Okazja

O nieuzasadnionym czarnowidztwie co do przyszłości Ukrainy, ale i o wyśrubowanych oczekiwaniach (także moich!) odnośnie wyniku wojny. O niezaprzeczalnym ukraińskim sukcesie, ale i straconych szansach – Ukrainy, Polski, całego Zachodu. O możliwej zmianie paradygmatu prowadzenia wojny na skutek ukraińskich doświadczeń. O rosyjskim bestialstwie (także o tym, jak bardzo się w tej kwestii pomyliłem) i konformizmie. O ukraińskiej potrzebie zachowania normalności. O tym, w że państwie walczącym o słuszną sprawę wcale nie jest tak, że nagle wszyscy stają się z automatu dobrzy i uczciwi (a więc również i o mojej naiwności). O rosyjskim rabunku populacyjnym oraz groźbach wysuwanych wobec krajów NATO. O tym wszystkim opowiadam w wywiadzie dla portalu Onet.pl, który przeprowadził ze mną Mateusz Zimmerman.

Poniżej zapis rozmowy. Mimo odmiennych standardów obowiązujących na blogu, zachowałem oryginalną pisownię wywiadu – stąd rosja i rosjanie z wielkiej litery.

Zapraszam do lektury – a jeśli ktoś woli czytać w layoucie onetowskim, artykuł znajdzie pod tym linkiem.

*          *          *

– Pisze pan o tej wojnie regularnie – dlatego zakładam, że siadając do pracy nad książką podsumowującą dwa lata rosyjskiej inwazji, trzeba się było od codziennych doniesień „odsunąć”, tak aby móc dostrzec większy i głębszy obraz. Co pan dzięki temu zobaczył?

– Że przy wszystkich zastrzeżeniach, o których opowiem za moment, mamy do czynienia z wielkim ukraińskim sukcesem.

Widzę w ostatnich tygodniach, że polska opinia publiczna w sprawie tej wojny pada ofiarą czarnowidztwa. Słychać to w mediach głównego nurtu, od wszelkiej maści komentatorów. Można odnieść wrażenie, że ukraińska obrona stoi u progu straszliwej katastrofy. To jest perspektywa „tunelowa”, obejmująca ledwie wycinek tych dwóch lat.

– Ale od tego nie uciekniemy. Upadła Awdijiwka, niedobory amunicji po stronie ukraińskiej nie są tajemnicą, okoliczności odwołania generała Załużnego też trudno postrzegać jako dobry znak – za to destrukcyjny zapał Rosjan nie słabnie…

– Obserwowałem na własne oczy kilka różnych konfliktów, dostrzegając, że każda wojna ma własną dynamikę, zmienność. Dzięki temu wiem m.in., że kiedy w ocenach zaczynają brać górę silne emocje, to trzeba je wyhamować – by nie pomylić się w ocenie sytuacji.

Mówiąc to nie ukrywam, że w ciągu tych dwóch lat sam takim emocjom ulegałem. Było we mnie sporo euforii, kiedy Rosjan udało się pogonić spod Kijowa albo gdy Ukraińcy przeprowadzili błyskotliwą operację charkowską. Nie potrafię zaprzeczyć, że na skutek tych wydarzeń i ja ustawiłem poprzeczkę oczekiwań wobec rezultatów wojny nieco za wysoko.

Bo to, co dzieje się dziś na froncie, nie napawa optymizmem. I skłania do stwierdzenia, że wojna w Ukrainie z dużym prawdopodobieństwem nie zakończy się tak, jakbyśmy sobie życzyli – czyli odzyskaniem przez Kijów wszystkich okupowanych terytoriów i miażdżącą klęską Rosji.

– Gdzie więc ten sukces?

– Ukraina już wygrała niepodległość. Zasadniczy cel agresji Putina – zajęcie dużej części tego państwa i podporządkowanie sobie całej reszty – nie został zrealizowany i nic nie wskazuje na to, by do tego doszło.

Ukraina toczy obecnie wojnę o kształt granic, a nie o to, czy nadal będzie odrębnym, suwerennym państwem z własną tożsamością. Jeśli to zestawimy ze wszystkim, co dwa lata temu wiedzieliśmy o różnicy potencjałów między Rosją i Ukrainą, to należy mówić o sukcesie Kijowa.

– Sam pan jednak przyznał, że stan bieżący nie napawa optymizmem.

– Jeden z kluczowych problemów ukraińskiej armii dotyczy dziś mobilizacji. Jej dotychczasowa formuła polegająca na oszczędzaniu młodszych pokoleń, jest nie do utrzymania. Front tak przetrzebił starsze roczniki, że bez młodych mężczyzn nie sposób odtwarzać stanów osobowych. Ba, nie sposób zachować podstawowych zdolności armii, bo przecież wielu „dziadków” – panów w wieku 45 plus – siedzi w okopach od dwóch lat i jest na granicy fizycznego i psychicznego wyczerpania.

Z drugiej strony, o czym słyszymy mniej, Rosjanie mają podobne problemy. Owszem, nadal mogą rzucić na front więcej ludzi niż Ukraińcy, ale nie są w stanie zdominować przeciwnika ilościową przewagą. Ich zasoby mobilizacyjne też nie są niewyczerpane.

– A kwestia amunicji?

– Do Ukraińców nie dociera jej dziś ani tyle, ile im obiecano, ani tyle, by zrównoważyć rosyjską siłę ognia. A przecież, jakkolwiek dzielni by nie byli, muszą mieć czym strzelać. Ale! To właściwy moment, by poczynić pewne zastrzeżenie: otóż moim zdaniem, kwestia pocisków artyleryjskich jest w publicznej debacie nadmiernie fetyszyzowana.

Wojna w Ukrainie nabrała charakteru dronowego. Niedostateczną ilość amunicji Ukraińcy zręcznie kompensują właśnie przy pomocy aparatów bezpilotowych; to one przejęły przynajmniej niektóre zadania artylerii. Po drugiej stronie – w innym zakresie, ale również borykającej się z niedostatkiem luf i wsadu – jest podobnie.

– A to nie jest raczej przymus podyktowany właśnie brakiem amunicji do armat, szczególnie tej precyzyjnej, a nie taktyka z wyboru?

– Oczywiście, że chodzi o mechanizm adaptacyjny, wynikły z faktu, że w Ukrainie nie walczą dwie zaawansowane technologicznie armie. Obie strony toczą „bieda-wojnę”. Specyficzną, ale i pouczającą dla reszty świata. Nie chcę tego przesądzać, ale mam przeczucie, że coraz szersze wykorzystanie dronów może zachwiać dotychczasowym kanonem używania artylerii na polu bitwy. Już choćby dlatego, że dron jest dużo tańszy niż pocisk.

– Jakiego rzędu to różnice?

– Typowy natowski pocisk kalibru 155 mm kosztuje w tej chwili parę tysięcy dolarów. Amunicja kierowana – czyli np. pocisk Excalibur i podobne rozwiązania – może być i kilkadziesiąt razy droższa. Tymczasem prosty dron to wydatek rzędu kilkuset dolarów, a ładunek wybuchowy, który można przenieść przy pomocy tego urządzenia, to kolejne kilkaset.

