Dobro

Mam dziś urodziny, czterdzieste ósme. Gdy przyszedłem na świat w Polsce żyły jeszcze miliony ludzi, dla których II wojna światowa stanowiła osobiste doświadczenie. Nadal było ich mnóstwo, gdy zyskałem zdolność słuchania i rozmawiania o tym największym dramacie w historii ludzkości. Moim świadkiem była przede wszystkim Babcia, przez jakiś czas jej brat – póki neurodegeneracyjne dziadostwo nie odebrało mu mowy, a potem pchnęło w stronę wegetacji. Swoje dorzucali też starsi sąsiedzi, jednak to babcine wspomnienia wywarły największy wpływ i w jakiejś mierze ustawiły moje życie.

Mnóstwo było tych opowieści – i nieważne jak dramatycznych, Babcia relacjonowała je tonem niezwykle rzeczowym. Czasem tylko się zacinała, przerywała rozmowę, do której powrót trwał niekiedy nawet kilka tygodni. Teraz to oczywiste, że chodziło o emocje – ból, złość, niekiedy wstyd – ale jako chłopiec dusiłem w sobie irytację; po prawdzie to do dziś jest we mnie mnóstwo poznawczego głodu i frustracji, gdy z jakichś powodów ktoś lub coś uniemożliwia mi wgląd w pasjonujące historie. Tak czy inaczej nie odpuszczałem, wykorzystując każdą sposobność, by nakłonić do mówienia i wysłuchać seniorkę rodu. W którymś momencie stało się to czymś na miarę obsesji, dotarło bowiem do mnie, że ścigam się z czasem.

Jako dzieciak chodziłem po toruńskich fortach, w których trzymano sowieckich jeńców. Oglądałem ich rysunki na ścianach, uczyłem się rosyjskiego na notatkach i zostawionych tam napisach. Kiedyś zerwałem fragment otynkowania; nie mam pojęcia dlaczego. Kruchy dowód czyjejś historii zmienił się w proszek i pył. A mnie poraziło – doskonale pamiętam fizyczne aspekty tej sytuacji. Poczułem, że krzywdzę jakiegoś Saszę czy Aloszę. Dziś napisałbym o wtórnej wiktymizacji, wtedy tak mądry nie byłem – po prostu zabolała mnie świadomość, że „dokładam” ludziom wcześniej bestialsko zamordowanym przez Niemców. Od tamtej chwili nosiłem w sobie przekonanie o ulotności istnienia, co przełożyło się także na podejście do babcinych opowieści. Zosia nie młodniała; pragnąłem, by żyła 100 lat, ale natura i tak miała moje oczekiwania za nic. Babci coraz trudniej było wracać w przeszłość, a im bardziej nie pamiętała, tym mocnej chciałem dowiedzieć się jak najwięcej – póki jeszcze się dało. Postanowiłem być depozytariuszem tej historii, a potem – gdy ta potrzeba stała się nawykiem – także innych opowieści.

I tak zostało mi do teraz – ale o tym jeszcze później.

Spośród wspomnień Babci jedno szczególnie mocno „pracuje we mnie” do dziś. Gdy zimą 1945 roku sowieci zaczęli boje o Toruń, rodzina Wunderlichów, jak wszyscy sąsiedzi w kamienicy, ukryła się w piwnicy. Gdy działa umilkły i zdawało się, że najgorsze już minęło, Zofia opuściła schronienie. Poszła „na zwiady”. W mieszkaniu na parterze – tym samym, które było dla mnie domem przez ponad 20 lat – natknęła się na sowieckiego żołnierza, szabrownika, który z miejsca się na nią rzucił. „Drań powalił mnie i bił głową o podłogę. Darłam się wniebogłosy, z nadzieją, że ktoś usłyszy i przyjdzie z pomocą”, relacjonowała po latach. Przyszedł, oficer armii czerwonej. Wywlekł swojego na podwórze i zastrzelił. Tak po prostu.

