusu. Zwłaszcza Polaków.

– Chłopaki, akredytacje na wierzch – zwróciłem się do kolegów. Michał i Darek dobrze wiedzieli, o co chodzi. Do tej pory kwity z tzw.: Ministerstwa Informacji DRL, podawane razem z paszportem, pozwalał nam uniknąć kłopotów. Lecz nie było pewności, że tak będzie i tym razem. „Chłopcy z batalionu Wostok różnie traktują akredytacje. Rozumiecie, gorąca, kaukaska krew, mogą was poszarpać” – ostrzeżono nas w urzędzie wydającym ów dokument. Niby lojalnie, ale jakoś tak z przekąsem, jakby kobieta wręczająca papier tego szarpania nam życzyła.

Do autobusu wszedł mężczyzna o europejskich rysach twarzy. „Dobrze, że nie Czeczen” – pomyślałem, choć lekko zaniepokoiła mnie rosyjska flaga na rękawie munduru.

– Jesteśmy dziennikarzami z Polski – powiedziałem, podając ruskiemu książeczkę z orłem na okładce.

Znudzona dotąd twarz sierżanta wnet spochmurniała.

– Wasze paszporty! – wysyczał w kierunku chłopaków.

Dokumenty Michała i Darka wylądowały w kieszeni rosjanina. „No to dupa” – pomyślałem. Za oknem trzech żołnierzy o urodzie zakapiorów paliło papierosy i spoglądało groźnie w szyby marszrutki. Miejscowi pasażerowie pokulili się dziwnie w fotelach, choć widać było, że ukradkiem zerkają w naszą stronę. Byłem pewien, że spodziewają się jakiejś draki. Tak zresztą jak i ja, pomny historii sprzed kilku dni. Wówczas to dwóch zagranicznych dziennikarzy dostało solidny łomot podczas przekraczania linii demarkacyjnej („granicy” Ukrainy i DRL). Rebelianci nie dość, że ich pobili, to jeszcze okradli.

Tymczasem podstarzały podoficer kartkował mój paszport.

– Gdzie byliście? – spytał, nie odrywając oczu od jednej z moich afgańskich wiz.

Do Debalcewa pojechaliśmy, by zrobić materiał na temat wracającego do życia miasta, poważnie zniszczonego podczas niedawnych walk.

– Uhmm – rosjanin pokiwał głową, słysząc to wyjaśnienie. – I tak pewnie nakłamiecie – odparł i… oddał mi paszport. Następnie wyjął dokumenty chłopaków, obejrzał ich drugie strony i również zwrócił właścicielom. – Można jechać – obrócił się i ruszył ku wyjściu. Stojąc już w drzwiach, spojrzał w naszą stronę i głosem pełnym wyrzutu rzekł: – Wyjaśnijcie temu swojemu ministrowi, kto tak naprawdę wyzwolił obóz w Auschwitz…

—–

Trzy miesiące wcześniej – w wywiadzie dla radiowej Jedynki – ówczesny szef polskiego MSZ, Grzegorz Schetyna, powiedział:

„(…) to pierwszy front ukraiński i Ukraińcy wyzwalali (Auschwitz). To żołnierze ukraińscy (…) otwierali bramy obozu”.

Wypowiedź miała miejsce w siedemdziesiątą rocznicę wyzwolenia Oświęcimia i wpisywała się w polityczny kontekst początków 2015 roku. Agresywne poczynania rosji w Ukrainie – jakkolwiek nie spotkały się ze zdecydowaną reakcją Unii Europejskiej i NATO – skutkowały szeregiem uciążliwych „prztyczków”, także zadawanych na płaszczyźnie symbolicznej. Słowa Schetyny mocno moskali ubodły, o czym świadczyły dyplomatyczne protesty na najwyższym szczeblu. Ale żal pojawił się także na najniższych poziomach – o czym przekonaliśmy się w Donbasie.

Dekady agresywnej propagandy sprawiły, że rosjanie uwierzyli w mit jedynych zwycięzców II wojny światowej, zwanej przez nich wielką wojną ojczyźnianą. Kłamano na ten temat w czasach ZSRR, kłamano wraz z nastaniem ery putina. Po 2000 roku nawet bardziej – to wtedy ów mit stał się podstawą ideologii państwowej, a 9 maja, dzień zwycięstwa, najważniejszym świętem rosji. Wcześniej były nimi rocznice rewolucyjne i obchody pierwszomajowe (parady wojskowe z okazji pabiedy w czasach sowieckich odbyły się tylko trzy razy – w 1965, 1985 i 1990 roku; standardem stały się dopiero za putina).

