„Prosiak”

Dziś opowiem Wam o jednym z najodważniejszych spośród ludzi, których znam. A życie tak mi się ułożyło, że spotkałem mnóstwo naprawdę odważnych kobiet i mężczyzn.

Darka – dla znajomych „Prosiaka”, dla mnie od zawsze „Daro” – poznałem 10 lat temu, na premierze jednej ze swoich książek. Człowiek z aparatem, podesłany przez zaprzyjaźnioną redakcję, miał przygotować materiał ilustracyjny do rozmowy ze mną. Banał, który nieco ponad rok później przerodził się w „turbo-męską” przygodę, gdy pojechaliśmy do ogarniętej wojną wschodniej Ukrainy. W sumie pracowaliśmy razem podczas czterech reporterskich wypraw, w trakcie których Darek dał się poznać jako człowiek o stalowych nerwach, a zarazem bardzo wrażliwy i uważny fotoreporter. No i kumpel-jajcarz.

Któregoś razu, w Doniecku, zaczepił nas monumentalny Lenin sterczący na placu w centrum miasta. Zaczepił, bo prowokował samym swoim byciem. Człowiek mimo wieku miewa różne głupawki, mnie zamarzyło się wleźć na postument i naszczać na nogę Wodza Rewolucji. Problem w tym, że obok stał milicyjny samochód, którego załoga pilnowała spokoju Włodzimierza Ilicza. Wiosną 2015 roku w Donbasie ostro się tłukli, no a my byliśmy Polakami – trochę za dużo tych ryzyk, uznaliśmy zgodnie.

– No to chuja oplujemy – zaproponował Darek.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Siarczyście, z dużą zawartością gęstego (zresztą inaczej by się nie dało, bo chrochać trzeba było w górę). Pod nosem separskiej milicji. Chciałbym napisać, że ku chwale Ojczyzny, ale przecież to nieprawda. Wyczyn ów był dla jaj, choć niezbyt mądry, bo jakby nas sowieciarze obczaili, byłoby raczej krucho.

Krucho byłoby ze mną pewnego czerwcowego przedpołudnia tego samego roku, kiedy ogień separatystów lub rosjan dopadł nas na rumowisku domu wczasowego „Majak” w Szyrokino. W którymś momencie przez nieuwagę przystanąłem w świetle okna. Nagle poczułem silne uderzenie – nachylony „Prosiak” walnął mnie w bok aż się zatoczyłem. Niemal jednocześnie usłyszałem charakterystyczny dźwięk pocisków bijących po ścianie. Oberwałem odpryskami tynku, ale poza tym nic mi się nie stało. A mogło, gdyby nie gwałtowna i wymuszona zmiana pozycji.

Tego samego dnia wieczorem Darek zrobił zdjęcie żołnierza ostrzeliwującego rosyjskie pozycje z potężnego karabinu DSzK. Moim zdaniem, to jedno z najlepszych battle photos, jakie wyszło spod ręki polskiego fotoreportera w Ukrainie. Nie zastanawiałem się wcale, gdy „Prosiak” zaproponował użycie tej fotografii na okładce mojej ukraińskiej powieści („Uwikłani”).

Ale już wtedy Darkowi nie wystarczało samo dokumentowanie konfliktu; chciał czegoś więcej. Nie zdziwiłem się więc, gdy po wybuchu pełnoskalowej wojny oznajmił, że jedzie na wschód jako ratownik medyczny. Szkolił się w tym zakresie dużo wcześniej, jego apteczka i umiejętności z czasów naszych wspólnych eskapad były imponujące. Skądinąd to właśnie Darek namówił mnie na kurs medycyny pola walki.

Nie wiem, ilu ukraińskim żołnierzom „Prosiak” uratował życie – nie rozmawialiśmy zbyt często. Z tymi wojennymi przyjaźniami to w ogóle jest tak, że trudno je utrzymać w realiach codzienności. Znikł mi Daro z radaru, ale wiedziałem, że bywał tam, gdzie najgorzej. Gdzie rannych i poszkodowanych było najwięcej.

Ostatni raz rozmawialiśmy na początku tego roku (potem jeszcze kilka razy wysyłaliśmy sobie wiadomości) – przygotowywałem się wówczas do wyjazdu do Bachmutu.

