(De)motywacje

Redakcja portalu Interia.pl poprosiła mnie o komentarz w sprawie ukraińskich problemów mobilizacyjnych. Odpowiadając na pytanie o to, dlaczego Ukraińcy już nie tak chętnie garną się do walki, najprościej byłoby stwierdzić, że są wojną zmęczeni. Że składową tego zmęczenia – co usilnie podkreśla rosyjska propaganda – jest również rozczarowanie własnym państwem, które mimo poświęceń obywateli nie zmieniło się w Ukrainę marzeń. Nadal jest koszmarnie skorumpowanym tworem, głuchym na problemy zwykłego człowieka. Trudno podważyć racjonalność tych argumentacji, ale dają one ledwie cząstkowe odpowiedzi.

Szukając innych, cofnijmy się w czasie do końca 1944 roku i sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie. Pierwszej niemieckiej wsi, wtedy w Prusach Wschodnich, zajętej przez armię czerwoną. Wedle wciąż popularnej wersji, rosjanie zamordowały tam 70 kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano, sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa.

Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Zwyczajnie je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odbiciu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”.

Stąd między innymi wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością po tym, jak w styczniu 1945 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Dlaczego o tym wspominam? Bo historia lubi się powtarzać. Nie da się zrozumieć i wytłumaczyć rosyjsko-ukraińskiej wojny bez zwrócenia należytej uwagi na cechujące ją bestialstwo. Ukraińscy żołnierze również potrafią być okrutni, ale nade wszystko zjawisko to dotyczy armii rosyjskiej, zwłaszcza – co najbardziej tragiczne – jej stosunku do ludności cywilnej.

Nie będę pisał o szczegółach rosyjskich zbrodni pod Kijowem czy w Iziumie; to powszechnie znane fakty. Równie znany jest los zgładzonego Mariupola. Pragnę jedynie podkreślić, że owa bezduszna bezceremonialność rosjan okazała się jednym z istotniejszych czynników mobilizujących Ukraińców do walki. Już po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. By dać masom wyobrażenia o niej, nie trzeba było improwizacji, „podkręcania” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło. Żaden żołnierz nie chciałby skazać na nie bliskich i sobie, stąd popularność kalkulacji „albo oni, albo my” i stojąca za tym determinacja.

Ale nic nie trwa wiecznie. Pomijając drobne korekty, front w Ukrainie stoi od jesieni 2022 roku. Żadna ze stron nie ma spektakularnych zdobyczy, co w przypadku rosjan oznacza, że nie wprowadzają terroru na nowych obszarach, wobec kolejnych grup ludności. Ukraińcy z kolei nie stykają się z nowymi dowodami zbrodni, typowymi dla realiów rosyjskiej okupacji. Upraszczając – nie ma grozy i nie ma powodów do jej siania.

A dodajmy, że realia okupacji albo właśnie ulegają zmianie, albo stają się mniej czytelne. Zza linii frontu do wolnej Ukrainy dociera coraz mniej informacji o rosyjskich zbrodniach, co może być skutkiem szczelniejszej blokady, konsekwencją tego, że okupanci zabili już i aresztowali wszystkich, dla których taki los przewidzieli, ale może też dowodzić, że rosjanie stali się bardziej humanitarni. Tak czy inaczej, w oczach wielu Ukraińców nie są już egzystencjalnym zagrożeniem, a będąc złem umniejszonym, nie motywują tak bardzo i tak licznie do walki.

Owo umniejszenie ma też wymiar geograficzny. Kreml może dalej przekonywać, że celem rosji jest całkowite podporządkowanie sobie Ukrainy. Ale to propagandowa retoryka – realne możliwości armii rosyjskiej pozwolą co najwyżej uszczknąć jeszcze kawałek Donbasu, może nieco więcej ziem na wschód od Dniepru. I tyle – czego świadomość mają też Ukraińcy. Bolesna strata? I tak, i nie; by to lepiej zilustrować, przywołam postać Walerija, kijowianina, żołnierza armii ukraińskiej. Poznaliśmy się zimą 2015 roku, później co jakiś czas wymienialiśmy się wiadomościami.

Walerij zginął latem 2022 roku, gdy znalazł się pod ogniem rosyjskiej artylerii. W kolejne wakacje odezwał się do mnie jego syn; porządkował ojcowskie sprawy, natrafił na naszą korespondencję. „Rozmawialiśmy dwa dni przed śmiercią ojca”, relacjonował junior. „Był wyczerpany, przygnębiony, obolały. A i tak wściekł się, gdy stwierdziłem, że powinni go odesłać na tyły. ‘Jakby wszystkich przemęczonych zwalniano, kto by zatrzymał te diabły?’, pytał. ‘Musimy z nimi walczyć tu, bo inaczej znów przyjdą pod nasz dom’. Miał rację” – syn podzielał ojcowskie podejście do sprawy.

Nie on jeden. Donbas był i jest dla wielu Ukraińców z zachodniej i środkowej części kraju „końcem świata”. „Czarną dupą”, jak go nazywał jeden z ukraińskich kolegów, odwołując się zarówno do kopalin, jak i perspektyw życiowych w regionie na długo przed wojną zdemolowanym ekonomicznie, ekologicznie i społecznie. Owszem, nadal pozostaje przedmiotem zażartej obrony, ale patrząc z perspektywy żołnierskich motywacji, często nie o Donbas tu chodzi. A jeśli – uwzględniwszy możliwości i utemperowane ambicje rosjan – nie chodzi już o nic więcej, to czy warto nadstawiać głowę dla „końca świata”? Takie kalkulacje sprzyjają umywaniu rąk przez potencjalnych rekrutów. Cedowaniu odpowiedzialności na innych, którzy już walczą, bo a nuż to wystarczy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

„Uchylacze”

To historia sprzed kilkunastu laty. Byłem wtedy w Kwaterze Głównej NATO w Brukseli. Po serii spotkań poszedłem na lunch w tamtejszej kantynie i… dopadło mnie poczucie kompletnego surrealizmu. W ogromnej, wypełnionej gwarem sali zastałem mnóstwo ludzi – zarówno mundurowych, jak i cywilów. Ba, było tam sporo dzieci w różnym wieku, całe, niekiedy liczne rodziny. Miało się wrażenie, że to jakiś wielki McDonald, a nie „centrala” największego sojuszu militarnego na świecie.