Oczywiście to nie działa tak, że wysłanie jednego drona przekłada się na jeden zniszczony czołg albo jednego zabitego żołnierza po stronie wroga – choćby dlatego, że obie strony stosują różne techniki zakłócania i strącania dronów. Ze stu aparatów do celu dotrze kilkanaście, na niektórych odcinkach frontu ledwie kilka.

– I to jest zadowalający odsetek?

– Bardziej zadowalający niż w przypadku tradycyjnej artylerii. Mało kto ze „zwykłych zjadaczy chleba” wie, że tylko promil wystrzeliwanych przez nią pocisków wyrządza przeciwnikowi fizyczne szkody, rozumiane jako zabicie czy zranienie. Nie mówię tu oczywiście o amunicji precyzyjnej. Z czysto księgowego punktu widzenia skuteczność artylerii jest niska – i stąd moje podejrzenie, że powszechne wykorzystanie dronów może doprowadzić do zmiany paradygmatu, w którym artyleria pozostaje „bogiem wojny”.

Z dronami w tym konflikcie może być inny problem: duża część podzespołów wykorzystywanych przy ich produkcji pochodzi z Chin. A przecież możemy wyobrazić sobie sytuację, w której Chińczycy zamykają temu czy innemu państwu albo organizacji dostęp do tych części – a z pewnością nie byłaby to Rosja, której Pekin w tym konflikcie sprzyja.

– Użył pan pojęcia: bieda-wojna – mamy tu technologiczne zapóźnienie, posowieckie nawyki, choćby taktyczne, i gospodarowanie ciągłym niedoborem. Czy armie NATO mogą się czegoś z tej wojny dowiedzieć?

– Nie tylko zachodnie opinie publiczne, ale również analitycy militarni i zawodowi wojskowi, przez lata trwali w przekonaniu o wysokiej jakości rosyjskiego wojska. Tymczasem Ukraińcy pokazali, że „druga armia świata” nie jest w stanie prowadzić nowoczesnej wojny o dużej intensywności – w sposób, który dawałby natychmiastowe i nokautujące rozstrzygnięcia.

– To wniosek ogólny, a jakiś konkret?

– Jako się rzekło, nie wiem, czy drony zdeklasują artylerię, ale już dziś – w oparciu właśnie o ukraińsko-rosyjskie doświadczenia – trudno wyobrazić sobie budowanie świadomości sytuacyjnej na polu bitwy bez ich udziału. To nie pozostanie bez wpływu na procesy modernizacyjne sojuszniczych armii, a przynajmniej nie powinno.

– Wracając do kondycji Rosjan: nie taki diabeł straszny, jak go malowaliśmy?

– Kilka lat temu napisałem powieść „Międzyrzecze. Cena przetrwania”. Osadziłem jej akcję w realiach hipotetycznej wojny polsko-rosyjskiej. Czytelnicy, którzy tej książki nie znają, mogą teraz do niej sięgnąć, by przekonać się, że w jakimś sensie przewidziałem przebieg wojny w Ukrainie. Mówię tu o założeniu, że armia średniej wielkości europejskiego państwa może skutecznie walczyć z rosyjską inwazją.

– Pan się już wcześniej naoglądał wojny z bliska. Czy coś pana w wojnie – rozumianej jako ponadczasowe zjawisko – zdziwiło, kiedy przyglądał się tej konkretnej?

– Odwołam się jeszcze raz do „Międzyrzecza”, bo czytelnik znajdzie tam też dowód na to, że jednego nie potrafiłem przewidzieć. Otóż zakładałem, że Rosjanie – jako armia – nie będą bestialscy.

Pochodzę z Torunia. W tym mieście nadejście Armii Czerwonej w 1945 roku, chociaż wiązało się z wyzwoleniem, było postrzegane jako koszmar – a to z powodu gwałtu, jakiego radzieccy żołnierze dopuścili się na ludności cywilnej. Niby miałem więc w głowie różne schematy myślowe, dotyczące „wojska ze Wschodu”. Tyle że odłożyłem je na półkę o nazwie „historia”. Założyłem, że mamy XXI wiek…

– Że wojny wyglądają inaczej – to pan chce powiedzieć?

Bo wyglądają, humanizują się. To z jednej strony efekt postępu technologicznego, z drugiej humanistycznej refleksji, która szeroko rozlała się zwłaszcza po świecie zachodnim.

Co do tego, kim jest Putin i czym jest putinizm, nie miałem wielkich złudzeń – ale zakładałem, że idee związane z wartością ludzkiego życia przenikły również do Rosji. I że przełożą się na sposób prowadzenia wojny.

– To chyba nie pan jeden się w tym pomylił.

– Tak – ale to żadne pocieszenie.

Już drugiego dnia pełnoskalowej inwazji widzieliśmy, jak Rosjanie przy użyciu wyrzutni Grad ostrzeliwują Saltówkę – dzielnicę mieszkaniową w Charkowie. Potem przyszły doniesienia z Mariupola, rujnowanego przez artylerię i lotnictwo.

Kiedy Ukraińcy odzyskali kontrolę nad Buczą, Irpieniem, Borodzianką i całą masą innych miejscowości, było już w pełni jasne, że Rosjanie po prostu wprzęgli barbarzyństwo w swój sposób prowadzenia wojny. „Na Wschodzie bez zmian”, skonkludowałem mocno tym zawiedziony.

– Zdaje się, że nie doceniliśmy przemocy jako fundamentu życia społecznego w Rosji.

– Przemoc to jedno, ale nie zapominałbym też o konformizmie. Putin nie musi się dziś obawiać żadnego istotnego oporu społecznego, jeśli chodzi o wojnę. Możemy sobie wyobrazić, że gdyby nasiliła się akcja mobilizacyjna w większych miastach, pojawiłyby się zarzewia buntu – ale to byłby sprzeciw oparty nie na wartościach, a na strachu o życie potencjalnych poborowych.

Zresztą, to już i tak byłoby coś. Po wybuchu wojny w Czeczenii w Rosji mocno uaktywnił się Komitet Matek Żołnierzy – dziś nic takiego się nie dzieje. Protesty, jeśli o jakichś słyszymy, dotyczą np. tego, że żonie jakiegoś żołnierza pensja nie wpłynęła na konto w terminie. Putinizm, niestety, do spodu przeorał także etyczno-moralną kondycję rosyjskiego społeczeństwa.

– A co pan w wojnie zobaczył niezmiennego?

Zdolność ludzi do adaptacji do nienormalnych warunków. Zawsze mnie to fascynowało, choćby z uwagi na moje socjologiczne wykształcenie.

Widziałem to na wojnie już wcześniej, również w Ukrainie podczas poprzedniej odsłony konfliktu. Mam mnóstwo takich wspomnień – oto jestem 15-20 kilometrów od linii walk, słychać artylerię, co jakiś czas nawet spada w okolicy jakiś pocisk. Część mieszkańców oczywiście uciekła, ale życie toczy się w miarę normalnym rytmem: jest sklep, jeżdżą auta, działa szkoła i przedszkole itd. Gdyby „wyłączyć fonię”, można by odnieść wrażenie, że nic się nie zmieniło.