Ów samosąd – akt brutalnej, ale przecież sprawiedliwości – znacząco odbiegał od wydarzeń, których świadkami, uczestnikami i ofiarami stali się wkrótce mieszkańcy toruńskiego Podgórza. Wejście sowietów było niczym karnawał przemocy – rabunku, gwałtu, mordów. Znajomą Babci zastrzelono, bo nie chciała oddać żołdakowi butów-oficerek – pamiątki po mężu, a zarazem idealnego obuwa na srogą zimę. „To był brudny, pijany i dziki motłoch”, wspomnienia krewnej nie odbiegały od powszechnie znanych doświadczeń innych osób, które zetknęły się z radzieckimi wyzwolicielami.

Ale był też ten oficer. I gdy o nim myślę, sądzę, że to za jego sprawą zagnieździł się w mojej głowie archetyp „dobrego ruska”. Mam w swoich powieściach (w „Uwikłanych” i w „Międzyrzeczu”) dwóch takich bohaterów. Oficerów współczesnej rosyjskiej armii – brutalnych, srogich, równolegle do tych cech pielęgnujących poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości. Lepszych od własnych towarzyszy i stojącej za nimi organizacji. Szukałem takich bohaterów i takich historii, gdy w 2015 roku pojechałem do Donbasu, na „tamtą stronę”. Po co? Wówczas mogła za tym stać rusofilia, z której dopiero później „wyleczyły” mnie rosyjskie zbrodnie w Ukrainie. Nade wszystko jednak robiłem to, co „zawsze”, co stało się paliwem, które pchnęło mnie do Iraku, Afganistanu, a później Ukrainy, „kazało” tam jeździć, gdy dorosłem i nie chciałem już tylko słuchać zamierzchłej historii i w niej jedynie tkwić. Gdy ktoś pragnie szukać dobra w miejscach przesiąkniętych złem, wojna jest idealnym miejscem.

Wiele babcinych opowieści miało ten pierwiastek dobra. Historia o rzucaniu chleba idącym do obozu sowieckim jeńcom – za co groziło rozstrzelanie, a co i tak nie powstrzymało Babci i jej sąsiadów („te bidoki wyglądały na żywe szkielety”), była jedną z takich relacji. Przywodziła mnie do wniosku, że ludzie nie są aż tacy źli – a tego bardzo potrzebowałem. Wciąż potrzebuję – to przekonanie, które mnie stabilizuje. Więc gdy ktoś mnie pyta o wybory zawodowe – o to, po co mi była ta wojenna reporterka – odpowiadam, że dla spokoju ducha. I nie ma w tym przekory, choć owszem, jest paradoks.

Mógłby ktoś zauważyć, że Babcia „sprzedała” mi swoją traumę. Epigenetyka miałaby w tym temacie co nieco do powiedzenia, nauki społeczne również. Jest coś na rzeczy, że traumę się dziedziczy, że za sprawą jakiegoś dziwacznego mechanizmu przechodzi ona z dziadków na wnuki. Odtwarza się i wytwarza na nowo, uzupełnia o świeże treści. Ja swoją matrycę wypełniłem doświadczeniami, które nijak się mają do tego, co przeżyła Zofia – lecz i tak było tego dość, by przez lata bujać się ze stresem pourazowym, a potem depresją. Czego nie piszę w tonie zarzutu wobec przodkini – boże broń! Mam w końcu wolną wolę, a patrząc wstecz, jeśli ktokolwiek ponosi tu odpowiedzialność, to ci, którzy straumatyzowali mi Babcię.

„Obyś synek nie żałował…”, usłyszałem od niej, gdy oznajmiłem po raz pierwszy, że jadę na wojnę. Mimo wszystko nie żałuję.

—–

Urodziny od jakiegoś czasu wprawiają mnie w melancholijny nastrój, skłaniają do podsumowań. Niech wybaczą ci, których zanudziłem – po weekendzie wracam do bieżącego raportowania.

A dziś chętnie przyjmę urodzinowe „kawy”, za które z góry pięknie dziękuję. Za subskrypcje zresztą również, wiadomo wszak, że piszę głównie dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Odpowiednie przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Babcia, pierwsze powojenne lato…/fot. archiwum prywatne

(Nie)domknięcie

W 2022 roku wydawało się, że Joe Biden – polityk uformowany w czasach zimnej wojny – chce „domknąć historię” i definitywnie rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację. Bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, putinowska rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Szło więc o to, by ponownie sprowadzić ją do roli podrzędnego mocarstwa; to byłoby „dziedzictwo Bidena”, jego osobisty wkład w historię przez wielkie H.