Kilka tygodni wcześniej wróciłem z jednej z podróży do Afganistanu. Tamtejsze duże bazy logistyczne natowskich sił ekspedycyjnych wyglądały niczym małe wojskowe miasteczka z wszelkimi udogodnieniami. Ale wysunięte posterunki, położone zwłaszcza wysoko w górach, to był zupełnie inny świat. Spartański, surowy, niebezpieczny; poznałem kilka takich miejsc, towarzysząc amerykańskim i polskim żołnierzom. Tam – myślałem wówczas – toczyła się prawdziwa wojna. A tu, w Brukseli, sielanka. Biurowa praca, a w przerwie rodzinne nasiadówki. Jako się rzekło – kompletny surrealizm…

Lecz jakkolwiek wydawało mi się to nieuczciwe w stosunku do nadstawiających głowy chłopaków, dobrze wiedziałem, że wojsko i wojna potrzebują zaplecza. A na zapleczu – bo czemu by nie? – życie toczy się wedle utartych, pokojowych rytmów. O czym wspominam, bo ten sam schemat rozumowania można zastosować do innej sytuacji. Gdzie jedni walczą na froncie, a inni wspierają wojenny wysiłek pracując za granicą, gdzie łatwiej o większe pieniądze.

—–

Tak, mam na myśli Ukraińców. Ci w Polsce wysyłają na Wschód – do pozostałych na miejscu rodzin – potężne pieniądze. Nawet 5 mld dol. rocznie. Dla zarżniętej wojną ukraińskiej gospodarki to solidne wsparcie, nie do wypracowania w kraju.

Ale…

Ale i tak w głowie kłębią mi się wątpliwości dotyczące „uchylaczy”, jak nazywa się w Ukrainie mężczyzn w wieku poborowym przebywających poza krajem. Jak wiemy, rząd w Kijowie zawiesił wobec takich osób pomoc konsularną. Objęci restrykcją obywatele Ukrainy nie odnowią/nie dostaną ukraińskich dokumentów, co może postawić ich w niezręcznej sytuacji prawnej. Trudno bowiem przebywać za granicą bez ważnego paszportu czy pracować bez ważnego prawa jazdy. Kijów zapewnia, że chodzi o zmuszenie potencjalnych rekrutów do powrotu do ojczyzny, co ma zażegnać kryzys mobilizacyjny i uzupełnić braki kadrowe w zdziesiątkowanej armii. Wedle szacunków władz Ukrainy, mowa o 650 tysiącach mężczyzn w wieku 18-60 lat.

Sprawa rozpala diasporę, nie pozostaje bez echa także pośród Polaków. Pomijam prorosyjskie szumowiny, szukające pretekstów dla antyukraińskiego hejtu – wielu przyzwoitych obywateli Rzeczpospolitej mierzy się z poznawczym dysonansem. Bo z jednej strony słyszy i ogląda relacje, z których wynika, że sytuacja Ukrainy jest zła, z drugiej, niemal każdego dnia, każdy z nas natyka się na zdrowych i silnych ukraińskich chłopców, którzy są tu, gdy ich koledzy i rówieśnicy giną i zostają ranni tam, na froncie. „Co pan o tym myśli?”, pytają mnie Czytelnicy.

—–

Jestem wolnościowcem – nie w konfederackim znaczeniu tego słowa, za którym stoi społeczny darwinizm („przetrwają najsilniejsi”), a w starym, oświeceniowym stylu. Gdzie to ludzka jednostka – i jej niezbywalne prawa – są punktem wyjścia do jakichkolwiek rozważań o powinnościach. Nikt nie rodzi się Polakiem, rosjaninem czy Ukraińcem, chrześcijaninem, islamistą lub żydem (z małej, bo chodzi o wyznanie, nie narodowość). Stajemy się nimi w toku socjalizacji, której warunki definiuje społeczność, w jakiej przychodzi nam żyć jako dzieciom. To przymus, na który długo nie mamy żadnego wpływu, ale ostatecznie przynajmniej część z nas zyskuje możliwość wyboru. Historia człowieka to również nieustająca opowieść o naturalizacji, konwersji, migracji, adaptacji, kulturowej dyfuzji, zmianie wyobrażeń o tym, co „naturalne”. Sprowadzając rzecz do bieżących realiów – wolność daje Ukraińcom prawo do przebywania poza krajem, prawo do nie bycia Ukraińcem.

Ale jestem też państwowcem, a u źródeł tej postawy leży przekonanie, że to wspólnota czyni nasze życie lepszym, bezpieczniejszym, bardziej przewidywalnym, uporządkowanym – i mógłbym tych cech wymienić wiele, wszystkie sprowadzają się do tego, że tworzone przez wspólnotę państwo, jego instytucje, są wartością dodaną. Zakumulowanym przez wieki kapitałem, z którego korzystamy na różne sposoby – edukując się, ale i jadąc nocą samochodem, z pewnością, że nie czyha na nas wielka dziura w jezdni, bo są ludzie, którzy o to dbają. Wnosimy my, wnoszą inni; tak tworzą się wzajemne zobowiązania, które na poziomie państwa, w sytuacji jego zagrożenia, niosą też obowiązek obrony dobra wspólnego. Z tej perspektywy patrząc, „uchylacz” nie zasługuje na przedłużenie paszportu i nie wiem, czy zrzeczenie się obywatelstwa załatwia sprawę, bo to trochę tak, jak ze zwrotem użytego wcześniej towaru – dajmy na to butów po uprzednim noszeniu.