– Marcinku, dobrze się zabezpiecz, bo tam lata tyle żelastwa, że nie da się tego porównać z niczym, co wcześniej przeżyliśmy – radził. – Mówię ci, zginąć tam jest strasznie łatwo.

A Darek nie zginął. I włos mu z głowy nie spadał. Szczęście opuściło go kilka tygodni temu, w Polsce. W domu. W środku nocy jego mieszkanie zajęło się ogniem, a „Prosiak” z poważnymi obrażeniami trafił do szpitala. Przeżył, ale przed nim długa i kosztowna rehabilitacja. A wypalone mieszkanie wymaga poważnego remontu. Przyjaciele Darka utworzyli zbiórkę, a ja proszę Was o jej wsparcie. Dla człowieka, który z narażeniem życia pomagał innym, a teraz sam potrzebuje pomocy. Dla jednego z najodważniejszych spośród ludzi, których znam. Darka Prosińskiego.

Oto link do zbiórki.

Nz. Darek w okopach pod Mariupolem, lato 2015 roku/fot. własne

„Swoje”

Spędziłem w strefach działań wojennych i kryzysów humanitarnych dwa lata. Nie ciągiem – jeździłem zwykle na dwa-cztery tygodnie, przytrafiły mi się również dwie dłuższe wyprawy. Działo się to na przestrzeni kilkunastu lat, było zatem doświadczeniem mocno rozłożonym w czasie. I stopniowalnym. W Afganistanie czym innym był wyjazd na patrol z grupą bojową, czym innym opuszczenie bazy w towarzystwie CIMIC-u realizującego projekty dla ludności. Jeszcze innym doświadczeniem były wyprawy samodzielne, bez wojska; poznawanie kraju i ludzi w trybie, powiedzmy, „turystycznym”. Inne ryzyka, inna „adrenalina” i strach. Podobnie sprawy mają się z Ukrainą, gdzie nie sposób zrównać przebywania na froncie z pobytem w miejscowości, gdzie owszem, słychać działa, czasem nawet coś przyleci, ale zasadniczo trzeba by wyjątkowego pecha, żeby czymś oberwać. Pecha lub czyjegoś nieogaru – w Iraku mało mnie nie zabił tamtejszy żołnierz (z nowej irackiej armii), który podczas ćwiczeń z ostrą amunicją rzucił granat tak, jakby sam chciał się nim zabić. Uratował mnie refleks, lecz i tak tygodniami szorowałem dupsko, by pozbyć się drobinek, kamyków i bóg wie czego jeszcze, co poszło z falą uderzeniową, czyniąc z części moich spodni siateczkę.

Mniejsza o to; nie o weterańskie wspomnienia chodzi. Chcę o skutkach. Kiedyś, po nieprzyjemnym kontakcie z IED, cały i zdrów wróciłem do domu. Poszedłem do kina, zgasło światło, a ja… uciekłem z sali. Ciemność wywołała atak paniki; to w takich okolicznościach dowiedziałem się, że choruję na PTSD. Terapia pomogła, po rocznej przerwie wróciłem do wyjazdów. Ale po kilku latach, z których najintensywniejsze były doświadczenia donbaskiego frontu, uznałem, że mam już dość. Przestałem się bać, a to jest gorsze niż paraliżujący strach. Dlatego moje ostatnie pobyty w Ukrainie to wolontaryjna humanitarka a nie wojenna reporterka. Na front niech pakują się młodsi dziennikarze, z mniejszym bagażem. Ja swoje zrobiłem.

„Ja swoje zrobiłem”, mówi Ihor, którego poznałem w 2015 roku. To skądinąd ciekawa historia, bo mowa o chłopaku z Doniecka, który osiem lat temu opowiadał się za noworosją. W stolicy tzw. donieckiej republiki ludowej działał w proseparatystycznej młodzieżówce; zapewniał mnie wtedy, że to, co działo się na wschodzie, to prawdziwa ludowa rewolucja. Nie przekonał mnie, nie przekonał samego siebie – rok później był już w wolnej Ukrainie, w kolejnych latach odbył turę na Donbasie. Po 24 lutego znów zaciągnął się do wojska. Odsłużył rok, wiosną został zdemobilizowany. Latem dołączył do rodziny w Polsce. „Proponowali mi kolejne pół roku w wojsku, ale odmówiłem. Nie mam już na to sił”.