Na przełomie września i października ubiegłego roku objechałem spory kawał Ukrainy. Byłem w miejscowościach przyfrontowych, gdzie właściwie żadnych ludzi już nie było. Ale w odległości kilkudziesięciu, a już na pewno kilkuset kilometrów, toczyło się zwykłe życie. W Połtawie widziałem wycieczki szkolne, pełne restauracyjne ogródki, w których poza zwykłymi nasiadówkami odbywały np. urodzinowe imprezy.

Zresztą, co tu dużo mówić – w Chersoniu, w bezpośrednim zasięgu rosyjskich armat, w takim właśnie ogródku zjadłem kilka razy obiad.

– Pozór normalności?

– Wszystko to, co uważamy za normalność i z czym jesteśmy oswojeni. O wojnie przypominają Ukraińcom alarmy przeciwlotnicze, choć ludzie na nie zwykle już nie reagują. Czytać o takim przystosowaniu w książkach to jedno, a widzieć je na własne oczy to coś innego. Za każdym razem, od lat, zmagam się z poczuciem surrealizmu.

– Skoro mowa o normalności w Ukrainie – jakimś wstydliwym objawem tejże jest powrót korupcji.

– Na początku inwazji to zjawisko z jednej strony osłabło, z drugiej – woleliśmy go nie widzieć i sami Ukraińcy chyba też. Pamiętam, jak podczas walk o Czernihów dotarły do mnie doniesienia, że ukraińskim żołnierzom jakiś zaopatrzeniowiec oferował „wykupienie” dodatkowej amunicji. Nie dałem temu wiary, choć przecież taka historia nie powinna mnie zaskakiwać – natykałem się na różne oblicza korupcji podczas moich wcześniejszych podróży do Ukrainy.

Kraj zmaga się z tą plagą od zarania niepodległości. Do tego dochodzi uniwersalna prawidłowość: gdzie toczy się wojna, tam zawsze pojawiają się tłuste koty, które się na niej pasą.

Warto to widzieć we właściwych proporcjach. Sam długo sobie idealizowałem obraz Ukrainy. Zakochałem się w kraju, który chce zmiany, wydostania się z posowieckiej strefy wpływów. Nie mówię, że korupcja to unieważnia – mówię, że to nigdy nie działa tak, że w państwie walczącym o słuszną sprawę nagle wszyscy stają się z automatu dobrzy i uczciwi.

– Pan pokazuje na paru przykładach, że ta wojna ma wymiar także grabieżczy – ta jej warstwa jest chyba nie do końca dostrzegana na Zachodzie.

– Rzeczywiście łatwiej nam widzieć ten konflikt w kategoriach terytorialnych czy czysto militarnych – czyli to, że Moskwa traktuje Ukrainę jako teren do zbudowania sobie głębi strategicznej, czegoś w rodzaju bufora, który miałby chronić miękkie podbrzusze Matki Rosji. Ale tam pod spodem jest jeszcze coś innego: próba potraktowania Ukrainy jako wartościowego zasobu ludzkiego.

Rosyjskie społeczeństwo jest w koszmarnym stanie, jeśli idzie o demografię i zdrowie publiczne. Mówię m.in. o średniej długości życia i dostępie do opieki medycznej – te i inne wskaźniki lokują Rosję poza kręgiem krajów rozwiniętych.

Oczywiście jej mieszkańcy są świadomi, w jakim państwie żyją. Ale jakakolwiek perspektywa zmiany tego stanu rzeczy łączy im się w głowach z przywiązaniem do statusu mocarstwa. I dla jego utrzymania są gotowi popierać takie narzędzia, które w kategoriach cywilizowanego świata się nie mieszczą.

– Na przykład grabież dzieci?

– Nie tylko. W 2014 roku Rosjanie zajęli Krym: powiększyli swój rezerwuar demograficzny o 2,5 mln ludzi, i to bez większych kosztów. „Specjalna operacja wojskowa” też miała tak wyglądać.

Z perspektywy dzisiejszej Rosji, Ukraina to kilkadziesiąt milionów ludzi: białych – w rozumieniu: „lepszych” od ludów azjatyckich czy kaukaskich – prawosławnych i stosunkowo dobrze wykształconych. A przede wszystkim: kulturowo bliskich, co ułatwia ich „wchłonięcie”.

– Bliskich?

– Niezależnie od w pełni zrozumiałej chęci Ukraińców do zerwania więzi z rosyjskością, tej kulturowej bliskości nie da się zaprzeczyć. Tylko że Rosja dla Ukraińców nie jest cywilizacyjną obietnicą ani punktem odniesienia. Ukraińskie społeczeństwo w miażdżącej większości wybiera dziś Zachód, jego wartości, nie „ruski mir”. Moskwie, która nie może zdobyć „serc i umysłów” tych ludzi, pozostaje metoda populacyjnego rabunku.

– Zachód nie zostawił Ukrainy samej po inwazji – ale jednocześnie jego wsparcie bez przerwy podlega zasadzie: za mało, za późno. Teraz widzimy, jak przykręcenie amerykańskiego kurka z pomocą wojskową przekłada się na sytuację na froncie. Co myśleć o tych sprzecznościach?

– Przed 24 lutego 2022 roku nie było na Zachodzie wielkiego przekonania, że Ukraina przetrwa. To przekładało się na symboliczne dostawy broni, obliczone na to, żeby napsuć Rosjanom krwi, gdyby się jednak porwali na inwazję. Kiedy okazało się, że armia najeźdźcy nie jest wcale niezwyciężona i jej pokonanie nie byłoby cudem, pojawiła się w zachodnich elitach obawa.

Uznano, że Rosji nie można pokonać szybko ani zdecydowanie, bo skutkiem byłby kolaps państwa rosyjskiego, co z kolei byłoby straszliwym scenariuszem – mówimy bowiem o kraju, który dysponuje sześcioma tysiącami głowic nuklearnych. A co jeśli wpadną one w ręce podmiotów mających „jeszcze krótszy lont” niż obecne kremlowskie władze? Ten lęk do dziś kształtuje myślenie zachodnich elit o zbrojnym wspieraniu Kijowa. Dawano więc Ukrainie dość, by Rosjanom uniemożliwić zajęcie tego kraju – ale zarazem nie tyle, by Ukraińcy mogli przepędzić najeźdźców z własnej ziemi i wybić im z głowy ewentualną powtórkę.

Ale i nie zapominajmy o zdolnościach armii ukraińskiej do absorpcji zachodniego sprzętu. Na Zaporożu widzieliśmy, czym się może skończyć użycie świetnych skądinąd niemieckich czołgów w sposób, do jakiego nawykli Ukraińcy. Leopardy po prostu nie miały szans zrealizować swoich zadań. Takie epizody mówią nam, jak ważne jest szkolenie. Prawdziwe, rozłożone w czasie, a nie powierzchowne, trwające kilka czy kilkanaście tygodni.