Dziś wiele przemawia za tym, że amerykański prezydent nie jest aż tak ambitny. Skąd ów wniosek? Ano ze skali amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, która – chcąc-nie chcąc – stała się polem rywalizacji między Stanami a neosowiecką rosją.

Konflikt na Wschodzie – jakkolwiek sprowokowany wyłącznie przez rosjan – dał Waszyngtonowi pretekst, by w relatywnie krótkim czasie zadać Moskwie nokautujący cios. Wystarczyło doprowadzić do sytuacji, w której armia ukraińska zniszczy rosyjskie siły inwazyjne i odzyska kontrolę nad okupowanymi obszarami. Przy odpowiednio dużej pomocy wojskowej zadanie do wykonania w ciągu kilkunastu miesięcy, w realiach „kroplówki” będące poza możliwościami Ukraińców.

Pozostając na gruncie bokserskiej analogii: Biden woli, by „jego zawodnik” trzymał gardę i tylko co jakiś czas wyprowadzał ciosy proste; bolesne, upokarzające, ale nie takie, które waliłyby z nóg. Czego w ostatecznym rozrachunku nie da się wykluczyć jako konsekwencji długotrwałego „obijania rosyjskiej gęby”, ale co z pewnością nie nastąpi za kadencji obecnego prezydenta USA, a być może nawet nie za jego życia.

Jakie są źródła tego samoograniczenia?

—–

Coś, co miało być atutem Joe Bidena – ów zimnowojenny rys biograficzny – okazuje się obciążeniem. Z jakichś powodów (być może związanych z wiekiem, który nie sprzyja poznawczym i intelektualnym woltom), amerykański prezydent nie potrafi przestać myśleć o rosji i jej przywódcy w takich samych kategoriach, jak czynili to jego poprzednicy w Białym Domu. A ci widzieli ZSRR jako równorzędnego przeciwnika – takiego, który na wielu polach ustępował USA, lecz braki kompensował atomowym arsenałem i potęgą konwencjonalnej armii.

Ów respekt widać zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy podnoszona jest kwestia używania amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na rosyjskim terytorium. Biden mówi twardo „nie”, obawiając się reakcji rosjan. Znów daje o sobie znać „zarządzanie eskalacją”. Mam na myśli szereg praktyk amerykańskiej administracji, zorientowanych na ograniczanie ryzyka, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której sięgnięto już po broń jądrową. Czyli znajdą się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Wojna na Wschodzie osłabiła rosję – putin nadal rozbudowuje wojsko, ale w oparciu o parytet ilości, głównie ludzkiej masy. To, co w jego armii najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata” dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Teraz wiemy już, że Kreml dysponuje wojskiem w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki – jeśli brać pod uwagę jego konwencjonalne walory.

Dlatego Moskwa regularnie sięga po atomowy straszak. Kremlowskie groźby wielokrotnie już sfalsyfikowano, przekraczając kolejne „czerwone linie” putina. Lecz nadal pozostaje cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Stąd powściągliwość Bidena, którą odnajdujemy też w postawach innych zachodnich przywódców. Różnie takie podejście można oceniać – dla jednych to Realpolitik, dla innych kunktatorstwo czy wręcz kapitulanctwo. Bezspornym faktem jest, że owa powściągliwość podtrzymuje rosyjską determinację, daje rosjanom nadzieję, że mogą zwyciężyć. A więc z jednej strony ogranicza ryzyko wielkiej wojny, z drugiej, przedłuża tę „mniejszą”, mnożąc kolejne jej ofiary.

—–

Ukraińcy, co oczywiste, narzekają na taki stan rzeczy – i na Bidena. Gwoli uczciwości warto przypomnieć, że sami postępowali podobnie.

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełni kontroli nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do rosjan bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy okupują przygraniczne rosyjskie terytoria i atakują cele w głębi federacji. Niszczą rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w priorytetowe dla rosjan obiekty, jak choćby bazy bombowców strategicznych. Obawy? Pewnie jakieś mają, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Tylko że oni już na wojnie są, a Biden się na nią nie wybiera.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

Tekst pierwotnie, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Niedobór

Dziś w nocy Ukraińcy zaatakowali rosyjski skład amunicji położony na obrzeżach miasta Toropiec (w obwodzie twerskim). To 500 km od granicy z Ukrainą, dodam dla porządku.