Mnie nie musi się tłumaczyć, jednak w Polsce spotkał się już z komentarzami typu „dezerter”, „dekownik”, „tchórz”.

Jakiś czas temu rozmawiałem z kolegą fotoreporterem na temat wyzwań rekrutacyjnych, przed jakimi staje ukraińska armia. Ubywa ochotników, mobilizowane są kolejne roczniki; to kwestia na odrębny wpis, dość zaznaczyć, że wielu doświadczonych żołnierzy opuściło już szeregi. „No kurwa, po roku w wojsku, kilku miesiącach na froncie, który tam przecież jest prawdziwym młynem, opcja demobilizacji to jak wygrany los na loterii”, skwitował ów kolega.

Mogłem tylko przytaknąć.

Nie wolno – zwłaszcza tym, którzy nie wiedzą, czym jest wojna – oceniać wyborów Ihora i jemu podobnych. Powściągliwość w tym przypadku to kwestia elementarnej przyzwoitości. Pamiętajmy też o czynnikach obiektywnych – gdy zaczęła się inwazja, Ukraińcy walczyli o przetrwanie. Po drodze okazało się, że diabeł nie taki straszny, że orków można pokonać, że moskal nie jest w stanie zagrozić całemu państwu. Że dla większości Ukraińców nie jest to zagrożenie egzystencjalne. Jest i nie jest, karty wszak mogą się obrócić, ruskim mogłoby być łatwiej, gdyby nie mieli się z kim bić. Tym niemniej w ukraińskiej świadomości społecznej coraz mocniej zakorzenia się przekonanie o „odległej wojnie”. Podobnej do tej z lat 2014-22. Do której można się przyzwyczaić i która niekoniecznie jest już tak motywująca dla potencjalnych rekrutów. Ukraiński sukces – przetrwanie, odzyskanie części ziem, straszliwe poturbowanie rosyjskiej armii – ma i taki wymiar: sprzyja myśleniu „ja swoje zrobiłem”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie zrobiono mi zimą 2015 roku, gdzieś na ługańszczyźnie

„Uwikłani”

Osiem lat temu też było gorące lato. Ledwo co wróciłem z Donbasu i w głowie miałem pomysł na książkę. Powieść toczącą się w realiach ukraińskiej wojny, ale z Polakami w roli głównej. Usiadłem do komputera i po czterech tygodniach pracy, w trakcie których narzuciłem sobie naprawdę mordercze tempo, powstali „Uwikłani”.

O czym przypomniał mi dziś Facebook. A ja dzielę się tym wspomnieniem zamiast regularnym wpisem, bo odrobinę się zajechałem. Wybaczcie, ale potrzebuję nieco dłuższego weekendu, by się zregenerować.

Wracam z raportowaniem w poniedziałek, a dziś – w ramach „rekompensaty” – podrzucam fragment „Uwikłanych”. Książkę nadal można kupić – oto link do sklepu wydawnictwa Warbook.

Zapraszam do lektury otwierającego powieść rozdziału!

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 20 lipca

Młody żołnierz nazwiskiem Daniłow leżał kilka metrów od drewnianej chałupy, do której chwilę wcześniej usiłował wejść. Odrzucony siłą eksplozji darł się wniebogłosy, unosząc kikuty zakrwawionych przedramion.

– Aaa! – przez moment słychać było tylko ten potworny dźwięk.

Zaraz jednak odezwało się co najmniej kilka AKM‑ów, których serie siekały ściany rachitycznej budowli.

– Wstrzymać ogień! – Michał Domański uniósł lewą dłoń. – Tam nikogo nie ma! – krzyczał. – To była mina pułapka! – dodał i nie czekając na reakcję kolegów, ruszył w stronę rannego.

Zrobił ledwie kilka kroków i padł na brzuch – żołnierze za nim przestali strzelać, ale ci, których miał po prawej stronie, nadal walili w rozpadający się dom.

– Kurwa! Co za debile!? – zaklął po polsku, gdy tuż obok przeleciał pocisk odpalony z granatnika RPG.

„Ki chuj użył rury, i to na tak małą odległość!?” – przeszło mu przez myśl, gdy dociskał głowę do wilgotnej po niedawnym deszczu ziemi. Wraz z wybuchem poczuł ciarki na plecach, a potem zasypał go stos drewnianych odłamków. „Zabiją swojego…” – Michał troszczył się nie tyle o siebie, co o Daniłowa, który leżał tak blisko trafionego budynku. „Ochotnicy, psia ich mać!”.