Oczywiście, byłby to karkołomny wysiłek – próbować umniejszyć rolę sowietów w pokonaniu III Rzeszy. 90 proc. żołnierzy Wehrmachtu poległo na froncie wschodnim, to tam złamano kręgosłup armii niemieckiej. Ale front zachodni i włoski angażowały – w różnych okresach – od 1,5 do 2,5 mln żołnierzy Hitlera, często z najbardziej elitarnych formacji, nierzadko w momentach, w których na wschodzie ich obecność mogłaby pomieszać sowietom szyki (jak w końcowej fazie operacji „Cytadela” na łuku kurskim, którą zwinięto m.in. po to, by przerzucić część oddziałów do Włoch). Trudno powiedzieć, co osiągnięto by taką masą bitnego wojska, dość zauważyć, że tajne niemiecko-radzieckie rozmowy na temat separatystycznego pokoju trwały do początków 1944 roku.

Odrębna kwestia to alianckie wysiłki zmierzające do osłabienia niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. I choć tutaj efekt był nieoczywisty, faktem jest, że brytyjsko-amerykańska kampania bombowa zmusiła sztabowców Hitlera do zaangażowana istotnej części wojska (armatnich luf i amunicji!) do obrony nieba i kluczowych instalacji. Dodajmy do tego dostawy Lend-Lease, w ramach których do ZSRR wysłano m.in. 427 tys. samochodów, 22 tys. samolotów, 13 tys. czołgów, 9 tys. traktorów, 2 tys. lokomotyw, 11 tys. wagonów. Dostawy 142 tys. ton stali, 13,8 tys. ton niklu i 16,9 tys. ton koncentratu molibdenu pozwoliły sowietom na wyprodukowanie około 45 tys. czołgów i dział samobieżnych (połowy z łącznej produkcji czasów wojny). Dla porównania, od połowy 1941 do połowy 1945 roku produkcja własna ZSRR wyniosła ok. 265,6 tys. samochodów. Produkcja parowozów: w 1940 roku – 914 sztuk, w 1941 roku – 708 sztuk, w 1942 roku – 9 sztuk, w 1943 roku – 43 sztuk, w 1944 roku – 32 sztuk, w 1945 roku – 8 sztuk. Produkcja wagonów towarowych w latach 1942–1945 zamknęła się w liczbie 1087 sztuk [1]. Potraficie wyobrazić sobie marsz armii czerwonej na zachód bez sprawnej i odpowiednio licznej logistyki? Bo ja nie.

No i jeszcze jedna, absolutnie nadrzędna rzecz. Niemiecki obóz koncentracyjny w Auschwitz został wyzwolony 27 stycznia 1945 roku przez żołnierzy armii, w skład której wchodzili przedstawiciele wszystkich narodowości zamieszkujących ZSRR. Z przewagą rosjan, to fakt, ale kolejną najliczniejszą grupę stanowili Ukraińcy. Możemy o tym mówić w kontekście pojedynczego wydarzenia, ale tyczy to całości wojennego wysiłku podjętego przez ZSRR. Próby przywłaszczenia sobie tej zasługi przez rosję i rosjan to ordynarne złodziejstwo.

[1] Dane za: Borys Sokołow: „Prawdy i mity Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941-1945”, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2015.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Małgorzacie Król, Piotrowi Kamińskiemu, Łukaszowi Podsiadło i Krzysztofowi Sawickiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Czy jutrzejsza parada w Moskwie okaże się sukcesem rosyjskiej propagandy? Czy rosjanie znów uwierzą, że są potęgą zdolną zawojować świat?/fot. MO FR

Wytrwają?

– Lód u nas twardy jak chuj – umorusany ukraiński żołnierz zaśmiał się rubasznie. – Nie tak łatwo go skruszyć.

Odwzajemniłem uśmiech. Staliśmy na brzegu jeziora, przy którym zbudowano umocnienia. Tuż obok nas – w miejscu, gdzie zbiornik zwężał się do kilkunastu metrów – znajdował się most, będący częścią tak zwanej „drogi życia”. Prowadzącej na północ szosy, łączącej nieodległe Debalcewe z zasadniczym terytorium Ukrainy. Na zachodzie, południu i wschodzie rozciągały się pozycje rebeliantów i rosjan, których artyleria grzmiała teraz złowrogo.