Tyle że „buty” można reklamować, co otwiera kolejne pole wątpliwości. My, Polacy, mamy „we krwi” złorzeczenie na nasze państwo, jakość jego usług. Umyka nam, że mimo wszystkich wad tej państwowości, żyjemy w kraju ulokowanym w cywilizacyjnej awangardzie. Ukraińcy, w dramatycznej większości, takiego komfortu nie mieli i nie mają. Często śmiejemy się z marności głubinki, rosyjskiej prowincji, zapominając bądź nie wiedząc, że duża część Ukrainy wygląda tak samo.

Trzysta lat rusyfikacji, siedem dekad sowietyzacji, przeorało ukraińską wspólnotę do spodu. Dużo by o tym pisać, dość stwierdzić, że zanegowana wartość jednostki, w czasach współczesnych przyniosła wybitnie złodziejski kapitalizm z koszmarną korupcją włącznie. Że fatalna kultura organizacyjna i dziesięciolecia księżycowej gospodarki, na wejście (w 1991 roku) uczyniły Ukrainę krajem biednym, zacofanym, ekologicznie zdewastowanym, materialnie byle jakim. Że ten anturaż w połączeniu z promowaną przez rosjan wizją stosunków społecznych – opartych na wiernopoddaństwie, braku inicjatywy i generalnie niskich oczekiwaniach – odcisnął się piętnem na kolejnych latach formalnie już wolnej Ukrainy. Ukraińcy odzyskali niepodległość, ale nie odzyskali państwa, a wielu z nich nawet nie miało ambicji, by o swoje zawalczyć (w socjologii, w takim kontekście, mówi się o „wyuczonej bezradności”). Przejęte przez oligarchów i kastę urzędniczą państwo zwykłemu człowiekowi kojarzyło się z niemocą („niedasizmem”), obojętnością na los obywateli i koniecznością wręczania łapówek. Za niemal wszystko, niemal wszędzie. W takim kraju nie dało się żyć – jeszcze nim wybuchła wojna, Ukrainę opuściło 10 mln osób, jedna piąta wyjściowej populacji.

Czego tu bronić (wracać i bronić)? Idei, wymarzonej ojczyzny? Jasna sprawa, ale co w sytuacji, gdy z kraju wciąż dochodzą wieści, że w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. Że – przykład z ostatnich dni – aresztowano ministra rolnictwa, bo nielegalnie skupował ziemię. Po czym zwolniono go za gigantyczną dla przeciętnego człowieka kaucją dwóch milionów dolarów, które jak nic musiały pochodzić z przestępstwa. Że mimo wprowadzenia restrykcyjnych przepisów, mobilizacja nadal jakimś cudem omija zakłady pracy należące do oligarchów, niekoniecznie związane z produkcją na rzecz wojska. No więc czego tu bronić (wracać i bronić)?

Rozumiem ten brak motywacji, ale też dobrze wiem, że „samo się nie zrobi”. Że nie da się naprawić kraju bez wyrzucenia zeń rosjan, a ci sami się nie wyrzucą.

Wiem, że do pójścia na front trzeba odwagi. Widziałem na własne oczy, że tchórze w okopach nie mają czego szukać. I pal licho ich samych, ale stwarzają zagrożenie także dla innych. A jeśli ktoś intencjonalnie zwiał z Ukrainy po 24 lutego 2022 roku, to z dużym prawdopodobieństwem uczynił to ze strachu. Z czysto pragmatycznego punktu widzenia, lepiej by taki ktoś robił coś pożytecznego gdzie indziej. Na przykład jako członek emigranckiej wspólnoty, zasilającej gospodarkę walczącego państwa.

Zarazem jest we mnie postrzeleniec, którego trudno przestraszyć, co czasem przekłada się na brak zrozumienia dla argumentu „ale ja się boję”. Wstydziłbym się przed rodziną i najbliższymi (nawet jeśli oni byliby z mojej obecności zadowoleni), gdybym uciekł, a moi pobratymcy nadstawiali za mnie kark. Jeśliby zredukować problem wyłącznie do najprostszych emocji, niewykluczone, że odsyłałbym „uchylaczy” na polsko-ukraińską granicę.

I gdy tak o tym myślę, przychodzi refleksja, że przecież źle zmotywowany żołnierz, wsadzony w kamasze nie z własnej woli, nie będzie bił się jak należy. To pogląd mocno ugruntowany w debacie publicznej – wprost przeniesiony z rzeczywistości rynku pracy („z niewolnika nie ma pracownika”) – ale czy w przypadku wojska na wojnie uzasadniony? Największe współczesne konflikty odbyły się z udziałem ogromnych żołnierskich mas, mobilizowanych, a jakże, pod przymusem. Wielkiej wojny – a ta na Wschodzie już na takie miano zasługuje – nie sposób „ogarnąć” ochotnikami. I jeśli przyjrzymy się najdzielniejszym z dzielnych – uhonorowanym bohaterom I- czy II wojny światowej – dostrzeżemy, że większość z nich to chłopcy z poboru. Boże broń, nie trywializuję osobistych motywacji, ale ostatecznie najważniejsza jest chęć przeżycia, co na linii frontu sprowadza się do kalkulacji „albo ja, albo on” i stojącymi za nią działaniami. Tym skuteczniejszymi, im lepiej wyszkolony, wyposażony i dowodzony jest żołnierz. O tym, że te atuty mają duże znaczenie, mówią sami „uchylacze”, niedostatkami i słabościami ZSU tłumacząc swoją postawę.