Nie wiem, ilu dronów użyto w ataku, rosjanie mówią o ponad stu aparatach – i o tym, że wszystkie zestrzelili. Nie sądzę, by była to setka maszyn, a już absolutnie nie wierzę w zapewniania o skuteczności obrony przeciwlotniczej. Szczątki spadających wraków nie poczyniłyby bowiem takich szkód. Jakich?

Ogień objął cały skład (co dobrze ilustruje poniższy screen z FIRMS-a) i wiele godzin po ataku wciąż dochodzi do eksplozji wtórnych. Te największe wywołały małe trzęsienia ziemi o magnitudzie 2,8, a ich skutkiem były okna wybite w budynkach położonych pięć kilometrów od epicentrum. Najpoważniejsze wybuchy miały moc 1,3-1,8 kiloton; dla porównania, równoważnik trotylowy bomby atomowej użytej w Hiroszimie wynosił 15 kiloton.

Wedle dostępnych danych, w 107. arsenale siedem lat temu składowano 22 tys. ton amunicji artyleryjskiej. Rok później skład został zmodernizowany i rozbudowany, co zwieńczyła impreza organizowana z wielką pompą, w trakcie której „sto siódmy” określono mianem „najnowocześniejszego arsenału w rosji”. Do wczoraj na jego terenie trzymano nawet 30 tys. ton amunicji.

Gaszenie pożarów w takim miejscu nie ma sensu i zwykle sprowadza się do zabezpieczenia i ewakuacji okolicy. Możemy zatem uznać, że te 30 tys. ton nigdy nie trafi do zamków i luf rosyjskich armat. Czy to poważna strata dla putinowskiej armii?

Z pewnością to najdotkliwszy jednostkowy cios, zadany rosyjskiej logistyce w trakcie tej wojnie. Nie znam dokładnego asortymentu przechowywanych materiałów – gdyby były to wyłącznie pociski armatnie, moglibyśmy mówić o nawet 700 tys. sztuk (500 tys. jeśli w tonażu uwzględnić ładunki miotające). W trakcie zmagań w Donbasie z wiosny 2022 roku rosjanom zdarzało się strzelać i 60 tys. pocisków dziennie, ale od wielu miesięcy intensywność ich ognia jest kilkukrotnie niższa. Niewykluczone zatem, że na skutek pojedynczego ataku ukraińskich dronów stracili dwumiesięczny zapas amunicji do kluczowych systemów.

Ta strata może być mniejsza w obszarze pocisków armatnich, ale i tak kosztem znacznie cenniejszych zasobów. Z dostępnych źródeł wynika bowiem, że w toropieckich składach trzymano również znaczne zapasy rakiet balistycznych Iskander, ich koreańskich odpowiedników KN23, pocisków do wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych Grad i systemów obrony powietrznej S-300.

Już najbliższe kilkadziesiąt godzin obnaży skutki ukraińskiego ataku. Moim zdaniem, będziemy świadkami znaczącego osłabienia możliwości rosyjskiego zgrupowania „Północ”. Nie mam na myśli trwałej utraty istotnych zdolności, ale niedobór, którego kompensacja zajmie kulejącej rosyjskiej logistyce wiele dni. Towarzysz putin może już zapomnieć, że wojskowi przyniosą mu upragniony prezent w postaci wyzwolonego do 1 października obwodu kurskiego.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Nocne eksplozje w zaatakowanym składzie. Rzeczywiście wyglądało to jak wybuchy jądrowe…/screen z filmiku anonimowego źródła rosyjskiego

Huragan

W środę, trochę niepostrzeżenie, minęła 23. rocznica zamachów na World Trade Centre. Fakt, iż w mediach nie poświęcono temu wydarzeniu wielkiej uwagi, sporo nam mówi o tym, w jakim miejscu historii dziś jesteśmy. Że są sprawy, które zajmują nas znacznie bardziej, że ikoniczne dotąd obrazki płonących i walących się wież zostały zastąpione przez inne symbole. Świat zasuwa, napędzany kolejnymi dramatami – ale ja nie o tym chciałbym dziś napisać.