– Od kilku tygodni coraz częściej słychać, że Rosja w perspektywie kilku lat może spróbować ataku na któreś z państw NATO. To są pańskim zdaniem realistyczne ostrzeżenia?

– Jeśli ktoś stawia prognozę, w której Rosjanie za dwa-trzy lata wjeżdżają do Polski na czołgach, to tego rodzaju wizje trochę mnie śmieszą.

Ta armia nie była i nie jest w stanie poradzić sobie z Ukraińcami, a przecież to ich musiałaby najpierw pokonać, żeby ruszyć dalej na zachód. Mało tego: w takim scenariuszu nadziałaby się na wojsko natowskie – o wiele bardziej zaawansowane technologicznie.

Moim zdaniem, pojawianie się takich przewidywań wynika z dwóch powodów. O jednym powiem za chwilę, drugi wiąże się ze specyfiką współczesnych mediów. Straszenie po prostu się opłaca: ludzie lubią się trochę bać, a media lubią na tym zarabiać.

– Jeśli więc nie próba inwazji – to co?

– Zagrożenia hybrydowe. Próby wzniecania niepokoju wszędzie tam, gdzie można wykorzystać choćby rosyjską mniejszość – czyli w państwach bałtyckich. Sabotaż. Dywersja. Dezinformacja.

To ostatnie wydaje mi się szczególnie groźne. Rosjanie bardzo sprawnie używają rozmaitych technik dezinformacyjnych, by doprowadzić do sytuacji, w której obywatele państw NATO i UE nie wierzą swoim rządom. Przed wojną mieliśmy próbkę takich działań w kwestii pandemii i szczepień – Rosjanie znakomicie to rozgrywali.

Mówimy o metodzie małych kroków, mało widocznych na co dzień – i dlatego wydaje mi się ona tak niebezpieczna. Efektem ma być „poszatkowanie” zachodnich opinii publicznych, sparaliżowanie ich przez wzajemną nieufność – i to wszystko ma upośledzać procesy decyzyjne, gospodarcze, a w ostatecznym rozrachunku również zdolności militarne Zachodu. Tego powinniśmy się obawiać.

– A rosyjskich czołgów nie?

– Ryzyko, że Rosja przyniesie tutaj wojnę i zaleje Europę wojskiem jest znikome. Jeśli ten scenariusz budzi w kimś lęk, to mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób: można to ryzyko obniżyć jeszcze bliżej zera. Jak? Pomagając Ukrainie. Tu i teraz.

To w tym prostym przekazie kryje się drugi powód alarmistycznych doniesień. Mają nas one zmobilizować.

Po dwóch latach tej wojny jest we mnie rozczarowanie i optymizm. Rozczarowanie – bo Zachód przegapił już kilka okazji, żeby Rosję po prostu pokonać. Znieść egzystencjalne zagrożenie dla Wschodu kontynentu. Optymizm – bo to ciągle jest możliwe. Pozwólmy Ukraińcom prowadzić wojnę bez niedostatków, dajmy im wszystkie niezbędne narzędzia. A dostaniemy Rosję tak osłabioną, że niezdolną do agresji na wiele, wiele lat. Ukraina wciąż może nam wywalczyć czas na zbrojenia, konwersję przemysłu, ściślejszą integrację. Jeśli go dobrze wykorzystamy, „okienko strategicznych okazji” może się dla Moskwy już nigdy nie otworzyć.

– Dziękuję za rozmowę.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Okaleczona Saltówka, gdzie niemrawo – z uwagi na brak pieniędzy – toczy się odbudowa/fot. własne

„Idioci”

„Nikt nie chce głośno powiedzieć polskiemu rolnikowi, że jest sterowany z Kremla”, pisze mi Czytelnik, przerażony tym, co wyczynia się na polsko-ukraińskiej granicy. No więc ja to powiem/napiszę; w mojej ocenie, protest rolników nie tylko jest przez rosję wykorzystywany propagandowo, ale i, w jakiejś mierze, sterowany. W przypadku tej drugiej aktywności dzieje się to poprzez mechanizm opisany przeze mnie w Alfabecie rosyjskiej agresji, czyli z wykorzystaniem agentury wpływu i użytecznych idiotów. Idioci, taki tytuł nosi rozdział, którego obszerny fragment chciałbym Wam zacytować. Zapraszam do lektury, skonfrontowania opisanego mechanizmu z rzeczywistością przygranicznego protestu i rzecz jasna do dyskusji.

24 lutego 2022 roku Rosjanie uderzyli także w Polskę. Atak przybrał postać kampanii dezinformacyjnej, prowadzonej z zamiarem zasiania paniki wśród obywateli RP. „Niebawem zabraknie paliwa i gazu LPG!”, wieszczyli rosyjscy trolle operujący w polskiej info-sferze. Przekaz odwoływał się do potocznego doświadczenia, łączącego wojnę z paliwowym deficytem. Setki tysięcy Polaków uległy presji – przed stacjami benzynowymi ustawiły się długie kolejki. Kupowanie na zapas podbiło ceny – pod koniec pierwszego dnia pełnoskalowej inwazji w Polsce były miejsca, gdzie cena popularnej „dziewięćdziesiątki piątki” skoczyła z 5,5 do 10 zł.

Dwa dni później Rosjanie użyli treści spreparowanej pod odbiorców z całego proukraińskiego uniwersum (nazywanego przez nich „kolektywnym Zachodem”). Było to zdjęcie wykonane jakoby w Siewierodoniecku[1], przedstawiające baterię ciężkiej artylerii, rozstawioną między blokami. Ilustrację uzupełniał komentarz zarzucający ukraińskiej armii, że nie liczy się z życiem własnych cywilów. Bo ignoruje ryzyko ognia kontrbateryjnego, który siłą rzeczy pokryłby również budynki mieszkalne. Tej fotografii nie zrobiono w wolnej Ukrainie, a w Doniecku, mieście kontrolowanym przez Moskali. Tym niemniej utrwalony widok nosił typowe i powtarzalne cechy wschodnioukraińskiego anturażu, a i rodzaj broni zgadzał się z zasobami sił zbrojnych Kijowa – co przydawało zdjęciu wiarygodności.

Dobrze skonstruowane profile uwiarygodniały z kolei doniesienia, które rozpalały polskie portale społecznościowe w pierwszych dniach marca 2022 roku. Mówiono w nich o gwałtach, napadach i innych zdarzeniach kryminalnych, gdzie ofiarami byli obywatele RP – zwykle młode kobiety – z przygranicznych miejscowości, a sprawcami okazywali się świeżo przybyli uchodźcy z Ukrainy. Odpowiedzialni za ferment podszywali się pod Polaków, a faktycznie byli Rosjanami, przed którymi postawiono zadanie wywołania kryzysu na polsko-ukraińskiej granicy. Za ich sprawą w Przemyślu pojawiły się „patriotyczne straże obywatelskie”, powołane przez skorych do rozróby pseudokibiców, gotowych bić każdego Ukraińca. Zdecydowane dementi i twarde działania policji pozwoliły zdusić problem w zarodku.