Lód rzeczywiście był twardy. Dopiero seria kilku rakiet, które upadły obok siebie, skruszyła zamarzniętą skorupę. A i tak krater sprawiał niepozorne wrażenie – aż trudno było uwierzyć, że stworzyły go siejące spustoszenie Grady.

– Lód twardy jak chuj – powtórzył żołnierz. – Jak my – dodał.

Skrzywiłem usta i nic nie powiedziałem. A kilkadziesiąt minut później – gdy na posterunku zjawiła się kolejna zmiana – zapytałem jednego z wojskowych:

– Wytrzymacie?

– Widzisz brat, zmobilizowali nas na wiosnę, mają zwolnić w marcu, może kwietniu – żołnierz imieniem Walery westchnął głośno. – To jeszcze parę tygodni, a my jesteśmy tak bardzo zmęczeni…

Działo się to zimą 2015 roku. Czym innym była wówczas ukraińska armia, inne też było ukraińskie państwo. Słabsze, dużo słabsze.

Lecz obawy związane z tym, ile Ukraina i jej siły zbrojne jeszcze wytrwają, obecne są i dziś, a w ostatnim czasie – sądząc także po Waszych komentarzach – jest ich coraz więcej. „Bo ileż można…?”, konstatujecie ze smutkiem.

Nie znam konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Odwołując się do swojej wiedzy i doświadczenia mogę tylko stwierdzić, że straty na poziomie 30 tys. zabitych, 60 tys. rannych – jakkolwiek są znaczące – nie powinny zagrozić dalszemu funkcjonowaniu ukraińskiej armii. We wszystkich formacjach mundurowych służy tam niemal milion ludzi, mówimy zatem o utracie 10 proc. personelu. To nie jest poziom, przy którym winny się odpalić „czerwone lampki”, o początkach zapaści moglibyśmy mówić, gdyby straty były trzykrotnie wyższe. Gwoli ciekawostki, gdy Polacy ruszali do Iraku w 2003 roku, przygotowujący założenia operacji gen. Mieczysław Cieniuch, założył straty na poziomie 2,5 proc. – w misji formalnie stabilizacyjnej, którą zresztą przez większość czasu była. W Ukrainie tymczasem mamy do czynienia z pełnoskalową wojną.

Co istotne, ukraińskie dowództwo wyciągnęło wnioski z doświadczeń na Donbasie. Nie ma mowy o trzymaniu miesiącami żołnierzy na pierwszej linii. Co do zasady obowiązuje mechanizm rotacji – oddziały wymieniają się co kilka tygodni. To jedna z zasadniczych przewag armii ukraińskiej nad rosyjską – ta druga walczy tak źle także dlatego, że zbyt wielu żołnierzy tkwi na froncie po trzy-cztery miesiące. A przy takim natężeniu walk to niszczące dla psychiki.

Więc jeśli pytacie mnie o perspektywy ukraińskiego oporu… – sądzę, że podwładni gen. Załużnego jeszcze długo będą w stanie nie tylko podejmować zbrojny opór, ale też kontynuować działania zaczepne. Nie czynnik ludzki mnie martwi, a materiałowy. I, umownie rzecz ujmując, polityczny.

Lecz rzeczywistość daje nadzieję. Spójrzmy bowiem na kwestię irańskich bieda-dronów. Szahidy miały zasypać Ukrainę, najpierw kluczowe elementy systemu obronnego, później infrastrukturę. I co? I podziały się ciekawe historie, w efekcie których dronów wcale już tak dużo nie przylatuje, a w ostatnim czasie trzy czwarte z nich zostaje strąconych. Ukraińcy nauczyli się z Szahidami walczyć, to raz. Pomogły w tym informacje wywiadowcze z Izraela, który był pierwotnym celem irańskich maszyn, i który – z typową dla siebie zapobiegliwością – rozpracował możliwości tej broni; to dwa. Trzy, Zachód zintensyfikował dostawy nowoczesnych systemów przeciwlotniczych, ba, nawet Izrael – choć milczy jak grób – posłał do Ukrainy dedykowane do strącania dronów zestawy. Cztery, rosjanie mają kłopot z kolejnymi dostawami Szahidów – i tu znów kłania się Izrael, który przeflancował montownię tego badziewia w Syrii. Dlaczego w Syrii?, spytacie. Ano Szahidy szły do rosji przez Syrię właśnie. Moskwa obsesyjnie zaprzecza, że bierze drony od Iranu – Szahidy mają być rosyjskiej produkcji. Powody są dwa – prestiżowy (no jak to, wielka rosja kupuje broń w Iranie…?) oraz prawny, tego typu zakupy są bowiem złamaniem embarga narzuconego Teheranowi. No więc nic z Iranu bezpośrednio do rosyjskiej armii nie trafiało, ale przez Syrię – do której rosja utrzymuje most powietrzny, a gdzie Irańczycy panoszą się jak u siebie – to i owszem. Do czasu, aż do gry weszło (w zeszłym tygodniu) izraelskie lotnictwo. I zniszczyło 80 proc. irańskiej infrastruktury wojskowej w Syrii.