Niemniej muszę wspomnieć o innej tragedii – o huraganie „Katarina”, który 19 lat temu spustoszył Nowy Orlean. Byłem wówczas w Iraku; dobrze pamiętam amerykańskich żołnierzy oglądających telewizyjne relacje z zatapianego miasta. W kantynie, gdzie stały telewizory, fizycznie wyczuwalne było zdumienie i przerażenie. „Co my tu, k…, robimy!?”, padło w pewnym momencie z ust czarnoskórego wojaka. Współczułem mu, jego kolegom, i bardzo nie chciałem, by kiedykolwiek dopadła mnie taka bezradność. Ale i nie o tym chciałbym dziś napisać.

Rzecz w tym, że z porównania obu katastrof – nowojorskiej i nowoorleańskiej – można wyciągnąć ciekawe wnioski. Pozwalają one lepiej zrozumieć zarówno ukraińskich uchodźców, jak i mieszkańców Donbasu, którzy mimo wojny i zagrożenia pozostają w swoich domach.

A zatem do rzeczy.

W  relacjach na temat nowojorskiego zamachu wiele miejsca poświęcano postawie pracowników WTC – ich samoorganizacji i wzajemnej pomocy w trakcie spontanicznej ewakuacji z płonących wieżowców. Tymczasem w Nowym Orleanie spora grupa mieszkańców biernie oczekiwała na nadchodzący kataklizm. Obie tragedie wydarzyły się w granicach tego samego państwa, ale czy rzeczywiście była to ta sama Ameryka?

Geograficznie owszem, społecznie już nie. W Nowym Jorku mieliśmy do czynienia z „białymi kołnierzykami”: finansistami, biznesmenami. Zamachy zaskoczyły również pracowników usługowych, ale nie można pominąć faktu, że byli to mieszkańcy wielkiej metropolii. W zaatakowanych wieżach znaleźli się zatem ludzie inteligentni, dobrze wykształceni, często zawodowo obyci z ryzykiem, funkcjonujący w wieloetnicznym mieście, wymagającym wyższych kompetencji społecznych; słowem, lepiej umysłowo przygotowani do reagowania w niestandardowych sytuacjach. Tymczasem w Nowym Orleanie pozostali przedstawiciele najniższych warstw społecznych (co w tamtejszych realiach oznacza głównie Afroamerykanów) – osoby, których postawę życiową cechuje niska mobilność, społeczna pasywność i uzależnienie od pomocy ze strony władz.

W obu dramatach śmierć poniosła porównywalna liczba osób (2,6 – 2,5 tys.), ale w Nowym Jorku mogło ich zginąć znacznie więcej – w chwili pierwszego ataku w obu wieżach znajdowało się 17,5 tys. ludzi – zaś w Nowym Orleanie starty ludzkie dałoby się ograniczyć do symbolicznych. Co sprawiło, że było jak było? W WTC pracownicy wzięli sprawy w swoje ręce. Zamiast zostać w pomieszczeniach i nie korzystać z wind (co sugerowały procedury i komunikaty), tysiące osób zrobiło coś zupełnie przeciwnego. Dzięki czemu do listy ofiar nie dopisano kolejnych co najmniej 3 tys. nazwisk.

A w Nowym Orleanie? Tamtejsze władze zarządziły ewakuację na długo przed zbliżającym się huraganem. Aglomerację zamieszkiwało wówczas 1,3 mln osób, 80 proc. zastosowało się do tych zaleceń. Jednak ci, którzy pozostali, w przeważającej większości nie uczynili tego w ramach świadomej kontestacji – po prostu nie mieli samochodów, pieniędzy na hotele ani zasobnych krewnych, którzy przygarnęliby uciekinierów.