Co – poza rosyjskim sprawstwem – łączy te trzy sytuacje?

Choć pierwotne źródła dezinformujące były rosyjskie, wieści szły w świat już nie tyle za sprawą Rosjan, co Polaków, a w przypadku rzekomej fotografii z Siewierodoniecka wieloetnicznej cyfrowej społeczności. Ludzi, których można podzielić na dwie kategorie. W pierwszej umieściłbym osoby o uprzywilejowanej pozycji, dbające o rosyjski interes poprzez wywieranie wpływu na miejscową opinię publiczną i instytucje. Polityków, naukowców, aktorów, biznesmenów, dziennikarzy; wszystkich, ze zdaniem których liczą się ich rodacy. A więc i gwiazdy Internetu, funkcjonujące wyłącznie na jego niwie – blogerów, youtuberów, właścicieli lub administratorów serwisów, tematycznych stron i forów. Innymi słowy, agentów wpływu, pełniących swoje role świadomie, choć z różnych pobudek – kryminalnych (szantaż), finansowych czy ideowych. Do drugiej kategorii zaliczyłbym „użytecznych idiotów”. Włodzimierz Lenin – autor tego określenia – posługiwał się nim w odniesieniu do zachodnich dziennikarzy, którzy 100 lat temu chwalili bolszewicką rewolucję, pomijając, umyślnie lub nie, różne jej wypaczenia. Ale ów epitet pasuje także do współczesnych internautów, propagujących korzystne dla Moskwy narracje, a nierzadko czyniących to w zgodzie z własnym postrzeganiem rzeczywistości i bez świadomości wysługiwania się Rosji, ba, w sprzeczności z wyznawanymi antyrosyjskimi poglądami[2].

—–

Już wiele lat temu Kreml zdał sobie sprawę, że Rosja nie jest w stanie konkurować z Zachodem w dziedzinie klasycznej technologii wojskowej. Moskwa postawiła zatem na „przeskok generacyjny” – z tym że nie w klasycznym tego zwrotu rozumieniu. Nie skupiła się na zaprojektowaniu i wdrożeniu rewolucyjnych, kinetycznych systemów broni – bo na to nie było jej stać (w wymiarze finansowym, technicznym i intelektualnym). Sięgnęła po bieda-broń, czyli dezinformację, szerzoną za pośrednictwem mediów, instytucji kultury, przedstawicielstw dyplomatycznych, głównie jednak przy użyciu Internetu. W długofalowe kampanie dezinformacyjne zaangażowano wszystkie rosyjskie służby specjalne. Ich celem było i jest doprowadzenie do sytuacji, w której problemy „wrogich” państw – wewnętrzne i w relacjach z innymi narodami – zaczną „grać” na korzyść Rosji. Temu właśnie służy podsycanie waśni, podważanie zaufania do rządów, wiary w sens demokracji i integracji – zarówno militarnej, jak i gospodarczej.

„Wrogowie” Rosji sami to ułatwiali, nadając wolności słowa status niezbywalnego prawa i tworząc odpowiednie środowisko technologiczne. To nie Rosja wymyśliła Internet, ale to jej spece od wojny informacyjnej szybciej pojęli, jakie perspektywy stwarza globalna sieć. Dzięki niej możliwe stało się rozpowszechnianie fałszywych i spreparowanych treści, błyskawicznie, licznymi kanałami, tworząc tym samym pozór wielości źródeł. Ów pozór jest efektem nie tylko masowego charakteru działań, ale też ich rozległej automatyzacji. Żywymi ludźmi nie dałoby się obsłużyć gigantycznej liczby kont społecznościowych. Gros tych zadań przydzielono więc botom – na bieżąco udoskonalanym programom, zdolnym w coraz większym zakresie zastępować człowieka. Tak powstały całe internetowe siatki, składające się z licznych podmiotów, za którymi tylko niekiedy stoją pracownicy rosyjskich służb lub agenci wpływu. Esencją tych siatek, poza botami, pozostają wspomniani „użyteczni idioci”. To uczestnicy wymiany informacji, niekoniecznie prorosyjscy, za to pielęgnujący przydatne Moskalom resentymenty (antysemityzm, ukrainofobię, antyamerykanizm, niechęć do demokracji, świata zachodnich wartości itp.), zwolennicy teorii spiskowych lub zwyczajni atencjusze lubujący się w odzewie, jaki generują udostępniane przez nich treści[3].

—–

Gigantycznym zaskoczeniem zareagowali na inwazję prorosyjscy agenci wpływu obecni w polskiej info-sferze[4]. W pierwszych kilku dobach agresji naszą przestrzeń informacyjną zdominowały ukraińskie i proukraińskie przekazy. „Prorosyjscy” zaszyli się w najgłębszych norach – jakby to oni byli celem lotniczych bomb i rakiet. Zdaje się, że zadziałała tu empatia (odruchowe pozytywne uczucie wobec napadniętych), połączona z informacyjnym przeładowaniem i konfuzją, bo przecież Moskwa do końca zapewniała – także „swoich” – że wojny nie rozpęta.

„Interes” rozkręcił się ponownie już w pierwszym tygodniu inwazji. Główne uderzenie wyprowadzono w ukraińskich uchodźców i ich przywileje, nadawane rzekomo kosztem Polaków. Ale kwestionowanie faktów dotyczyło również sytuacji na froncie. Animatorzy prokremlowskiej narracji zaprzeczali kompromitacji rosyjskiej armii, jej okrucieństwom, przy okazji cały czas przemycając crème de la crème antyukraińskiej propagandy – treści przypominające o Wołyniu i zbrodni UPA. Przy tej okazji mogliśmy przekonać się, gdzie wcześniej ulokowany był punkt ciężkości rosyjskiej dezinformacji. Już pobieżna analiza profilów społecznościowych najbardziej aktywnych trolli ujawniła, że na przestrzeni lutego i marca 2022 roku przeszli oni z pozycji pandemicznych denialistów na pozycje szukających „prawdy” o toczonym na Wschodzie konflikcie. Już sama szlachetność tej intencji uwiodła wielu niezdolnych do zakwestionowania jej szczerości „użytecznych idiotów” – i jest to jedna z ważniejszych przyczyn stałej obecności i dystrybucji prorosyjskich treści w Polsce.

—–

PRZYPISY:

[1] Wówczas tymczasowej stolicy obwodu donieckiego, realnie jego nieokupowanych terytoriów. Miasto, po długotrwałych walkach, wpadło w ręce Rosjan w czerwcu 2022 roku.

[2] W ten sposób zdefiniowałem „rosyjski głos w naszych domach” w swojej przedostatniej książce pt. Stan wyjątkowy (wydawnictwo WarBook, 2021). Odnosiłem się do rzeczywistego zjawiska, niemniej kontekst był powieściowy. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że o agenturze wpływu i „użytecznych idiotach” będę niebawem pisał w realiach prawdziwego konfliktu…

[3] To zestawienie mocno uproszczone, niewyczerpujące całego spektrum motywacji.