Wróćmy do wyliczanki i punktu numer pięć – kilkanaście dni temu Ukraińcy zabili irańskich instruktorów, szkolących rosyjskich operatorów. Śniadolicych panów trafiła rakieta; w precyzji ostrzału zapewne również maczali palce Żydzi, którzy speców od ajatollaha starają się nie spuszczać z oczu. A już z pewnością to Mossad zabił przedwczoraj dwóch irańskich oficerów odpowiedzialnych za dostawy Szahidów do rosji (panowie zginęli w Iranie, zastrzeleni przez „nieznanych sprawców”).

Tak oto irańskie drony przestają być rosyjskim atutem w wojnie z Ukrainą. W czym pomagają także zewnętrzni gracze. Póki Ukraińcy mają takich sojuszników – dzielących się sprzętem, know-how i danymi wywiadowczymi, czasem też robiących coś ekstra – póty wytrzymają. I pokonają to ruskie zło, które wbrew utartym schematom, wcale nie jest twarde jak… lód.

—–

Nz. Wspomniane jezioro i krater. No i mój rozmówca od twardego lodu/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zmiany

Najpierw reporterska retrospekcja – zdarzenie, którego byłem świadkiem w styczniu 2015 roku. Wtedy nakreśliłem te słowa, dziś cytuję je właściwie jeden do jednego, jako zapis chwili; wnioski będą dalej.

Siedząca na przedzie furgonetki kobieta uderzała telefonem o kokpit. Denerwował ją widok ukraińskich żołnierzy stojących koło pojazdu. Jej kuzyn, kierowca, rzucał pod nosem rosyjskie przekleństwa, zupełnie nie przejmując się naszą obecnością. Chwilę wcześniej razem z Rafałem wsiedliśmy do auta, którym para uciekała z ostrzeliwanego miasta Debalcewe. Poprosiliśmy ich o podrzucenie do Artiomowska, skąd wciąż odchodził publiczny transport. Stamtąd mieliśmy zamiar ruszyć w stronę Kramatorska, gdzie założyliśmy swoją „bazę”.

Póki co jednak staliśmy na blok-poście. I już mieliśmy ruszać, gdy nagle rozsunęły się drzwi auta.

– Zabiorę się z wami na kolejny posterunek – oznajmił ukraiński wojskowy i nie czekając na zgodę kierowcy, usiadł obok mnie, stawiając kałacha między nogami. Miał gęstą blond-czuprynę, rumianą, piegowatą buzię i niebieskie oczy. Nie nosił szpanerskiego multicamu, lecz kurtkę z szerokim futrzanym kołnierzem. Rozpiętą, bez dystynkcji. Z kamuflażem innym niż ten na spodniach. Nie miał kamizelki kuloodpornej, zasobników na dodatkowe magazynki; całego tego „oszpejowania”, z którym coraz częściej na wschodnio-ukraiński front trafiają żołnierze rządowej armii. Z twarzy sprawiał wrażenie poczciwego ruskiego chłopa, z wyglądu – bałkańskiego czy kaukaskiego watażki.

Zdołaliśmy ujechać kilkaset metrów, gdy kobieta odwróciła się w naszą stronę.

– Po co tu przyjeżdżacie? – wysyczała, patrząc na Ukraińca. – Po co!?

Miała napuchniętą twarz, podkrążone oczy i przetłuszczone włosy w nieładzie. Mogła mieć czterdzieści, ale równie dobrze i ponad sześćdziesiąt lat.

– Dlaczego nie zostaniecie u siebie, na zachodzie!? – w oczach kobiety pojawiły się łzy.