Rozmawiałem o tym przed laty z amerykanistą, prof. Bohdanem Szklarskim. „To była klientela władzy, opieki społecznej”, mówił (a ja wykorzystałem tę wypowiedź w jednym ze swoich tekstów dla Tygodnika Przegląd). „Osoby, które oczekiwały, że w ich sprawie coś zrobią miasto, gubernator czy władze federalne. Huragan się zbliżał, a oni nadal siedzieli w mieście. Nikt jednak specjalnie nie protestował. Bo pamiętajmy, mówimy o południu Stanów Zjednoczonych, gdzie przetrwała stara struktura społeczna, dzieląca ludzi na nielicznych białych i bogatych oraz rzesze czarnych i biednych. W takich uwarunkowaniach zrodziło się i przetrwało do dziś powszechne wśród tamtejszych Afroamerykanów przekonanie, że ich potrzeby są załatwiane w następnej kolejności. W tym zaś konkretnym przypadku, że najpierw trzeba ewakuować białych, turystów. Tyle że władze nie sprostały tym oczekiwaniom. A potem przyszedł huragan”.

Ukrainę również nawiedził huragan – ruskomirski. Gdy zaczęła się pełnoskalowa inwazja, miliony Ukraińców ruszyły w podróż. Świetnie spisały się wówczas ukraińskie koleje – co było ruchem państwa – niemniej gros uciekinierów pierwszej fali stanowiła wielkomiejska klasa średnia, przemieszczająca się własnym sumptem, własnymi autami. Organizująca sobie życie w nowych miejscach, także za granicą, na własnych warunkach, z wykorzystaniem własnych zasobów, tak intelektualnych, społecznych, jak i finansowych.

W miarę zbliżania się rosyjskiego walca, uciekali też ludzie mniej zasobni (w szerokim rozumieniu tego słowa). Pomagało im państwo, samorządy, wolontariusze. Niektórzy z ewakuowanych czekali do samego końca – znam mnóstwo relacji dotyczących wywożenia mieszkańców z zagrożonych rejonów już pod ogniem rosyjskiej artylerii. Ale byli i tacy, nadal są, tkwiący w miejscach zamieszkania mimo iż okolice zamieniają się w ruiny. W tym gronie da się wyróżnić „żdaczy”, osoby czekające na „wyzwolenie”, no i ludzi marginesu. „Spotkasz sporo żulików – alkoholików, narkomanów, bezdomnych”, mówiono mi przed wyjazdem do Bachmutu w styczniu 2023 roku. O miasto – pozbawione prądu, gazu, ogrzewania – toczyły się już wtedy walki. Kilka tysięcy osób wciąż tam mieszkało i rzeczywiście wiele z nich zasługiwało na miano złamanych przez życie. Ale było też sporo starców i osób w średnim wieku, które nie miały gdzie, do kogo i za co uciekać; nie wiem, ile z nich ostatecznie udało się wywieźć.

Z perspektywy fotela rzecz wydaje się niezrozumiała – no bo jak w TAKEJ sytuacji można NIE uciekać? Ano można. Wschód Ukrainy został szczególnie dotknięty promowaną przez rosjan wizją stosunków społecznych – opartych na wiernopoddaństwie, braku inicjatywy i generalnie niskich oczekiwaniach. Tego piętna nie zmyło formalne uwolnienie się Ukrainy spod moskiewskiego jarzma. Jakość przejętego przez oligarchów i kastę urzędniczą państwa to temat na oddzielny tekst, na potrzeby tego dość stwierdzić, że „wyuczona bezradność” miała i ma się w Donbasie dobrze. Dlatego są tam tacy, którzy nawet w obliczu ryzyka utraty życia i zdrowia nie potrafią o siebie zadbać. I zdają się na pastwę huraganów.

Co mimo wybitnie wschodnich kontekstów nie jest li tylko przypadłością tej części świata, mówimy wszak o bardziej uniwersalnych mechanizmach. I do takiej konkluzji chciałem Was dziś przywieść.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie raportu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Bachmut, styczeń 2023 roku. Wodę pobierało się wówczas z kałuż…/fot. własne

Załamanie?

Mój boże, ludzie! NIE DOSZŁO do żadnego załamania się frontu w Donbasie! Wybaczcie wykrzykniki i wielkie litery, ale już kilka osób napisało do mnie z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. W polskiej przestrzeni medialnej ukazało się w ostatnich dniach sporo tekstów i komentarzy o defetystycznej wymowie. Jeden bardziej niemądry od drugiego. A że zgodne z narracją rus-propagandy? Trudno – grunt, że klikbajtowe.

W Donbasie nie jest kolorowo – rosjanie dalej nacierają na Pokrowsk, uaktywnili się pod Wuhłedarem. W sierpniu zajęli ćwierć tysiąca kilometrów kwadratowych terenu; to pięć razy mniej niż Ukraińcy w obwodzie kurskim, ale wziąwszy pod uwagę dotychczasowe rosyjskie tempo, możemy mówić o drastycznym wzroście dynamiki (który – gwoli rzetelności – następuje w realiach znacznie cięższych walk, niż te prowadzone w rosji).

Co z tego wyniknie, pisałem kilkanaście dni temu – oto link do pełnego tekstu. By przesadnie się nie powtarzać, przywołam jedynie zasadniczą konkluzję: otóż ruskim idzie o zajęcie całego obwodu donieckiego.

Tym, którzy nie śledzą wojny uważnie, chciałbym zwrócić uwagę, że putin – stawiając taki cel swoim żołdakom – datę graniczną wyznaczył na 1 lipca… 2022 roku. Potem na 1 sierpnia, następnie na 1 września; ile ostatecznie tych zmian było, to i ja nie jestem w stanie zliczyć. Dla porządku wspomnę jedynie, że „rosyjska wiosna” z 2014 roku też miała objąć całość Doniecczyzny; de facto więc obserwujemy próbę finalizacji ograniczonych terytorialnie zamierzeń podejmowanych od 11 lat. Tylko tyle i aż tyle („aż”, wszak każda osada, do której docierają rosjanie, zamienia się w gruzy).

Tym niemniej przyznaję: Ukraińcy oddają wioskę za wioską, a to może niepokoić. Zwłaszcza że zwykli żołnierze ZSU rotowani z najcięższych odcinków snują defetystyczne opowieści (o brakach w ludziach, amunicji, o złym dowodzeniu). Analitycy rzadko mają dostęp do źródeł innych niż „szweje”, przejmują więc tę percepcję. Swoje dokłada rosyjska dezinformacja, nie bez znaczenia jest fakt, że opowieść o wojnie stała się elementem walki politycznej w Ukrainie. Sytuacja na froncie, niezależnie od obiektywnych przesłanek, dla niektórych polityków z Kijowa bywa pretekstem do „walenia” w obecną administrację – najogólniej rzecz ujmując. Dowództwo ukraińskiej armii milczy (nie informuje o swoich operacyjnych celach), na światło dzienne wychodzą rozmaite niekompetencje oraz braki personelu sił zbrojnych – i „pasztet” gotowy. „Front się wali”, Ukraina „zaraz padnie”, a w najlepszym razie wkrótce będziemy świadkami „ukraińskiej obrony na linii Dniepru” (co oznaczałoby, że rosjanie przejęli cały wschód kraju).

No to co dzieje się w Donbasie? Część analityków jest zdania, że władze i dowództwo Ukrainy z premedytacją „poświęcają” region. Zakładając, że obwodu donieckiego na dłuższą metę utrzymać się nie da, prowadzą na jego terenie działania opóźniające. W tym ujęciu celem nie jest uchronienie przed okupacją Donbasu, a Dnipropietrowszczyzny z jej stolicą (Dnipro), będącą nie tylko wielkim miastem, ale nade wszystko dużym ośrodkiem przemysłowym. Koncepcja obwodu donieckiego jako „ringu” nowa nie jest – mówi się o niej od początku pełnoskalowej wojny. Towarzyszyły temu zapewnienia ukraińskich władz, że nawet jeśli region wpadnie w łapy rosjan, Kijów zrobi wszystko, by doprowadzić do deokupacji. Dotąd nikt się z tych zapewnień nie wycofał, trzeba więc uznać, że nadal obowiązują. A jeśli tak, to wypadałoby gdzie indziej szukać powodów mniejszej determinacji do obrony (wprost przekładającej się na powodzenie ewentualnej rekonkwisty, o którą przecież tym łatwiej, im mniej trzeba odbijać).

Być może zatem to nie wola polityczna (tudzież jej brak), a realne możliwości armii determinują charakter zmagań w Donbasie?

Bardzo chciałbym móc przekonać Czytelników, że w obwodzie donieckim mamy do czynienia ze sprawnie realizowaną obroną manewrową – ale wiele informacji tej sprawności przeczy. Ukraińcy nadal nie potrafią koordynować działań na poziomie od brygady wzwyż – jednostki walczą samodzielnie, źle wychodzi im pilnowanie flanek, nie ma synergii siły ognia, manewru, rozpoznania. Koncept „każdy sobie rzepkę skrobie” po całości objawia swoje destrukcyjne oblicze w momentach rotacji – gdy jedna brygada oddaje pozycje drugiej (i udaje się na odpoczynek bądź zostaje przerzucona na inny odcinek). Jest rzeczą zdumiewającą, że po 2,5 roku pełnoskalowej wojny takie akcje często zmieniają się w katastrofy. Nie ma płynności w opuszczaniu pozycji – jedni odchodzą, zmiennicy nie pojawiają się wcale, jest ich za mało, lub zjawiają się za późno. W tym samym czasie rosjanie nie próżnują – wiedzą o rotacji (!), okładają przeciwnika ogniem artylerii, szturmują i w efekcie często zajmują jego pozycje. W takich okolicznościach w ich ręce wpadło wiele donbaskich osad.

Nie znam powodów tego imposybilizmu (płytkie, kulturowe, mówiące o „wschodnim bałaganie”, uważam za dalece niewystarczające). Domyślam się, że chodzi o braki sprzętowe i amunicyjne (o niemożność zabezpieczenia rotacji odpowiednio silnym ogniem artylerii, wsparciem lotniczym; słowem, o „hałas”, który „zająłby” rosjan). Fakt, iż moskale tak często wiedzą o planach rotacji, każe też założyć działalność agenturalną na szkodę ZSU; ktoś te informacje ruskim przekazuje. No i jest jeszcze kwestia jakości kadr – zarówno dowódców, jak i żołnierzy. To nie jest ta sama świetnie zmotywowana armia, która weszła do walki w 2022 roku. Której trzon oficerów i podoficerów przeszedł solidne szkolenia na Zachodzie. „Kwiat wojska” zginął, został ranny, ci, którzy nadal walczą, są zmęczeni. Dominuje żołnierz z przymusowego poboru, (pod)oficer z sowieckimi nawykami (reprodukowanymi w armii ukraińskiej długo po upadku ZSRR). Taki stan rzeczy może tłumaczyć nie tylko zaniedbania podczas rotacji, ale też wyjaśnić generalnie mniejszą efektywność ukraińskich sił zbrojnych. Czyli dać częściową odpowiedź na pytanie o to, co dzieje się w Donbasie.

Częściową, bo dla pełniejszego obrazu warto również spojrzeć na mapę. Postępy rosjan na kierunku pokrowskim skutkują wybrzuszeniem linii frontu. Ma ono od kilkunastu do ponad 20 km głębokości i nieco krótszą u podstaw i zwieńczenia szerokość. To „worek”, który przy jednoczesnym ukraińskim uderzeniu z północy i południa mógłby stać się „kotłem” – na co zwracają uwagę niektórzy analitycy, część z nich wprost sugerując, że o to właśnie Ukraińcom chodzi. Że Pokrowsk to pułapka, w którą ma wejść jak najwięcej rosjan. Wówczas przynajmniej część ukraińskich problemów skutkujących oddawaniem terenu byłaby markowana, a panikarskie głosy w jakiejś mierze stanowiły element dezinformacji (część – podkreślę – byśmy nie wpadali w nadmierny entuzjazm). Czy coś na rzeczy jest? Nie wiem. Zdumiewa mnie jednak nonszalancja rosjan, którzy pogłębiają wybrzuszenie, ale nie starają się (nie mają sił?), by je poszerzyć. W efekcie obie drogi służące do zaopatrzenia nacierających oddziałów znajdują się na flankach – w zasięgu ukraińskiej artylerii i dronów. A te ładują po rosyjskich kolumnach jak najęte…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Karolowi Wojciechowskiemu i Wiktorowi Łanosze.

Nz. Ukraińska artyleria, wyrzutnia Grad, zdjęcie ilustracyjne/fot. Sztb Generalny ZSU