Można być głuchym na te argumenty? Ano można. Tyle że nam, Polakom, wypada jakby trochę mniej (niż samym Ukraińcom). Rację bowiem ma minister Radosław Sikorski, który tak zdefiniował stawkę wojny na Wschodzie: albo będziemy mieli przegraną rosyjską armię przy wschodniej granicy Ukrainy, albo zwycięską na wschodniej granicy Rzeczpospolitej. Niekorzystny obrót spraw nie musi oznaczać wojny, i moim zdaniem wcale by nie oznaczał, lecz na sytuację nad Wisłą bez wątpienia wpływ by to miało. Choćby gospodarczo, jeśliby rynki uznały Polskę za kraj zbyt dużego ryzyka. No więc osobiście zainteresowani wynikiem wojny, tracimy atut bezstronności i obiektywności. Co w dyskusji o posyłaniu ludzi na śmierć i rany, poza merytorycznym, ma również wymiar etyczny. Jako się rzekło, wolno nam mniej.

Więc choćby z tego względu – ale przede wszystkim z powodu kłębiących się wątpliwości, z których część zasygnalizowałem – uchylam się od odpowiedzi na pytanie, co zrobić z „uchylaczami”. Nie wiem.

—–

Wiem za to, jak ta cała historia się skończy. Nie ma prawnych możliwości ściągnięcia ukraińskich poborowych z zagranicy. Tylko poważne przestępstwa karne kwalifikują do wszczynania postępowań deportacyjnych – Ukraińcy, którzy się ich dopuścili, tu czy w ojczyźnie, mogą wrócić nad Dniepr. Innym deportacja nie grozi. Nielegalny wyjazd mógłby stać się podstawą do prób ściągnięcia obywatela do kraju, ale nie da się hurtowo uznać 650 tys. mężczyzn za przestępców. Wpierw, w postępowaniu sądowym, indywidualnie, ukraińskie organy ścigania musiałyby udowodnić przestępstwo. 650 tys. razy, z uwzględnieniem procedur odwoławczych. Widzicie to w sensownych ramach czasowych, z zachowaniem reguł praworządności, które następnie ocenialiby europejscy sędziowie, decydujący o deportacji? 650 tys. razy. Ja nie.

Co przywodzi mnie do wniosku, że ukraińskiemu rządowi wcale nie idzie o pozyskanie brakującego rekruta. „Uchylacze” z zagranicy mają pełnić rolę kozła ofiarnego, skanalizować społeczne oburzenie na mobilizacyjną niewydolność państwa ukraińskiego i generalnie trudną sytuację na froncie. Można się na to oburzać lub nie, trzeba jednak dostrzec, że Kijów strzela sobie „samobója”. Odmawiając usług konsularnych dla części własnych obywateli, uczynił ich los przedmiotem gorących debat w krajach schronienia. Czego skutkiem będzie m.in. rosnący sceptycyzm dla idei pomocy Ukrainie. Bo skoro sami Ukraińcy nie chcą walczyć…

A Kremlowi w to graj.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Michałowi Baszyńskiemu i Jackowi Romańskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Dla żołnierzy na froncie sprawa jest prosta – „uchylaczy”, czy to z Ukrainy czy przebywających za granicą, należy niezwłocznie wcielić. Biorąc pod uwagę poziom „zużycia” personelu sił zbrojnych, nic w takim podejściu dziwnego… Zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

Kim?

Siły zbrojne Ukrainy stoją przed trzema poważnymi zadaniami. Pierwszym jest konieczność uszczelnienia nieba, zarówno na tyłach, jak i nad frontem. Drugim – paraliż rosyjskiej logistyki i możliwie największa dezorganizacja systemu dowodzenia armii rosyjskiej. I wreszcie trzeci priorytet to stabilizacja frontu – oparcie go o solidne linie obronne (wysycone dostateczną liczbą dobrze uzbrojonych żołnierzy) oraz likwidacja rosyjskich mikro-wyłomów.

Czy ZSU są w stanie sprostać tym wyzwaniom? Komentujący wojnę „narzekacze” oraz aktywni medialnie kolaboranci orzekli już, że nie. I że przebudzenie Europy oraz powrót do gry USA – które zadeklarowały gigantyczną pomoc dla Ukrainy – niczego tu nie zmieni.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą oceną.

Dostawy amunicji i nowych zestawów OPL (wyrzutni i radarów), muszą jednak być niezwłoczne – inaczej nie będzie czego i kogo chronić. Podstawowy kłopot sprawia ograniczona podaż tego rodzaju uzbrojenia oraz stopień skomplikowania, a więc i długotrwałość produkcji. Da się go obejść, jeśli sojusznicy Ukrainy podejmą ryzyko czasowego osłabienia własnych zdolności obronnych. Potencjał samych Stanów Zjednoczonych – dysponujących ponad 50 bateriami Patriotów (obok szerokiego wachlarza innych systemów) oraz pokaźnym zapasem pocisków – daje tu największe możliwości.

Pociski już do Ukrainy jadą i to w naprawdę dużej liczbie.

Dotarły już na Wschód – sekretnie i w oparciu o wcześniejsze amerykańskie zobowiązania wobec Kijowa – ATACMS-y o zasięgu 160 i 300 km. I raptem sześć takich pocisków (wystrzeliwanych z wyrzutni Himars) zniszczyło kilka dni temu istotne elementy rosyjskiej obrony przeciwlotniczej na Krymie. Tymczasem Ukraina ma otrzymać kilkaset ATACMS-ów oraz duże ilości innej precyzyjnej i dalekonośnej amunicji. Swoje dorzucą również Brytyjczycy, w czym zawiera się „duża liczba” pocisków manewrujących Storm-Shadow. Żadne rosyjskie centra logistyczne, stanowiska dowodzenia i inne krytyczne instalacje militarne bądź o militarnym znaczeniu (jak radary czy mosty), znajdujące się w odległości 300 km (400 biorąc pod uwagę zasięg Stormów) nie będą teraz bezpieczne. „Na bank” należy spodziewać się kolejnych ostrzałów Krymu, włącznie z próbami zniszczenia przeprawy kerczeńskiej, oraz ataków na linie zaopatrzenia wzdłuż całego frontu, w tym na nitkę kolejową i drogową, budowaną obecnie przez rosjan na południu Ukrainy.

„Storm Shadowy trzeba mieć z czego zrzucać”, zwraca uwagę jeden z analityków. Jasna sprawa. Na szczęście jest czym – mimo wściekłych rosyjskich ataków zarówno na samoloty, jak i miejsca ich bazowania, Ukraińcy nadal mają w linii relatywnie dużo Su-24. Bo owszem, Suchoje spadały i były niszczone na ziemi, ale siły powietrzne zmagazynowały wcześniej kilkadziesiąt maszyn (od 30 do nawet 60 sztuk), które teraz służą do odtwarzania gotowości bojowej (niektóre samoloty są przywracane do stanu lotnego, inne wykorzystuje się jako rezerwuar części zamiennych). Na ile to wystarczy? Wedle moich źródeł, Ukraińcy jeszcze przez wiele miesięcy będą w stanie jednocześnie wysłać w powietrze cztery do ośmiu maszyn. Spektakularnej salwy to nie oznacza, ale przy skoordynowanym w czasie ataku z użyciem innych środków bojowych (ATACMS-ów, dronów lotniczych i morskich), dla takiego mostu krymskiego skutki mogą okazać się zabójcze.

Ukraińcy wciąż dysponują większością przekazanych im wyrzutni Himars. Do tej pory rosjanom udało się zniszczyć tylko dwie, kilka zostało uszkodzonych (i wróciły do USA na naprawy). We wczorajszym amerykańskim pakiecie nie znalazły się same wyrzutnie – tylko amunicja do nich – ale za pewnik można uznać wysyłkę kolejnych zestawów na Wschód. Innymi słowy, jest i będzie z czego strzelać także na ziemi.

Dostawy amerykańskiej amunicji artyleryjskiej już niebawem skumulują się z pakietami pocisków przekazanych Ukrainie w ramach tzw. czeskiej inicjatywy. W tym zakresie czynione są kolejne kroki, co przywodzi mnie do wniosku, że w najbliższych miesiącach ukraińskiej artylerii nie zabraknie „wsadu”. A czy będzie miała czym strzelać? W ostatnich miesiącach Ukraińcy utracili wiele najcenniejszych zachodnich armat – ciągnionych i samobieżnych – ale w ocenie moich rozmówców z ZSU, większym zmartwieniem był brak amunicji. Sądząc po wielkości amerykańskiej pomocy na ten rok oraz po deklaracjach Europejczyków, ubytki luf da się uzupełnić, co mocno urealnia trzeci ze wspomnianych na wstępie priorytetów.

Dla realizacji którego trzeba też innego sprzętu ciężkiego. „Nawet jeśli będzie go sporo, kto go obsłuży?”, zastanawiają się sceptycy. Że sprzętu będzie sporo to dla mnie oczywiste, co zaś się tyczy wyrażonej wątpliwości – niestety, nie jest ona bezpodstawna. „Kim walczyć?”, to dziś najważniejsze pytanie, przed jakim staje Ukraina. Nie bez powodu parlament odłożył procedowanie zapisu o prawie do demobilizacji po 36 miesiącach służby, a rząd zawiesił obsługę konsularną mężczyzn w wieku poborowym przebywających za granicą. O ile w pierwszym przypadku chodzi o zatrzymanie w armii już pełniących służbę, o tyle w drugim idzie o postawienie „uciekinierów” (jak nazywa się ich nad Dnieprem) w trudnej sytuacji prawnej, która może poskutkować powrotem do ojczyzny – a więc w zasięg oddziaływania komisji rekrutacyjnych.

„Czy jest aż tak źle z ludźmi?”, pytają mnie Czytelnicy. No jest. W styczniu 2023 roku armia ukraińska liczyła 700 tys. żołnierzy, dziś jest ich o 150 tys. mniej. Taka jest skala bezpowrotnych i długoterminowych ubytków ZSU na przestrzeni ostatnich 15 miesięcy. Dość powiedzieć, że wedle organizacji pozarządowych, w ciągu dwóch minionych lat w Ukrainie wykonano dziesięć razy więcej amputacji niż w analogicznym okresie czasu pokoju. Liczba okaleczonych w ten sposób dochodzi do 70 tys., choć niektóre źródła podają, że pełnoskalowa wojna uczyniła takimi inwalidami nawet 100 tys. osób. Miażdżąca większość z nich to żołnierze.

A realnie straty mogą być większe (niż wspomniane 150 tys. w 15 miesięcy). Mimo niezłych kontaktów w ZSU, nie potrafię ustalić, ilu żołnierzy (innych niż ranni) zostało objętych demobilizacją w 2023 i 2024 roku i ilu mężczyzn w tym czasie zrekrutowano. A oba procesy (rekrutacji i zwalniania), choć w ograniczonym zakresie, to jednak miały miejsce. Jeśli „nowych” było więcej niż „odchodzących”, ta różnica odpowiada liczbie kolejnych ubytków (których nie da się wyczytać z bieżących stanów ewidencyjnych).