Spojrzałem na Rafała. Obydwaj wiedzieliśmy, o co chodzi. Kijów wysyła na rosyjskojęzyczny wschód żołnierzy pochodzących przede wszystkim z zachodnich i centralnych obwodów, zakładając, że będą bardziej lojalni wobec rządu. Sami się o tym przekonaliśmy, pytając wojskowych o miejsca pochodzenia.

– A wy myślicie, że ja tu chcę być? – odparł łagodnym głosem żołnierz, zwracając głowę w stronę okna.

– Chcecie czy nie, strzelacie! – byłem zdumiony gwałtownością wybuchu kobiety.

– Ja strzelam! – tym razem nie wytrzymał żołnierz. – Ja!? – trzasnął kolbą automatu o podłogę. – Ja!?

Kobieta przestraszyła się tej reakcji.

– Ośmioro wnucząt mam, co one zrobią, jak będą żyć? – zawodziła pod nosem.

Ukrainiec nie reagował.

– Dom rozbity, iść nie ma gdzie – do narzekań przyłączył się kierowca. – Szlag by was wszystkich trafił!

– Saszka – kobieta położyła rękę na ramieniu kuzyna. – Cicho. Cicho, bo zabiją.

I wtedy żołnierz eksplodował po raz drugi.

– Zabiją!? – wrzasnął, chyba urażony sugestią. – Zabiją!? – powtórzył. – W dupie mam was, wasze życie i cały ten pieprzony Donbas! – szarpnął nerwowo klamką.

Właśnie dojechaliśmy do kolejnego blok-postu – żołnierz wyszedł więc i z całej siły zasunął drzwi. Tak mocno, że furgonetka zadrżała w posadach.

Kilka dni później oglądałem film z przyjęcia, jakie urządziła rządowym oddziałom jedna z donbaskich wiosek. Głównie starsi ludzie otoczyli wojskowe pojazdy, wielu dzierżyło w dłoniach widły i kosy. Pod adresem żołnierzy leciały mało wybredne komentarze, istota słownej agresji sprowadzała się do „wypierdalajcie stąd na swój zachód!” (Ukrainy).

Tak, Ukraina była wówczas złamana, podzielona (to oczywiście mocne uproszczenie) na dwa etnosy – ukraińsko-i rosyjskojęzyczny. Mówiło się wręcz o dwóch narodach; tygodnik, z którym współpracuję, szedł śladem tej narracji jeszcze dwa miesiące temu, tuż po rozpoczęciu inwazji. Tyle że coś, co jeszcze kilka lat temu było faktem, w międzyczasie zmieniło się w zjawisko natury historycznej. Dziś nie ma już dwóch narodów w Ukrainie. Są owszem, liczne grupy etniczne (co zresztą często podkreśla Wołodymyr Załenski w swoich wystąpieniach, w tej różnorodności dostrzegając wielką wartość). Są dwa języki, choć rosyjski – mowa agresorów – podlega masowej autocenzurze; wielu Ukraińców wstydzi się go używać. To na swój sposób zabawne, przewrotne, ilustrujące powiedzenie, że karma to… – Rosjanie bowiem od lat lansują pogląd, że rosyjskojęzyczność bodzie władze w Kijowie, w związku z czym wymaga obrony. No więc wjechały czołgi – których załogi uwierzyły w kremlowską propagandę mówiącą o potrzebie wyzwolenia rosyjskojęzycznych Ukraińców – wjechały i… zapłonęły. Także, a w ostatnich tygodniach tylko tam, gdzie miano je witać kwiatami. Putin, jeśli wierzył w koncepcję dwóch narodów, nie ma dziś żadnych solidnych powodów, aby dalej pielęgnować ów mit. A gdyby był uczniem, a w szkole wykładano by przedmiot: „Jak wyrugować język rosyjski z posowieckiej przestrzeni kulturowej”, Wołodia zyskałby miano prymusa.

*          *          *

A teraz znów wracam do retrospekcji. Pod koniec stycznia 2015 roku spisałem również i takie wspomnienie:

Drobna sylwetka ukraińskiego żołnierza wyrosła na tle prowizorycznych budynków posterunku. Kierowca naszej łady zaczął hamować, a lekko pochylony wojskowy ruszył biegiem w stronę auta.