[4] Ten tekst nie ma ambicji śledczych i jest zaledwie wprowadzeniem do tematu prorosyjskiej agentury wpływu oraz przejawów i skutków jej działania. Zainteresowanych poszerzeniem wiedzy odsyłam do książki Przemysława Witkowskiego Partia Rosyjska (wydawnictwo Arbitror, 2023). Środowisko dobrze portretują również Piotr Głuchowski i Katarzyna Bielecka, autorzy artykułu pt. Mroczni siewcy Putina. Sprawdzamy, komu w Polsce mieszają w głowie, który ukazał się w „Dużym Formacie” 14 sierpnia 2023 roku.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Przejście graniczne z Ukrainą/fot. własne

Symetria

Minął rok. Wszędzie mnóstwo omówień, więc nie będę Was męczył własnym. Zamierzam w marcu skończyć książkę, która będzie moim podsumowaniem tych straszliwych, ale i niosących nadzieję 12 miesięcy. Odpowiednio obszernym i kompletnym, jak sądzę.

Jestem w podróży, więc z konieczności będzie to krótki wpis. Chciałbym w nim zilustrować pragnienie „symetrycznej narracji”, wyrażane przez zwolenników ruskiego miru. Stykam się z nim na co dzień, zwykle ignoruję idące w parze zaczepki, tym niemniej to realny społeczny problem. Rosyjska propaganda żyje, prorosyjskie sympatie, jakkolwiek wyrażane przez mniejszość, wciąż są u nas obecne.

Czasem przybierają taką postać:

„Pisze pan” – skarży się rodzimy skarpetkosceptyk – „jakie straszliwe skutki dla ekologii stwarzają rosyjskie rakiety. No tak. Bo ukraińskie tych złych skutków nie dają. One niosą spokój i radość ludziom, na których spadają. Bo przecież gdyby takie złe skutki dawały, to pan by o tym napisał? PRAWDA??? Skupia się pan na długofalowych skutkach szkodliwych czynników wynikających z rosyjskich ataków rakietowych, nie wspominając o ostrzałach rakietowych Ukraińców. No bo przecież Ukraińcy swoimi rakietami (także tymi natowskimi), rozsiewają tylko zapach konwalii i bzu. (…)”.

Czujecie to? Symetria – jedni i drudzy robią coś złego. Pozornie logiczne, ale…

Ale Ukraińcy nie wystrzeliliby żadnej rakiety (pocisku, bomby), gdyby ich do tego nie zmuszono. Gdyby wróg nie najechał ich kraju. Mam absolutną pewność, że moment, w którym ostatni rosyjski żołnierz opuści granice Ukrainy, wyznaczy kres jakichkolwiek działań bojowych. Ale tak długo, jak bandyci putina robią to, co robią, tak długo będą na nich spadać rakiety. Szkody wyrządzane ukraińskiej ziemi (i infrastrukturze), są z perspektywy obrońców niechcianym, a zarazem niedającym się uniknąć skutkiem. Rodzącym ból przymusem.

Spotkałem pod Bachmutem żołnierza. Był z kijowskiej obrony terytorialnej, więc zdziwiłem się, gdy w pewnej chwili przyznał, że jest „stąd” (z okolic Kramatorska).

– Trudno się patrzy na to, jak rujnowany jest Donbas? – nie było to zbyt mądre pytanie, ale takie właśnie zadałem.

Chłopak westchnął, kiwnął głową.

– Marzę o tym, by się obudzić i móc stwierdzić, że to tylko zły sen – odparł.

„Marzy mi się pluralizm myśli” – pisze do mnie zwolennik ruskiego miru. Jego kolega w poglądach dodaje: „W Polsce łamane jest prawo do wyrażania opinii bez względu na ich treść i formę. Ludzie, którzy głoszą niepopularne tezy, są wyśmiewani i wyszydzani (…). Nękani przez władze lub nawet wyrzucani z pracy. I ja przeciwko temu się buntuję (…)”.

A więc wolność słowa. Zacna idea, podstawa demokracji. Ale znów ale…

Wolność ma swoje ograniczenia. Dziś prorosyjskość to nie jest kwestia akceptowalnej sympatii. Tak jak w czasach II wojny światowej proniemieckość. Nie istnieją żadne racje przemawiające za rosyjskim bestialstwem, nie da się usprawiedliwić rasizmu, nacjonalizmu orków. Nie ma moralnie zasadnego powodu, by wspierać ich plany eksterminacyjne wobec Ukraińców. A świat nie powstał po to, by zaspakajać imperialne pragnienia rosjan.

W tej perspektywie to wręcz imperatyw, by tropić, karać i na wszelkie sposoby utrudniać życie skarpetkosceptycznym; element racji stanu. Zwłaszcza że rosja to kraj nam wrogi – od wieków – od miesięcy zaś dyszący żądzą zemsty za wsparcie dla Ukrainy. Gdyby nie natowski protektorat i twarda ukraińska obrona, bilibyśmy się z rosjanami u nas.

Prorosyjskość nie wynika z moralnej czy intelektualnej uczciwości. Nie sposób jej usprawiedliwić nawet w wydaniu light – owej symetrii w postrzeganiu obu stron konfliktu. Prorosyjskość to zdrada i kolaboracja.

A w przypadku zacytowanych zwolenników „wolności słowa”, dowód na ślepotę bądź hipokryzję. Wszak w rosji niewiele jest bardziej podeptanych praw. 15 lat odsiadki za „wojnę” miast „specoperacji” najlepszym tego dowodem.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Fontanna na rynku w Niepołomicach, zdjęcie z dziś. Polacy – na przekór skarpektosceptykom – wciąż murem za Ukrainą/fot. Michał Machlejd

Pretekst

Dziś będzie inaczej…

Redakcja, z którą współpracuję, zleciła mi napisanie tekstu w nieco lżejszej tematyce, co idzie po linii mojego postanowienia, by zafundować sobie delikatny odwyk od Ukrainy (i do papieru, nie tu, pisać o innych sprawach). Wziąłem więc na warsztat tegoroczne Nagrody Darwina, przyznawane za wyjątkową nieroztropność, której efektem była śmierć kandydata, ewentualnie pozbawienie się zdolności do płodzenia potomstwa. Więcej o tym poczytacie w przyszłym tygodniu, na tym etapie wystarczy stwierdzenie, że zacząłem risercz i… jeb! Oto jako pierwszy nagrodzony wymieniony został rosyjski żołnierz, którego ciało znaleziono w marcu ub.r. pod Irpieniem. „Bojec” wyjął z kamizelki kuloodpornej płytę balistyczną i w to miejsce włożył Macbooka, zabranego z opuszczonego przez Ukraińców domu. Gdy trafiła go karabinowa kula, wsad na piersi okazał się niewystarczający. Imperatyw moralny „nie kradnij!” w działaniu. A i ja najwyraźniej skazany na Ukrainę jestem, niezależnie od tego, gdzie zwrócę oczy…

Nie żebym narzekał, choć bywa trudno i zdarza się wdepnąć na minę. Jak i gdzie? Najpierw odrobina retrospekcji.