Uniósł głowę, wypatrując rannego. Chłopak wciąż był w tym samym miejscu, teraz przywalony stertą desek. Domański nie słyszał jego jęków, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że poza nieprzyjemnym szumem w uszach nie dociera do niego niemal nic. „Ogłuszyło mnie” – uznał, zrzucając z siebie resztki zdemolowanej chałupy.

Podniósł się i z ulgą dostrzegł opuszczone kałachy kolegów. Przez moment walczył z pokusą, by pójść w ich kierunku i zdzielić pierwszego z brzegu kolbą w pysk. Opamiętał się jednak i podbiegł do Daniłowa.

– Trzymaj się! – znów mówił po polsku, zdejmując z nóg rannego kawałki wyrwanej eksplozją ściany. – Trzymaj!

– Misza! – Ktoś klepnął go w ramię. – Misza! – Dźwięk imienia przedarł się przez szum. Domański odwrócił się i zobaczył Wadima, trzydziestoparolatka, jednego z najstarszych chłopaków w oddziale.

– Miszka, zostaw, my się nim zajmiemy! – Wadim musiał krzyczeć, by Michał był w stanie go zrozumieć.

Domański pokiwał głową – Wadim był lekarzem, przed wojną w rodzinnej Winnicy jeździł w karetce pogotowia.

– Pomóżcie mu. – Michał raz jeszcze spojrzał na Daniłowa i jego okaleczone ręce. Spróbował przypomnieć sobie, skąd Ukrainiec pochodził. „Charków. Chyba Charków” – stwierdził. „Mają tam dobry, wojskowy szpital” – skojarzenie przyszło samo i na kilka sekund odpędziło ponury nastrój.

„I co z tego, kurwa, skoro to tak daleko?” – Domański westchnął głośno. Skrzywił usta w uśmiechu, w ten sposób żegnając się z rannym, i ruszył w miejsce, w którym zastał go wybuch miny pułapki.

Usiadł na twardej drewnianej ławie przed jednym z domów i zapalił papierosa.

Dobrze wiedział, co się niebawem wydarzy. Za jakieś trzydzieści–czterdzieści minut na miejsce dotrze zdezelowany ambulans z najbliższego cywilnego szpitala – najpewniej z odległego o kilkanaście kilometrów Słowiańska. Z kierowcą, wkurwionym, że musiał pętać się po wiejskich drogach, w rejonie, w którym jeszcze wczoraj toczyły się ciężkie walki. Z otyłą lekarką koło czterdziestki, narzekającą na polityków i oligarchów, bo ci „własnych synów na wojnę nie puścili”. I dwoma pijanymi sanitariuszami, którzy swój stan wytłumaczą stwierdzeniem, że „przecież nikt na trzeźwo w takie miejsce nie przyjedzie”. To oni zapakują Daniłowa do karetki, z której chłopak trafi na stół operacyjny pamiętający czasy świetności Związku Radzieckiego.

Tak to zwykle do tej pory wyglądało.

– Do dupy! – Michał wdeptał papierosa w ziemię. Wojskowe śmigłowce ewakuacji medycznej, doskonale wyposażone szpitale, lekarze najwyższej klasy – o systemie, który znał z poprzedniej wojny, tu można było tylko pomarzyć. „I jeszcze ta ochotnicza zbieranina, bez pojęcia o walce” – Domański westchnął ponownie. Wioska – a właściwie przysiółek liczący osiem chat – miała być już wcześniej sprawdzona. Tak wynikało z zapewnień dowódcy kompanii, który informował przez radio, że trafił na opustoszałą osadę. Gdy pluton Michała dotarł na miejsce, panowała tam już iście piknikowa atmosfera. Żołnierze ulegli jej na tyle, że kompletnie zignorowali stojącą na skraju chatę.

Z jakiegoś powodu zwróciła ona uwagę osiemnastoletniego Daniłowa. Chłopak szarpnął za klamkę wejściowych drzwi i…

I teraz umierał w otoczeniu niewiele starszych kolegów.

—–

Czyta się? Ta książka zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Co niezmiernie cieszy, ale i przywodzi do łba dziki pomysł. Taki, by rzucić wszystko i napisać kolejną powieść, może kontynuację, tym razem w realiach pełnoskalowego konfliktu. Kusi, więc może kiedyś…

Dobrego weekendu!