– Wychodźcie, wychodźcie! – krzyczał. – Do schronu! – wskazał ręką najbliższą jamę, nakrytą żelbetową płytą i workami z piaskiem. Odgłosy wymiany artyleryjskiego ognia brzmiały niezwykle donośnie. W zasięgu wzroku widać zaś było leje i powalone wybuchami drzewa. Kolejny raz nie trzeba nam było powtarzać – migiem opuściliśmy wóz i chwilę później siedzieliśmy w schronie. Nie dłużej niż dwie minuty.

– Chodźcie – młody żołnierz jako pierwszy wyszedł z bunkra, kryjąc się za ścianą worków z piaskiem. – Musicie przebiec tam – wskazał ręką na budynek stacji benzynowej odległy o jakieś sto metrów. – Tam jest nasz dowódca.

– A gdzie jest nasz kierowca? – spytałem, dopiero teraz zorientowawszy się, że starszego pana nie ma między nami.

– No pojechał dalej – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Idźcie, idźcie – ponaglił.

Ruszyliśmy jeden za drugim. Po lodzie, poganiani hukiem kanonady i nawoływaniami oficera, stojącego w drzwiach stacji.

– Raźniej chłopcy, raźniej! – krzyczał, a gdy przekroczyłem próg budynku, klepnął mnie w ramię. – Zapraszamy! – dodał głosem gospodarza ucieszonego wizytą gości.

Cóż, stół rzeczywiście był suto – jak na wojenne warunki – zastawiony.

– Mamy wasz wigor – kolega wyjął z plecaka ziołowo-alkoholowy wynalazek z tutejszych aptek, ponoć wzmagający potencję.

– A my… – wojskowy uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szafeczki. – A my mamy waszą żubrówkę.

Wypiliśmy. Wypiliśmy wtedy, piliśmy wcześniej, piliśmy później. Wojna w Donbasie zostanie w mojej pamięci jako doświadczenie, w którym alkohol odgrywał niebagatelną rolę. Dobrą (integrującą), ale i złą, jak wtedy, gdy pijany ukraiński żołnierz wygarnął w moją stronę serią, bo wziął mnie za skradającego się Rosjanina. Przytomności umysłu zawdzięczam, że nie zostałem skoszony, ale znam przynajmniej jeden przypadek (później przerobiony w epicką historię, z której zniknęły i wóda, i głupota), w którym na strachu się nie skończyło. Mniejsza o to – zmagania we wschodniej Ukrainie już po drugim wyjeździe uznałem za „pijaną wojnę”. A pili jedni i drudzy, żeby nie było wątpliwości.

Po 2016 roku nie miałem już okazji przebywać u separatystów, ale po ukraińskiej stronie alkoholowe realia zaczęły się zmieniać. Wódkę wciąż traktowano jako wentyl bezpieczeństwa – sposób na odreagowanie stresu – troszcząc się przy tym, by pijane wojsko nie pchało się na pierwszą linię. Znałem to dobrze z czasów polskiej misji wojskowej w Afganistanie, gdzie „tankowanie” było na porządku dziennym mimo formalnej prohibicji. Gdzie jednak dbano o to, by napruty czy skacowany żołnierz nie miał okazji wyruszyć w pole. Rzecz jasna zdarzały się kompromitujące armię wpadki, ale co do zasady tolerancji dla „pijanych patroli” nie było.

Ukraińcy poszli tym tropem i o ile wiem – a piszę to w oparciu o wiele źródeł – nadal udaje im się utrzymać „alkoholową dyscyplinę”. A Rosjanom? Nie wiem, czy nadal wydaje im się przydziałowy spirytus – i czy walczą „po pijaku”. Wiem za to, że gdy szabrują, alkohol jest jedną z cenniejszych zdobyczy. Alkohol – wedle relacji ocaleńców – jest także jednym z powodów rosyjskiego bestialstwa wobec cywilów. Wielu gwałcicieli i zabójców dokonywało przestępstw właśnie „pod wpływem”. Mając w pamięci szokujące relacje moich przodków na temat sowieckich żołnierzy, którzy szli przez Polskę do Niemiec między 1944 a 1945 rokiem, mógłbym napisać: na wschodzie bez zmian.