Kilka lat temu wziąłem udział w obrzydliwym medialnym szoł, w ramach którego przedwcześnie uśmiercono pewnego zasłużonego mężczyznę. A było tak: „koledze” włączyła się szwendaczka, poszedł w diabły, a ja zostałem na stanowisku wydawcy strony głównej wielkiego portalu sam, obrabiając poletko własne i „zaginionego w akcji”. Zdaje się, że dziesiąty albo jedenasty dzień z rzędu, po weekendowym dyżurze – przebodźcowany, zajechany i w konsekwencji nie dość uważny. Puściłem więc bez zastanowienia przygotowaną przez jedną z autorek informację o śmierci pana X. Inne redakcje też puszczały, zatem… sami wiecie; media to pogoń za sensacją, media internetowe to pogoń za sensacją na dopalaczach.

Rzecz w tym, że X żył, a pierwotnym źródłem informacji – która wykiełkowała wysypem żałobnych depesz na stronach największych polskich redakcji – był fejkowy wpis. Później próbowałem iść tym tropem, ale nie udało mi się ustalić, jakie motywy kierowały człowiekiem, który za tym wszystkim stał. Informacje o śmierci zniknęły z emisji, część redakcji – w tym moja – przeprosiła za wprowadzenie w błąd czytelników, część udała, że nic się nie stało. Ja zaś, w towarzystwie autorki „naszego” tekstu, chwyciłem za telefon. Zawstydzony i skruszony jak nigdy dotąd, zamierzałem osobiście przeprosić rodzinę X.

Wiele lat wcześniej, w Afganistanie, brałem udział w patrolu, który został zaatakowany przez talibów. Poległ wówczas jeden żołnierz, kilku zostało rannych. Mnie włos z głowy nie spadł, ale bardzo nie chciałem, by żona dowiedziała się o zdarzeniu z mediów. Tylko nijak nie mogłem jej złapać (była wówczas na konferencji naukowej w Portugalii). Wiedziałem, że za chwilę już się nie dodzwonię (standardowo odcinano wówczas łączność kontyngentu z krajem – do czasu aż rodziny ofiar zostaną oficjalnie poinformowane), poprosiłem więc o pomoc ówczesną szefową. I tej udało się dodzwonić do żony. „Odebrałam telefon i słyszę: ‘w Afganistanie był wypadek, ale Marcin żyje’. Zamarłam. ‘Żyje, ale bez ręki albo nogi’, pomyślałam”, relacjonowała mi po wszystkim Ania. Tak podana wiadomość bardziej ją przeraziła niż uspokoiła.

No więc świadom trochę bardziej niż inni, jak rujnujące mogą być nieprawdziwe czy źle sformułowane komunikaty, złapałem za słuchawkę. Nie udało mi się porozmawiać z uśmierconym – wysłuchała mnie jego żona. Wspaniałomyślna kobieta o rzadko spotykanym takcie. „Dziękuję”, usłyszałem na koniec. „O rzekomej śmierci męża napisało tyle redakcji, a tylko pan i pański kolega (tu padła nazwa redakcji – dop. MO), zadzwoniliście z przeprosinami”. Westchnąłem. Dziś – pisząc ów tekst – również wzdycham, bo w tych słowach kryje się miażdżąca recenzja współczesnych polskich mediów, którym powycierało się sporo hamulców.

Nie chciałem być „wytarty” wtedy, nie chcę być dziś – więc znów pragnę przeprosić, bo znów kogoś uśmierciłem. Szczęściem w nieszczęściu to ZUPEŁNIE inna sytuacja, bo nie muszę kierować przeprosin w stronę uśmierconego i jego bliskich. Mowa bowiem o rosyjskim generale, którego sylwetkę zgłębiłem wczoraj i dziś, i włos jeży mi się na głowie. Andriej Nikołajewicz Mordwiczew to wyjątkowa kanalia, ludobójca, jeden z oprawców Mariupola. Miał zginąć 18 marca ub.r. na stanowisku dowodzenia w słynnej Czarnobajiwce, trafiony w ukraińskim ostrzale. Pisały o tym media w Ukrainie, Polsce, w całej Europie, ja umieściłem go na liście zabitych ruskich generałów w jednym ze swoich tekstów. Ale Mordwiczew przeżył, a kilka dni temu wyłonił się na afiszu jako nowy dowódca jednego z rosyjskich okręgów wojskowych. Uznany przez Ukraińców za przestępcę wojennego, obłożony zachodnimi sankcjami, być może dokona żywota w reżimie sprawiedliwej kary, ale jak na razie ma się drań dobrze. O czym informuję Czytelników, jednocześnie przepraszając za wprowadzenie w błąd.

I ja uczę się tej wojny. Bo choć relacjonuję konflikty od dwóch dekad, ciągle coś mnie zaskakuje. Najnowsza odsłona rosyjsko-ukraińskiej wojny cechuje się nieprawdopodobnym natężeniem informacyjnym. Trudno się w tym poruszać, zwłaszcza że wiele bodźców to elementy kampanii dezinformacyjnej, prowadzonej przez obie strony. Nie da się z perspektyw zewnętrznego obserwatora wyłuskać wszystkich fejków – lecz próbuję i, mam wrażenie, idzie mi to łatwiej niż przed rokiem.

Fejków – intencjonalnych czy nie – jest w obiegu za dużo. Co gorsza, niektóre się zakorzeniają, co jest pokłosiem narzuconej mediom „prędkości”, która sprawia, że wiele informacji zostaje w tyle, znika z pola widzenia. Nie ma możliwości, potrzeby, bywa że i chęci (siły) do ich ponownej weryfikacji. Sam łapię się na tym, że odpuszczam „stare sprawy”, bo nowych jest za dużo. Ale to pułapka, bo odpuszczanie to dostarczanie amunicji tamtym w ich wojnie informacyjnej. Jeden z gamoni – proruskich aktywistów medialnych – ze sprawy Mordwiczewa czyni pretekst do podważania wiarygodności wszystkich doniesień nierosyjskich mediów dotyczących wojny w Ukrainie. „Ha ha, tyle są warte sensacje na temat rosyjskich strat i porażek, ha ha”, cieszy pałę.

Niech cieszy. Tymczasem niezależni rosyjscy publicyści mówią o kilkunastu zabitych generałach putina, a amerykański wywiad szacuje, że jest dwudziestu (szerzej tematem zajmę się w książce). Co oznacza, że w 12 miesięcy rosja straciła więcej najwyższych rangą dowódców niż całe NATO łącznie przez ponad 70 lat swojego istnienia.

Idźcie dalej tą drogą, towarzysze.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Plakat „Rosja – światowy lider w dezinformacji”. Podrzucam, by nie tworzyć wrażenia symetrii w zakresie praktyk dezinformacyjnych/graf. Spravdi

Uzupełnienia

To jeden z najpopularniejszych w ostatnich dniach memów w Ukrainie. „Szukam zdrowego chłopca, bez szkodliwych zwyczajów, najwyżej 27-letniego”, czytamy w kwestii przypisanej dziewczynie ze zdjęcia. „Ja też takiego szukam”, odpowiada gen. Walery Załużny, dowódca naczelny Ukraińskich Sił Zbrojnych (ZSU).

Kilka dni temu znajomy żołnierz, służący obecnie pod Bachmutem, napisał: „Nie mogę i nie chcę zrozumieć, dlaczego próbuje się wpychać do ZSU wszelkiego rodzaju śmieci, drani moralnych, gwałcicieli i resztę szumowin, poniżając w ten sposób armię. Armia to nie kolonia karna, nie miejsce zesłania. Z jakiegoś powodu gliniarze nie biorą takich drani do pracy, a w ZSU – proszę bardzo. Cholernie mnie to wszystko wkurza”.

Ukraina zaczyna mieć problemy z rezerwami; te dwie sytuacje – popularność mema i złość zasłużonego żołnierza, że w szeregi trafiają pośledniej jakości rekruci – dobrze ilustrują stan rzeczy. Kilka dni temu rosjanie rozpowszechnili informacje, wedle której do tej pory zginęło ponad 150 tys. ukraińskich żołnierzy, a 230 tys. zostało rannych. Co ciekawe, jednym z pierwotnych źródeł tych sensacji był emerytowany pułkownik US Army Douglas McGregor – zidiociały trumpista o wybitnie skarpetkosceptycznych sympatiach, ulubieniec nadwiślańskich ukrainofobów. Ten sam, który jeszcze w lipcu ub.r. twierdził, że armia ukraińska straciła 80 proc. żołnierzy, że na froncie jest już tylko bezużyteczna rezerwa, a rosjanie wycofali 80 proc. swojej armii na odpoczynek, bo separatyści sami dają radę. No więc takie źródło wypluło z siebie wspomniane statystyki, dodając, że to nie wszystkie straty Kijowa, bo doliczyć do nich należy także „tysiące” ochotników z Zachodu.

W tym samym czasie w tureckich mediach „wypłynęła” informacja – rzekomo pochodząca od izraelskiego wywiadu – że straty rosyjskie to 18,5 tys. zabitych, czyli osiem razy mniej niż w przypadku Ukraińców.

I rajcują się teraz tymi sensacjami (pro)rosyjskie profile w społecznościówkach, co w połączeniu z coraz częstszymi świadectwami na temat ukraińskich kłopotów z uzupełnieniami, sprzyja niepewność wśród zwolenników wolnej Ukrainy.

Ale czy rzeczywiście są powody do zmartwień? Do zmartwień tak, do paniki – nie.

Pisałem wczoraj o tym, że rosjanie najprawdopodobniej nie mają innych planów niż zajęcie Donbasu. Lecz to nie oznacza końca wojny, a zapowiedź zamrożenia konfliktu; takie, moim zdaniem, byłyby w tym scenariuszu intencje Moskwy. Zainicjowanie symulowanego dialogu, nawet zwieńczonego jakimś porozumieniem pokojowym, pod płaszczykiem którego rosja przygotowałaby się do kolejnej rozgrywki – bez konieczności ponoszenia bieżących strat i obciążeń związanych z wojną. Jeśli jednak Kreml chce dalej wojować – mimo iż znów traci elitę swojego wojska w bojach o obwód doniecki – żadnego zamrożenia nie będzie. W percepcji rosyjskiego dowództwa wojna na wyniszczenie, bez spektakularnych zysków terytorialnych, też ma sens, towarzyszy jej bowiem przekonanie, że gdy Ukraińcy w końcu pękną, kraj stanie przed najeźdźcami otworem.

Ale czy pękną? Gdyby łączne ukraińskie straty rzeczywiście dochodziły do 380 tys., wojna niechybnie zmierzałaby ku (tragicznemu) końcowi. Realnie jednak są one znacznie niższe – amerykańskie służby szacują je na 120 tys. zabitych, rannych i wziętych do niewoli (wedle tych samych źródeł, straty rosyjskie do końca stycznia wynosiły 180 tys. wyeliminowanych z walki; w przypadku obu stron, zabici stanowią mniej więcej jedną trzecią ogólnych liczb). 120 tys. z 700 tys. osób służących w ZSU to dużo – 15 proc., pośród których znajduje się najwartościowszy „materiał ludzki”. Żołnierze z liniowych, zaprawionych w boju, nierzadko elitarnych formacji. Musimy jednak pamiętać, że większość rannych (wedle ukraińskich źródeł sześciu na dziesięciu) wraca do pełnego zdrowia i do służby. Cykl rekonwalescencji trwa zwykle od 3 do 6 miesięcy, co oznacza, że wielu weteranów rannych podczas późno-letnich i jesiennych operacji ofensywnych dopiero teraz wraca do szeregów.

Dziury jednak łatać trzeba na bieżąco – stąd praktyka sięgania po często problematycznego rekruta. Niejedyna zresztą. Ukraińskie dowództwo od jakiegoś czasu obsadza linię frontu jednostkami gorszej jakości (oddziałami obrony terytorialnej, brygadami w całości składającymi się z rezerwistów), wychodząc z założenia, że ich potencjał jest wystarczający dla prowadzenia operacji obronnych. Duża część lepszych oddziałów – z dużym doświadczeniem bojowym – jest obecnie w odwodzie, wielu weteranów szkoli się na zagranicznym sprzęcie – na zachodzie kraju i zagranicą. To „straż pożarna”, ale i ukraińską pięść, która uderzy, gdy będzie wystarczająco dobrze wyszkolona i wyposażona. Na co Ukraińcy wpływ mają ograniczony, bo zdolność do budowania tego potencjału zależy od szybkości i wielkości zachodniej pomocy wojskowej.

I oczywiście, byłoby lepiej, gdyby gen. Załużny nie był zmuszony do takiego „chomikowania” ludzi i sprzętu. Bo taka strategia niesie ryzyko, że ci „gorsi” nie wytrzymają rosyjskiej presji, a pomoc przyjdzie za późno. I nie mam na myśli katastroficznych wizji posypania się całego frontu i rosyjskich uderzeń w głąb Ukrainy; dla mnie to scenariusz o bardzo niskim prawdopodobieństwie. Chodzi mi raczej o regionalne zyski terytorialne putlerowców, które w dalszej perspektywie napsują Ukraińcom mnóstwa krwi. Nie sądzę bowiem, by rosjanie wycofali się skądkolwiek dobrowolnie – zwrot ziem nie stanie się przedmiotem rozmów pokojowych, a Ukraina będzie tam, gdzie dotrą jej wojska. Tymczasem konieczność odzyskiwania kolejnych rozleglejszych terenów przełoży się na dodatkowe straty – zawsze wyższe, gdy prowadzi się operacje ofensywne. Więc w którymś momencie może się okazać, że na rekonkwistę zabraknie ludzi.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Pawłowi Ostojskiemu, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomaszowi Frontczakowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Maxowi Maksimovičowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Kamilowi Zemlakowi, Marcinowi W., Ewelinie Tkacz, Michałowi Skwarkowi i Pawłowi Jaczewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ukraińscy żołnierze w Bachmucie, przy punkcie wydawania pomocy humanitarnej dla ludności/fot. Marcin Ogdowski