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Oryginalne ujęcie, wykorzystane do projektu okładki „Uwikłanych”. Zdjęcie powstało latem 2015 roku w Szyrokino, wykonał je towarzyszący mi wówczas fotoreporter/fot. Darek Prosiński

„Ardeny”

16 grudnia 1944 roku III Rzesza rozpoczęła swoją „ostatnią szarżę”. Tego dnia ruszyła ofensywa w Ardenach – zaskakujące uderzenie, przeprowadzone przez 30 niemieckich dywizji (w tym 12 pancernych), na belgijskim odcinku frontu zachodniego słabo obsadzonym przez aliantów. Niemcy zamierzali rozciąć siły wroga, oddzielając wojska brytyjskie od amerykańskich, zdobyć Antwerpię, a następnie zaatakować w kierunku północnym, okrążając i niszcząc cztery alianckie armie. Cel był ambitny, zamysł strategiczny jeszcze bardziej – Adolf Hitler sądził, że w obliczu tak znaczącej porażki Waszyngton i Londyn będą skore do wynegocjowania pokoju z Berlinem. Wówczas Wehrmacht mógłby skupić się na walce na wschodzie – z sowietami, którzy pod koniec 1944 roku stali na Wiśle.

Efekt zaskoczenia był piorunujący – Amerykanie, na których skupiło się uderzenie, chwilę wcześniej sądzili, że koniec wojny jest tuż-tuż, a przed sobą mają co najwyżej „czternastolatków z zacinającymi się strzelbami”. Tymczasem runęły na nich doborowe jednostki, wyposażone m.in. w „Królewskie Tygrysy”, najcięższe i największe czołgi użyte w walce podczas II wojny światowej (ich wymiary były raczej przekleństwem niż atutem, ale skuteczność 88-milimetrowej armaty pozostawała w tamtym czasie niedościgła). Niemcom sprzyjała również pogoda, która uniemożliwiała użycie alianckiego lotnictwa. Ich początkowe sukcesy wywołały w Rzeszy euforię – oto znów niemieckie siły zbrojne zmuszały swoich przeciwników do cofania się, ba, niekiedy wręcz do panicznej ucieczki.

Niemieckim cywilom święta upłynęły pod znakiem wielkich nadziei (na odwrócenie losu). Ale już wtedy – choć walki w Ardenach trwały niemal do końca stycznia – sztabowcy Wehrmachtu wiedzieli, że kontrofensywa skazana jest na niepowodzenie. Alianci się ogarnęli, pogoda poprawiła, a braki paliwa zatrzymały niemieckie czołgi. W ostatecznym rozrachunku zmagania w Ardenach przetrąciły kręgosłup wojskom III Rzeszy na zachodzie – ubytków w ludziach i sprzęcie nie było już czym uzupełnić, wielu wojskowych straciło motywację, kontynuowanie walki z Amerykanami i Brytyjczykami uważając za bezcelowe. Tym niemniej ardeńska ofensywa wymogła na aliantach zaangażowanie ogromnych zasobów – w sumie ponad 800 tys. ludzi, z których co dziesiąty został zabity lub ranny (straty niemieckie były porównywalne). Do dziś „bitwa o wybrzuszenie” (Battle of the Bulge) – jak mówi się o niej w anglosaskiej historiografii – pozostaje największą bitwą w historii wojsk USA.

O czym wspominam, szukając w historii analogii dla wydarzeń w Ukrainie. Wydarzeń, które wedle jednych analityków niechybnie nastąpią (bez przesądzania kiedy dokładnie), wedle innych właśnie się zaczęły. W tej analogii „Niemcami” są rosjanie, co czyni ją nieco kulawym narzędziem – ale lepszego w najnowszej historii nie znalazłem. Z czego wynika owa kulawość? Ano sytuacja rosji jest inna od uwarunkowań, w jakich znalazła się pod koniec 1944 roku III Rzesza. Niemcy walczyły wówczas o przetrwanie, a kataklizm – rozumiany jako bezwarunkowa kapitulacja, upadek reżimu i okupacja – był brutalnie realną perspektywą. Współczesna rosja może co najwyżej przegrać wojnę w Ukrainie i jakkolwiek skutki tej porażki mogą być poważne – na przykład oznaczać koniec putinizmu – egzystencjalnej katastrofy na rosjan to nie ściągnie (ryzyko w tym zakresie jest minimalne). Tym niemniej dla putina i ekipy Ukraina to „gra o wszystko” – trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po ewidentnej porażce zachowują władzę. To winduje motywacje Kremla do poziomu porównywalnego z motywacjami nazistowskiej elity. Najogólniej rzecz ujmując – „trzeba zrobić coś, by zmniejszyć zakres porażki”.