—–

Ilustracja jest dziś specyficzna – to mój wpis na profilu FB. Tematyczny i jednocześnie symboliczny, był to bowiem mój pierwszy post zamieszczony na fejsie w czasie rzeczywistym. Byłem na froncie i postowałem; do dziś czuję ten surrealizm, który mi wówczas towarzyszył.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Koronawariactwo

Praca w Iraku czy w Afganistanie do bezpiecznych nie należała. Wojsko, jakkolwiek redukowało różne zagrożenia, inne przyciągało. Teoretycznie nie miałem do rebeliantów nic, oni za to – nie raz i nie dwa – ładowali w moją stronę z wszystkiego, co mieli pod ręką. Przy czym nie chodziło im konkretnie o moją osobę; strzelali w wojsko, ja byłem narażony niejako przy okazji.

Lecz bez względu na to, co by się działo, zawsze towarzyszyła mi pewna myśl: jak się zesra, w try miga załadują mnie do śmigłowca i wywiozą do szpitala. Dobrego szpitala – daj boziu światu, całemu światu, takie szpitale, jak zbudowano do obsługi sił sprzymierzonych w Iraku i Afganistanie. Wiedziałem, że gdziekolwiek z tym wojskiem pojadę, zawsze będzie to dystans, który pozwoli dostarczyć mnie na stół operacyjny w ciągu tak zwanej złotej godziny. W taki sposób budowano (budowali Amerykanie, gwoli rzetelności) zabezpieczenie medyczne na obu wojnach. I nie były to tylko teoretyczne rozważania, bo na własne oczy zobaczyłem, że system działał.

I „wychowany” w takiej bańce, pojechałem na wojnę ukraińsko-rosyjską. A był to czas, kiedy armia ukraińska była jeszcze w opłakanym stanie. Dotyczyło to również ratownictwa pola walki, o czym przekonałem się w tak zwanym kotle debalcewskim zimą 2015 roku. Nie wiem, co mi strzeliło do łba, ale zapytałem żołnierzy, czym, w razie czego, będą ewakuować rannych. Pokazali mi tak zdezelowany ambulans, że bałbym się go poprowadzić z prędkością większą niż 40 kilometrów na godzinę.

Zdaje się, że następnego dnia odwiedziłem z kolegami szpital, do którego mieli trafiać ranni, gdy zacznie się rosyjsko-rebeliancka ofensywa (ruszyła kilka dni później). Do końca życia nie zapomnę widoku ukraińskiego lekarza, który opowiadał mi, jakimi środkami dysponuje placówka. I jego przygnębienia, gdy mówił, że zebrane przez wolontariuszy pieniądze na zakup urządzeń do defibrylacji, ktoś zwyczajnie podpierdolił. Człowiek ów pracował kiedyś w Afganistanie, w polskim szpitalu w Ghazni (był taki czas, kiedy naszych lekarzy zastępowali Bułgarzy i Ukraińcy…) – i z rozrzewnieniem wspominał, czego to wówczas nie miał do dyspozycji.

Podrapałem się po głowie, pomyślałem – od tej pory nie miałem wątpliwości, że dobrze to już było. Że trzeba trochę bardziej uważać, bo w razie czego szanse na uratowanie tyłka nie są już tak duże. Co więcej, jakiś czas później poszedłem za ciosem i zaliczyłem kurs ratownictwa taktycznego, by w razie „cuś” nie umrzeć z byle powodu.

—–

Od dziecka miałem kłopot z podejściem do wszelkiej maści zarazków. Brzydziły mnie różne rzeczy do tego stopnia, że mamy moich kolegów z podwórka nazywały mnie z przekąsem „czyścioszkiem”.

Nie wyzbywszy się tych cech, zacząłem jeździć na wojny, a później w miejsca humanitarnych kryzysów, gdzie zarazki czyhały na mnie z różnych stron. Swojskie pluskwy i grzyby czy egzotyczne choróbska; kilka razy siłowały się z moim układem odpornościowym (a raz nawet z przestarzałymi antybiotykami). Jakoś tam dawałem radę, wchodzą w tryb misyjny, cechujący się ograniczoną wrażliwością na jęki własnego ciała i ducha. Raz tylko miałem ochotę się rozpłakać, gdy mina-pułapka rozwaliła szambiarkę, a ja utonąłem – dosłownie – po kolana w gównie.

Było minęło. Bardziej już zahartowany, trafiłem jakiś czas temu do szpitala w północnej Ugandzie. Placówki, której część pacjentów cierpiała na malarię, a sposób ich izolowania sprowadzał się do oznaczenia łóżek. I w tymże szpitalu rozmawiam z jego wicedyrektorem, gdy stojąca za mną kobieta wydała z siebie ciche jęknięcie, a zaraz potem nastąpiło głośne „chlup!”. I poczułem na nogach sporą ilość jej wód płodowych, które odeszły akurat w tym momencie.