Tak czy inaczej, ZSU są dziś istotnie mniejsze. No i „stare”, biorąc pod uwagę średnią wieku żołnierzy, oraz „zmęczone” z uwagi na długotrwałą służbę dużej części personelu – o czym wspominam dla dopełnienia obrazu, a czego rozwijał nie będę, bo wielokrotnie o tym pisałem. Jest też ukraińska armia mocno wytrzebiona ze specjalistów. Niestety, duża w tym zasługa fatalnego niekiedy dowodzenia na szczeblu taktycznym z jednej strony, z drugiej, zaniechań Ameryki i Europy, skutkujących brakami amunicji i uzbrojenia. Najogólniej rzecz ujmując, wielu „droniarzy” czy artylerzystów – gdy nie było czym latać i strzelać – trafiało na pierwszą linię jako zwykli piechurzy; tym sposobem łatano kadrowe braki. Szczęściem w nieszczęściu to marnowanie potencjału nie dotyczyło przeciwlotników i wojskowych obsługujących dalekonośne i precyzyjne systemy artyleryjskie, tym niemniej „na dziś” – gdyby USA „zalały” Ukrainę masą armat czy transporterów – rzeczywiście mógłby być problem z ich obsługą.

Ale. Ale należy pamiętać, że na ukraińskich tyłach stacjonuje kilkanaście brygad, które mają niemal czy wręcz pełne stany osobowe, za to dramatycznie brakuje im sprzętu. Te jednostki do tej pory nie brały udziału w walkach, bądź walczyły w ograniczonym zakresie (część służących w nich żołnierzy wysyłano na front, w szeregi wykrwawionych brygad liniowych, a niektórzy z tych eskapad wrócili). Generalnie ich personel, jeśli jest zmęczony, to na pewno nie trudami frontowej służby. Dać mu sprzęt i kilka miesięcy szkoleń, a może z tego wyjść solidna jakość.

No i nie zapominajmy o przyjętych kilka tygodni temu nowych przepisach mobilizacyjnych, które pozwalają armii sięgnąć po niemal 300-tysięczny zasób tego i przyszłorocznych 25. – i 26-latków. Jeśli ci chłopcy będą się mieli gdzie i na czym szkolić, i oni stworzą nową jakość. Oczywiście na efekt trzeba będzie czekać miesiącami – dziś tworzone czy odtwarzane jednostki solidnie wyszkolone będą za pół roku.

Co oznacza, że ciężar utrzymania frontu nadal – jeszcze przez pewien czas – będzie spoczywał na barkach zmęczonych weteranów. Czy wytrzymają? Zima minęła w Ukrainie pod znakiem swoistej depresji. Spadek społecznego optymizmu i obniżenie morale w armii wynikały z kilku czynników, pośród których jednym z ważniejszych było poczucie osamotnienia. Porzucenia. „Zachód nas zostawił, zostaliśmy z tą rosją sami”, wielokrotnie słyszałem takie opinie. Jakkolwiek nie zawsze i nie w pełni uzasadnione, to jednak powszechne. Dziś – wraz z nowym zachodnim sprzętem – nad Dniepr wraca nadzieja, co dotyczy też wojskowych. Oni – w swej masie – amerykańskiej i europejskiej pomocy nie zmarnują.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szkolenie ukraińskich strzelców, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

(De)mobilizacja

Mikołaja poznałem w 2016 roku. Pochodził z Żytomierza, miał 50 lat. Do wojska zgłosił się w miejsce syna (wtedy 22-latka), który uciekł przed poborem do Polski. W szeregach armii ukraińskiej służyła wówczas nadreprezentacja mężczyzn 45-50 plus, w kolejnych latach zjawisko to uległo nasileniu. „Dziadki”, mówiłem o nich, o czym wspominam z uśmiechem na ustach, bo sam mieszczę się dziś w tej kategorii.

Lecz powody owej nadreprezentacji wcale zabawne nie były. Gdy wyczerpał się pomajdanowy entuzjazm, a sprawy w Ukrainie zdawały się wracać na stare tory – korupcji, pogardy dla zwykłego obywatela i mnóstwa innych słabości trawiących ów kraj po 1991 roku – młodzi chłopcy zaczęli unikać wojska. Szczególnie ci z zachodniej Ukrainy. Niewdzięczna ojczyzna to raz, dwa – wciąż pokutowało przekonanie, że wschód pozostaje prorosyjski, za co więc i po co ginąć w Donbasie? Ale komisje poborowe miały normy, a i służba wiązała się z wojennymi dodatkami, pokaźnymi, patrząc z perspektywy przeciętnego ukraińskiego portfela. W takich okolicznościach rozpowszechniło się zjawisko „służby zastępczej”, w ramach której ojciec (choć zdarzali się i inni krewni) szedł w kamasze w miejsce syna.

„Nam jest wszystko jedno. Sztuka to sztuka”, mówi w kultowym „Krollu” porucznik Arek (grany przez Bogusława Lindę), co nieźle oddaje istotę rzeczy. Celowo użyłem określenia „nieźle”, gdyż poza aspektem ilościowym – „zamianie jeden na jeden” – w opisywanym procederze nie bez znaczenia był czynnik jakościowy. „Dziadki” miały za sobą zasadniczą służbę wojskową odbytą w czasach sowietu, bądź tuż po jego upadku, która tym różniła się od „zetki” w realiach wolnej Ukrainy, że czegoś w jej trakcie żołnierzy uczono. Zwłaszcza w elitarnych formacjach.

Jedną z takich formacji była istniejąca do dziś w strukturach rosyjskiej armii 76 Dywizja Powietrznodesantowa (stacjonująca w Pskowie).

No więc Mikołaj służył pod koniec lat 80. w desancie. Sporo było tam wówczas Ukraińców – w armii Związku Radzieckiego przedstawiciele tej narodowości uchodzili za szczególnie bitnych, chętnie więc widziano ich w najlepszych jednostkach. Na marginesie – to ciekawy kulturowy element, jeden z tych kompletnie zignorowanych przez putina i jego generałów, którzy trudniejszego wroga spośród swoich sąsiadów wybrać sobie nie mogli.

Wróćmy do Mikołaja – nosił on widoczny spod rękawa tatuaż-pamiątkę z „zetki”. Motywem przewodnim ozdoby był spadochron, dziara zawierała też samolot (zdaje się, że transportowego Iliuszyna) oraz napis (po rosyjsku): „nikt oprócz nas”. Mówił, że wielu jego kolegów zrobiło sobie podobne, zwykle na ramieniu, czasem na piersi.

Pech chciał, że gdy żytomierzanin znalazł się na froncie, po drugiej stronie stali „swoi”. Niekoniecznie dawni koledzy z wojska, raczej ich kolejni następcy w szeregach 76. Dywizji (jednostka do 2022 roku nie walczyła w Ukrainie jako zwarta formacja, ale „ochotnicy” z niej masowo wspierali separatystów po 2014 roku). I to jeden z nich, snajper – niewykluczone, że noszący podobny dywizyjny tatuaż – kilka dni po naszym spotkaniu zabił Mikołaja.

Ot, kolejny okrutny paradoks tej wojny.

—–

Gdy weszła ona w fazę pełnoskalową, komisje rekrutacyjne nie nadążały z obsługą ochotników. Wielu odsyłano, bo wojsko nie było w stanie dokonać pośpiesznej absorpcji tak licznych mas rekruta. Była to sytuacja zgoła odmienna od rosyjskiej – armia najeźdźców aż do ogłoszenia mobilizacji jesienią 2022 roku miała poważne problemy z pozyskiwaniem ludzi do służby w Ukrainie.

A jak jest dziś? „Mobilizacja” była w ukraińskim Internecie słowem roku 2023 – tak często szukano informacji na jej temat. „Grzał” on Ukraińców głównie dlatego, że po kilkunastu miesiącach pełnoskalowej wojny armia zaczęła mieć problemy z rekrutacją. Drastycznie zmalała liczba ochotników, odtwarzanie stanów osobowych odbywa się już przede wszystkim poprzez pobór. W grudniu 2023 roku okazało się, że armia potrzebuje w najbliższym czasie pół miliona ludzi, by zapewnić odpowiednią wymianę personelu.

Kijów oszczędza najmłodszych, obowiązkowy pobór nie dotyczy mężczyzn do 27. roku życia. Propaganda niespecjalnie ów motyw eksploatuje – w oficjalnych materiałach z frontu zachowany jest demograficzny parytet, dający wrażenie, że w wojnie biorą udział zarówno młodziaki, jak i panowie z życiowym bagażem. A tak naprawdę ukraińskie okopy znów – jak w czasie donbaskiej odsłony tej wojny – wypełnione są głównie „dziadkami”.

Po drugiej stronie linii frontu jest podobnie (wedle oficjalnych danych ministerstwa obrony rosji, średnia wieku uczestników spec-operacji to 35 lat), co przywodzi nas do wniosku, że ukraińsko-rosyjski konflikt nabrał cech wojny dojrzałych mężczyzn. Nie zaryzykuję kategorycznego stwierdzenia, że to pierwszy taki przykład w historii, ale z pewnością mamy do czynienia z sytuacją zupełnie inną niż w pierwszo- czy drugowojennych zmaganiach (gdzie walczyli i ginęli głównie młodzi chłopcy).

Wracając do ukraińskich „dziadków” – ci w wojsku (nierzadko służący od kilkunastu miesięcy) są już zmęczeni. A że pobór wydrenował kilkanaście roczników, wymiany nie da się zapewnić bez sięgania po najmłodszych mężczyzn. Co wielu się nie podoba, w tym potencjalnym rekrutom, ale także ich rodzinom i pracodawcom. Pomysł nie przypada do gustu części środowiska naukowego i klasy politycznej, gdzie podbija się kwestie skutków „skrwawiania najcenniejszych zasobów demograficznych”. Tak naprawdę sprawa rozszerzenia mobilizacji jest w tej chwili jedną z głównych osi podziału ukraińskiego społeczeństwa (jest też paliwem – niejedynym rzecz jasna – dla sporu między prezydentem Zełenskim a generałem Załużnym). Nie wiem, jak Ukraińcy ten problem rozwiążą, ale miejmy świadomość, że to kluczowe wyzwanie, nie mniej istotne od zachodnich dostaw sprzętu.

Pocieszające (marnie, ale zawsze to coś…), że i putin musi niebawem rozszerzyć bazę rekrutacyjną – jeśli rzecz jasna dalej zamierza prowadzić wojnę o takiej skali i intensywności. Rozszerzyć o wielkomiejski i słowiański zasób, bo tak jak ukraińskie „dziadki”, tak i rosyjska prowincja jest już zmęczona i wydrenowana (to temat na oddzielny tekst, choć chciałbym zapowiedzieć, że takie rozważania częściowo podejmuję w „Alfabecie…”).

Konkludując, przywódcy obu stron muszą podjąć niepopularne decyzje dotyczące mobilizacji. Owa zbieżność losu Zełenskiego i putina również zasługuje na miano paradoksu tej wojny.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi i Irinie Wolańskiej. A także: Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu i Jakubowi Dziegińskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Frontowe „dziadki” z czasów donbaskich zmagań. Okolice Mariupola, wiosna 2016/fot. Darek Prosiński

Zużycie

Co jakiś czas wraca temat ukraińskiej mobilizacji – ostatnio wywołał go sam prezydent Zełenski, mówiąc, że armia chciałaby powołać pół miliona ludzi. Oczywiście nie chodzi o powiększenie sił zbrojnych w takim wymiarze, ale o wymianę personelu. Także o powrót do szeregów weteranów – wojny donbaskiej i pełnoskalowej – których swego czasu objęła demobilizacja.

Zwalnianie do cywila już wcześniej wywoływało zdziwienie u osób obserwujących rosyjsko-ukraiński konflikt. „Ależ dobra musi być sytuacja Ukrainy, skoro stać ją na demobilizację doświadczonych żołnierzy”, wyczytałem kilka tygodni temu u jednego z twitterowych artystów-komentatorów wojny. Dziś z kolei – w reakcji na wywiad Zełenskiego – napisał do mnie jeden z Czytelników. „To po co w takim razie ich zwalniano?”, pytał.

Śpieszę wyjaśnić, w czym posłużę się przykładem polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. W czasie największego zaangażowania (w latach 2009-11) liczył on maksymalnie 2,5 tys. żołnierzy na jednej zmianie. Letnie rotacje (zaczynające się w kwietniu, kończące w październiku) zawsze stanowiły trudniejsze wyzwanie dla naszych wojskowych, przypadały bowiem na okres zwiększonej aktywności rebeliantów. Jesień i zima to był dla talibów czas odpoczynku, odetchnąć mogli też wtedy Polacy. Ów kalendarz wojny wymagał akceptacji pewnych reguł, najważniejsza z nich brzmiała następująco: na letnie zmiany wysyłamy pod Hindukusz najlepsze jednostki Wojska Polskiego. Co też zwykle miało miejsce.

Zaczynająca się wraz ze świętem Nuwruz talibska ofensywa spotykała się rzecz jasna z kontrakcją, czego efektem były właściwie codzienne kontakty bojowe. Kumulacja następowała między czerwcem a sierpniem – wówczas ginęło kilku polskich żołnierzy, nawet setka odnosiła rany i kontuzje, dwa razy tyle wojskowych zaczynało odczuwać skutki stresu pourazowego. Cześć z nich rotowano do kraju przymusowo, część wyjeżdżała z własnej inicjatywy, jak to zwykło się mówić, „z powodów osobistych/rodzinnych”. W istotnej mierze dotyczyło to komponentu bojowego, zwykle stanowiącego mniej niż połowę całości kontyngentu (reszta to logistyka, dowództwo, medycy, grupa do spraw współpracy cywilno-wojskowej itp. – na skutek ostrzałów baz, ten personel również borykał się z problemami traumy). Najlepszą ilustracją tego procesu był skład patroli bojowych – na początku zmiany w przedziałach desantowych Rosomaków zwykle siedziało 5-6 żołnierzy, w ostatnich tygodniach 3-4, bo „nie było już komu robić”. „Za dużo wodzów, za mało Indian”, kwitowali sprawę zwykli żołnierze. Półroczne zmiany zyskiwały w tym kontekście dodatkowe uzasadnienie – gdyby Polacy jechali do Afganistanu na roczne tury, jak Amerykanie, z pewnością nie byliby w stanie realizować postawionych przed nimi zadań. Amerykanie sobie z tym radzili, bo imponujące zaplecze tej wojny pozwalało żołnierzom na dłuższe przerwy w dużych, bezpiecznych bazach logistycznych.

A zatem asymetryczny konflikt o niskiej intensywności sprawiał, że w ciągu kilkunastu tygodni, mimo relatywnie niedużych start (promil zabitych, kilka procent na różne sposoby poszkodowanych), znacząco spadała wydolność polskiego kontyngentu. Gdy w sierpniu 2013 roku talibowie zaatakowali główną polską bazę w Ghazni – wdarli się do środka, dokonali serii samobójczych zamachów – zostali przygwożdżeni i zniszczeni. Straty Polaków i Amerykanów były symboliczne (dwóch zabitych, 30 rannych), ale efekt psychologiczny dużo poważniejszy. Ledwo ucichły strzały, wnioski o przyśpieszoną rotację złożyło kilkadziesiąt osób, przede wszystkim ze służb tyłowych („bo nie na taką misję się pisali”). Wielu wyjechało, a ci, którzy zostali, już nie byli w stanie stworzyć sprawnie funkcjonującej maszyny. Charyzma dowódcy i fakt, że trzon bojowej części kontyngentu stanowili żołnierze kawalerii powietrznej sprawiły, że jakoś to wszystko dotrwało do końca tury. Technicznie rzecz ujmując, kontyngent nie był rozbity, ale do walki (i przede wszystkim wsparcia walki), nieszczególnie się już nadawał.

Tymczasem w Ukrainie mamy do czynienia z pełnoskalową wojną o wysokiej intensywności. Obie strony używają wobec siebie niemal całego arsenału dostępnych broni, co sprawia, że przebodźcowany żołnierz znacznie szybciej „się zużywa” – fizycznie i psychicznie. Doświadczenia podobnych konfliktów jasno wskazują, że po kilku, najwyżej kilkunastu dniach, nawet najlepiej wyszkolone oddziały – niezależnie od tego, czy poniosły wysokie czy niskie straty – muszą zostać zrotowane. Motywacja, zawsze wyższa u obrońców, ogranicza negatywne skutki „zużycia”, ale tylko do czasu. To dlatego poszczególne bataliony armii ukraińskiej spędzają na linii frontu 2-3 tygodnie – i później, na kilka kolejnych, udają się na tyły na odpoczynek.

Tak zachowuje się żołnierza w przyzwoitej formie, niezbędnej dla efektywnej służby. Ten schemat można powtarzać kilka razy, ale po roku-półtora dochodzimy do sytuacji „strukturalnego wyczerpania”. Krótki odpoczynek już nie wystarcza, żołnierz musi zostać zwolniony, najlepiej raz na zawsze, a przynajmniej na dłuższy czas. Byle z dala od wojny i wojska. Nawet jeśli fizycznie nic mu nie jest. Niezależnie od tego, jak wysokie są jego umiejętności.

Ot, cała tajemnica.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Warunki służby wprost przekładają się na zużycie „materiału ludzkiego”/fot. ZSU