Zasoby rosji są także inne niż III Rzeszy u końca jej historii. Rosyjski przemysł nie leży w gruzach, utrata ćwierci miliona żołnierzy w 140-milionowym społeczeństwie to nie to samo, co niemal osiem milionów zabitych i rannych wojskowych w 70-kilkumilionowym kraju. Tyle że wbrew kremlowskiej propagandzie, przemysł rosji nie radzi sobie z zapewnieniem niezbędnych dostaw dla armii, a społeczeństwo nie garnie się do woja i na front. Notable co rusz zapewniają poddanych, że nie będzie kolejnej mobilizacji, co nie wynika z braku takiej potrzeby (obiektywnie istniejącej, wszak rosyjscy dowódcy w Ukrainie nieustannie mierzą się z niedostatkiem rezerw), ale z obaw o społeczne reakcje. Bez sięgnięcia po ryzykowne, radykalne kroki (masową mobilizację i jakiś nieprawdopodobny stalinowski reżim, który pozwoliłby zwiększyć efektywność fabryk i warsztatów), rosja jest w podobnej sytuacji jak Niemcy pod koniec wojny – ma za krótką kołderkę, rozumianą jako możliwość projekcji realnej siły.

Ale nadal nie jest bezzębna i może gryźć. Ma również strategiczne rezerwy, pośród których wymienia się 1. Gwardyjską Armię Pancerną, stanowiącą odwód sztabu generalnego sił zbrojnych federacji. Mnóstwo o niej doniesień w ostatnich tygodniach, gdzie propagandowy przekaz miesza się z sensownymi informacjami. I tak z jednej strony mamy obraz bicza bożego, wiszącego nad Ukrainą, zdolnego w każdej chwili do potężnego uderzenia. Z drugiej, dezawuujące przekazy, zgodnie z którymi 1.GAP to zbieranina mobików i sprzętu z lamusa, liczna, ale nie stanowiąca większej wartości. Faktem jest, że armia dwa razy dostała w Ukrainie solidne wciry. Ale wycofana jesienią ubiegłego roku, miała czas na odtworzenie stanów osobowych. Ponad dziewięć miesięcy to dość, by przeszkolić mobików – od indywidualnych szkoleń począwszy, po zgrywanie całych pododdziałów. Nie wiem, ile z 700 czołgów, którymi ma dysponować 1.GAP, to T-90 Proryw i najnowsze modernizacje T-72 – wedle kremlowskiej propagandy stanowią one większość parku maszynowego. Ale niech realnie będzie ich 200-300 – to już solidna siła. Niech doniesienia, że „pierwsza” otrzymała wszystko co najlepsze, sprawdzą się choćby w jednej trzeciej czy połowie – już mamy czynnik, który może solidnie namieszać.

Jak? 50-tysięczna armia (wedle stanów ewidencyjnych), nawet przy silnym wsparciu innych jednostek, w tym lotniczych, Ukrainy na kolana nie rzuci. Niemieccy sztabowcy w grudniu 1944 roku też nie mieli złudzeń, że porażka aliantów w Ardenach da Rzeszy coś więcej niż lepszą pozycję negocjacyjną. Ale właśnie w tym rzecz. Raz jeszcze powtórzę to, co kiedyś napisałem – nie sądzę, by generałowie federacji – znający realne możliwości sił zbrojnych, które nie pozwalają na pokonanie Ukrainy w konwencjonalnym konflikcie – mierzyli dalej niż „dowiezienie” przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych. A nie da się tego zrobić, pozostając przez cały czas w obronie. Potrzebna jest jakaś wolta, działanie wyprzedzające, operacja, która wymusi na Ukraińcach zdecydowaną reakcję, odbierze im inicjatywę, wygasi presję na innych odcinkach frontu.