Patrick, mój rozmówca, uśmiechnął się przepraszająco, pielęgniarki zabrały pacjentkę na porodówkę, a ja… cóż miałem robić, wróciłem do rozmowy. W tym szpitalu brakowało wszystkiego, łącznie z bieżącą wodą. Obmycie się w takiej sytuacji byłoby koszmarnym marnotrawstwem – tak wówczas pomyślałem. Ale wyobraźnia nie dawała spokoju i podsuwała często absurdalne scenariusze. Na przykład widok chmary zarazków na moich poobcieranych wcześniej łydkach. „Stop” – powiedziałem sobie, wiedząc, że wieczorem dokonam doustnej dezynfekcji. I tym sposobem znów skupiłem się na robocie.

—–

A po co o tym piszę? Bo z lekkim zażenowaniem obserwuję to, co w ojczyźnie kochanej dzieje się za sprawą koronowirusa. Wiem, objawów paniki nie ma, ale niektórym ewidentnie odbiła szajba, czego najlepszą ilustracją maseczki-gate. Przede wszystkim jednak odwaliło mediom, które rzuciły się na temat niczym Reks na szynkę i szarpią, szarpią, szarpią – aż do zrzygania. Tworząc atmosferę gigantycznego zagrożenia, co przecież może nabrać takiej dynamiki, że wszyscy pożałujemy, że kiedyś nauczono nas mówić i czytać. A wszystko w imię podbijania słupków oglądalności. Dla mnie to jedna z tych sytuacji, kiedy wstydzę się, że pracuję w mediach (i fakt, że jestem na urlopie, wcale nie łagodzi objawów mojego zniesmaczenia).

Tymczasem koronawirus hula sobie po Polsce, noszony w ciałach pewnie i setek ludzi. Z których większość nie ma pojęcia, że właśnie „śmiertelnie zaciążyła” – i nigdy się o tym nie dowie, bo organizmy tych osób poradzą sobie z chorobą. Tak, jak radzą sobie z wieloma innymi zarazkami.

Nie warto przejmować się sprawami, na które nie ma się wpływu. Warto za to do zagrożeń podejść racjonalnie – taki wniosek płynie z przytoczonych przeze mnie historii. Idealnie pasujący do całej tej gówno-burzy z koronawirusem. Wiemy, jak minimalizować ryzyko – stosujmy się więc do zasad. I tyle. Czyste ręce wyjdą nam tylko na dobre.

Zdjęcie nr 1 ma przyciągnąć uwagę (haha). Zdjęcie nr 2 przedstawia sytuację, której byłem świadkiem w Prypeci (tej Prypeci). Pan w kombinezonie to Włoch - pod tym białym czymś ma jeszcze jakieś niebieskie wdzianko (byłem świadkiem, gdy je zakładał). Pani na drugim planie, to młoda ukraińska przewodniczka, która do czarnobylskiej zony przyjechała z grupą zagranicznych fizyków jądrowych. Proszę sobie porównać te dwie osoby i zapytać się w duchu: w stosunku do koronowirusowej napinki jestem wyluzowaną Ukrainką czy zdyganym Włochem?
Zdjęcie nr 1 ma przyciągnąć uwagę (haha). Zdjęcie nr 2 przedstawia sytuację, której byłem świadkiem w Prypeci (tej Prypeci). Pan w kombinezonie to Włoch – pod tym białym czymś ma jeszcze jakieś niebieskie wdzianko (byłem świadkiem, gdy je zakładał). Pani na drugim planie, to młoda ukraińska przewodniczka, która do czarnobylskiej zony przyjechała z grupą zagranicznych fizyków jądrowych. Proszę sobie porównać te dwie osoby i zapytać się w duchu: w stosunku do koronowirusowej napinki jestem wyluzowaną Ukrainką czy zdyganym Włochem?

—–

Nz. Ewakuacja medyczna rannego amerykańskiego żołnierza. Prowincja Ghazni, jesień 2013/fot. Marcin Wójcik.
Zdjęcie pochodzi z albumu „Polski Afganistan”, który wydaliśmy z Marcinem jesienią 2014 roku

Postaw mi kawę na buycoffee.to