Gdzie miałyby być te rosyjskie Ardeny? 1.GAP ma kilka wydzielonych jednostek w Ukrainie, ale zasadniczo stacjonuje w miejscach stałej dyslokacji w pobliżu Moskwy oraz w obwodzie kurskim. Oczywiście, armię można przerzucić, ale nie sądzę, by rosyjskim generałom marzyła się wolta na południu Ukrainy. Tamtejsza logistyka już teraz ledwo zipie, wisząc na wąskiej nitce mostu krymskiego. Drugie tyle wojska, w dodatku przewidziane do ofensywy (a więc znacząco większego zużywania zasobów), byłoby zdecydowanie ponad jej możliwości. Centralny odcinek frontu jest jak zabetonowany; w obwodzie donieckim zasadniczo linia frontu nie zmieniła się od 2014 roku, tak mocno trzymają się tam Ukraińcy. Kolejna próba frontalnych ataków zapewne skończyłaby się kolejnym fiaskiem. Atak na Kijów lub Charków (gdzie 1.GAP miałaby najbliżej)? Trudno mi uwierzyć, by w rosyjskiej armii po zeszłorocznych porażkach ktokolwiek jeszcze myślał o zajmowaniu wielkich miast. Zwłaszcza stolicy z jej doskonałą obroną przeciwlotniczą, która pozbawiłaby rosjan jedynej niewątpliwej przewagi, jaką daje im lotnictwo. Pozostaje więc północny odcinek obecnego frontu – uderzenia z rejonu okupowanego obwodu ługańskiego. Ostatnie kilkanaście godzin przynosi informacje o rosyjskiej wzmożonej presji w tym rejonie, co niektórzy analitycy interpretują jako początek rosyjskiej (kontr)ofensywy.

W rosyjskiej sztuce operacyjnej dużą wagę przykłada się do przełamania (linii frontu) i rajdu na tyłach przeciwnika. Armie pancerne powołuje się właśnie do takich celów. W realiach konfliktu na wschodzie trudno wyobrazić sobie scenariusz głębokiej penetracji ukraińskich tyłów. Przy możliwie największym powodzeniu, rosjanie mogliby wbić się na głębokość 40-50 km, zmuszając część donbaskiego zgrupowania ZSU do opuszczenia swoich pozycji. W takim scenariuszu być może udałoby się moskalom zająć „brakującą połowę” obwodu donieckiego. Mają już ługańszczyznę, więc oznaczałoby to „wyzwolenie Donbasu” – co mogłoby stanowić pretekst do ogłoszenia końca spec-operacji. Takie Ardeny 2.0, zakończone powodzeniem atakujących. Nie sądzę, by rosjanom taki pomysł się powiódł, ale nie mogę wykluczyć, że będą go realizować. Wówczas będę trzymał kciuki, by historia się powtórzyła.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Ps. Szanowni, piszecie mi, że jacyś prokremlowscy aktywiści medialni publicznie dworują sobie z moich kompetencji. Dziękuję za czujność, ale nie zamierzam reagować. Mam w głębokim niepoważaniu opinie na mój temat, wyrażane przez „fachowców”, co to wojny na oczy nie widzieli, a sugerują, że wiedzą o niej wszystko. Zwłaszcza gdy są to gamonie, nad którymi unosi się zapach zużytego owijacza do stóp.

Go-Pro

– Uśmiech separy, fotkę robię!

Pozycje watników były jakieś 200 metrów dalej, strzelali, więc ani myślałem wystawiać łba z przyklejonym do oka aparatem. Skorzystałem z bio wysięgnika, co utrwalił na załączonym zdjęciu towarzyszący mi żołnierz.

I co w ósmą rocznicę wykonania tej wiekopomnej fotografii przypomniał mi Facebook.

A co mnie z kolei przypomniało, że w Szyrokino nosiłem Go-Pro cały czas odpalone. Mocowane na kamizelce (jak na zdjęciu), albo na hełmie, w zależności od potrzeb. Szło więc „na taśmę” wszystko, łącznie z…

– Nosz ku…! – syknąłem, gdy uświadomiłem sobie, że z kamerą na hełmie, podczas sikania, lepiej nie patrzeć w dół i odwrócić głowę.

Z wojny i takie człek ma wspomnienia…

Ps. Z relacją wracam jutro, tymczasem dobrej niedzieli!

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -