Granada

„W drodze do Dnipro, kurnikiem, który kiedyś był autobusem. Obok mnie siedzi na oko 30-letnia dziewczyna z synem. Archetyp słowiańskiej urody w wiejskim wydaniu. Na tapecie telefonu ma swoje zdjęcie w skromnym stroju kąpielowym, w nieskromnej pozie. A gdy aparat dzwoni, rozlega się melodia radzieckiego/rosyjskiego hymnu. Jesteśmy na Ukrainie, która de facto znajduje się w stanie wojny z Rosją. Marszrutka pełna, także żołnierzy. Nikt nie reaguje…”

Napisałem te słowa dokładnie 10 lat temu, podczas swojej pierwszej wojenno-reporterskiej wyprawy do Donbasu (stąd „na” i rosja z wielkiej; zachowałem oryginalny zapis). Gdy przeglądam sporządzone wówczas notatki, niekiedy uśmiecham się pod nosem – zdumiewały mnie sytuacje, które dziś uchodzą za oczywiste. Drwię sobie nieco ze swojej niewiedzy i naiwności, choć z drugiej strony mam też świadomość ogromu roboty wykonanej „po drodze”. Ileż musiałem się tej Ukrainy nauczyć…

Ale ja nie o tym.

Opisana sytuacja nie była wyjątkowa. Kilkanaście dni wcześniej trafiłem do Kramatorska. W hotelu noszącym nazwę miasta rozlokowało się wojsko – zaledwie jedno z pięter udostępniono dla „normalnych” gości. Za opłatę plus łapówkę wynajęliśmy z kolegami 3-pokojowy „apartament”, który stał się naszą „bazą”. Za dnia wizytowaliśmy front, na noc wracaliśmy do hotelu. W jednym z pomieszczeń każdego wieczoru wyświetlano filmy – odgłosy ścieżki dźwiękowej dochodziły do baru, ale seans był wyłącznie dla żołnierzy. Drzwi do „sali kinowej” strzegła pani z obsługi, zacnych rozmiarów niewiasta. Dopiero trzeciego dnia, widząc znajome już gęby, „strażniczka” wpuściła nas do „kina”. Co zobaczyłem na zaimprowizowanym ekranie? Ano kadr z „9. Kompanii”, rosyjskiej superprodukcji, opowiadającej losy sowieckiego oddziału wysłanego w latach 80. do Afganistanu. Film ewidentnie „wessał” kilkunastu oglądających go żołnierzy. Fakt, był świetnie zrobiony, no ale był też rosyjski… „To także ich historia”, tłumaczyłem sobie zachowanie ukraińskich wojskowych.

Kilka miesięcy później popiłem z żołnierzami, którzy stali na wysuniętych pozycjach pod Mariupolem. Wódka to czy nawyk, nie mam pojęcia – w każdym razie w którymś momencie jeden z wojskowych zaintonował piosenkę grupy „Lube”. „A na wajnie kak na wajnie”, zaczął i poleciało. Utwór „Kombat”, potem inne; śpiewało w sumie kilka osób, sam się przyłączyłem. Znałem te strofy, bo gdy jesienią 2014 roku zaczynałem sobie odświeżać rosyjski, robiłem to m.in. słuchając muzyki. A na „Lube” natknąłem się kilka lat wcześniej, twórczość rosjan – ckliwie opiewająca żołnierski los – cieszyła się bowiem dużą popularnością pośród Polaków służących w Afganistanie. No więc śpiewałem i ja – na tyle jeszcze trzeźwy, by mieć poczucie surrealizmu. Ukraińscy żołnierze na co dzień strzelający do putinowców, wykonywali piosenkę ulubionego zespołu putina…

Ale, jak mawia klasyk, dawno to już i nieprawda.

Nie wiem, skąd u mnie notes z logo uniwersytetu w Granadzie – nigdy nie byłem w Hiszpanii. Tak czy inaczej mam zeszycik z dwugłowym orłem na niebieskiej okładce. I wziąłem go ostatnio do Ukrainy, wszak jestem z pokolenia, które notuje na kartkach, długopisem. I poszedłem z tą „granadą” na spotkanie do lokalnej administracji wojskowej. Przyznam bez bicia – nie dostrzegłem zainteresowania, jakie mój kajet wywołał u gospodarza, zarządcy jednego z miasteczek obwodu charkowskiego. Zorientowałem się post factum, gdy tenże podszedł do mnie i zastukał palcem po okładce. „Myślałem, że to rosyjski orzeł”, powiedział. „I w pierwszej chwili chciałem cię wyrzucić”, przyznał. „Uratował cię ten napis”, raz jeszcze stuknął palcem w napis pod orłem. „Universidad de Granada”, przeczytał na głos i klepnął mnie w ramię.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

A na zdjęciu ja, z tego pierwszego ukraińskiego wyjazdu. Gęba jakaś taka młodsza…/fot. Rafał Stańczyk

Nastolatki

Jak przyznaje Michael Waltz, doradca Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego, prezydent-elekt przygotowuje się do spotkania z putinem. Zdaniem Waltza, wygaszenie wojny nie jest możliwe bez dialogu z Kremlem. „Wszyscy wiedzą, że to musi zakończyć się dyplomatycznie”, ocenił polityk w rozmowie z telewizją ABC.

Doradca mówił też o wyzwaniach stojących przed Ukrainą. W ocenie Waltza, by powstrzymać rosyjskie natarcie i tym samym wzmocnić pozycję negocjacyjną, Kijów powinien obniżyć wiek mobilizacyjny z 25 do 18 lat. „Nie chodzi tylko o broń, amunicję i wydawanie nowych czeków. Ważne jest ustabilizowanie frontu, abyśmy zaczęli osiągać jakieś porozumienie”, mówił amerykański kongresmen.

Trudno się z nim nie zgodzić w ostatniej kwestii – stabilizacja frontu ma kluczowe znacznie. Nie dlatego, że rosjanie prą do przodu jak szaleni, a ukraińska obrona się pruje; z taką sytuacją nie mamy i nie będziemy mieli do czynienia. Rzecz w tym, że rosyjskie punktowe pełzanie po pierwsze, daje Moskwie nadzieję, że w którymś momencie uda się ruszyć z kopyta (bo Ukraińcy wreszcie pękną), po drugie, pozwala realizować ograniczone cele spec-operacji, w tym przypadku tworzy perspektywę przejęcia w ciągu kilku miesięcy kontroli nad całym obwodem donieckim. I po trzecie wreszcie, kolejne zdobycze – jakkolwiek symboliczne – dają iluzję sprawczości i siły rosji oraz jej armii. Na Kremlu kalkulują, że świat się na to nabierze i będzie naciskał na Kijów, by kończył wojną nawet na niekorzystnych dla siebie warunkach. Tak czy inaczej, sytuacja w której inicjatywa operacyjna należy do rosjan, usztywnia Moskwę. Zabetonowanie frontu na całej jego długości urealniłoby postawę i oczekiwania Kremla, co faktycznie działałoby na korzyść Ukrainy.

Ale czy droga do tego wiedzie poprzez mobilizację kilkuset tysięcy nastolatków?

—–

Nim odpowiem na to pytanie, pozwólcie na garść osobistych refleksji oraz odrobinę historii.

Stosunkowo późno zacząłem zajmować się reportażem wojennym – gdy pierwszy raz poleciałem do Iraku i Afganistanu miałem 28 lat. I już wówczas towarzyszyło mi wrażenie, że jestem starszy od większości żołnierzy, z którymi pracowałem. Dotyczyło to Polaków i Amerykanów – tych ostatnich nawet bardziej, wszak w szeregach US Army i USMC służyło sporo nastolatków, zaniżających średnią wieku. W naszej armii, jej ekspedycyjnej „nóżce”, było ich jak na lekarstwo; przeciętny „misjonarz” z WP miał wtedy 26 lat. Dekadę później, gdy kończyłem aktywną fazę swojej iracko-afgańskiej „przygody”, byłem już „dziadem” pełną gębą, jeżdżąc na patrole z ludźmi, spośród których część mogłaby być moimi synami.

„Ukraina” początkowo wpisywała się w ten schemat – dla wielu żołnierzy byłem „starszym panem”, choć z drugiej strony, to właśnie w Donbasie w 2015 roku po raz pierwszy zetknąłem się z równolatkami, którzy służyli jako szeregowi żołnierze, nie oficerowie. W kolejnym roku „dziadki” w szeregach ZSU były już normą – młodsi przestali garnąć się do wojska, zapał dla walki o wschodnie rubieże gasł. Jednocześnie Kijów utrzymywał przymusowy pobór, ale wojenkomaty przymykały oko na coraz popularniejszy proceder, w ramach którego do odbycia służby w Donbasie w miejsce synów stawiali się 40-paroletni ojcowie.

„Pełnoskalówka” znów wypełniła koszary młodzieżą z ochotniczego zaciągu, lecz dziś – pod koniec trzeciego roku wojny – nie ma już śladu po tym wzmożeniu. 20-30-latkowie w armii służą, stanowią jej niebagatelną część. Sporo jest też dzieciaków-ochotników, ale to nie zmienia faktu, że obecnie przeciętny żołnierz ZSU liczy sobie 43 lata.

—–

Zostawmy Ukrainę i współczesność.

„Miałem 16 lat, gdy ojciec pozwolił mi iść”, „Właśnie skończyłem 17 lat…”, „Miałem 16 lat…”, wspominają weterani brytyjskiej armii, którym dane było walczyć w I wojnie światowej. Ich relacje zebrane przez Imperial War Museums zostały użyte w doskonałym dokumencie Petera Jacksona pt.: „I młodzi pozostaną” (ang. tytuł: „They shall not grow old”). Słyszmy je w zwiastunie filmu, spuentowane słowami starszego kolegi z okopu (nie wiem, czy to oryginalne głosy z archiwum historii mówionej czy kwestie odczytywane przez aktorów): „Kiedy przyszli, byli przerażonymi dziećmi. A mieli z nich być żołnierze”. Trudno o bardziej poruszające wyznanie, mnie szarpie ono niezmiennie, choć film Jacksona ma już kilka lat.

Historia kolejnej wielkiej wojny również pełna jest przykładów walczących „dzieciaków” – dość wspomnieć harcerskie oddziały biorące udział w Postaniu Warszawskim. Czy mniej znaną w Polsce anglosaską percepcję pierwszej fazy operacji „Overlord”; znamienne są tu pełne troski wspomnienia Winstona Churchilla o „kwiecie młodzieży”, rzuconym na normandzkie plaże. I owszem, wielu żołnierzy Szarych Szeregów miało 18-19 lat (a nie brakowało młodszych), wielu amerykańskich chłopców, którzy polegli na Omaha, ledwie skończyło dwudziestkę. Wspomniani wcześniej młodziutcy żołnierze armii brytyjskiej przeżyli okopową rzeź i dorośli, gdy wielu ich rówieśnikom zabrakło tego szczęścia (łączne straty Brytyjczyków podczas I wojny to niemal milion ludzi). Te fakty mogą nas utwierdzać w przekonaniu, że udział nastolatków w dużych wojnach to norma. Udział tak, bywa, że i liczny, co nie zmienia faktu, że przeciętny wiek żołnierza pozostaje „nienastolatkowy”. Na jednego brytyjskiego dzieciaka, który trafił do Francji po 1914 roku, przypadało dwóch starszych kolegów liczących sobie co najmniej 39 lat (czyli formalnie, w czasach pokoju, będących w wieku, który zwalniał ze służby wojskowej za granicą). Stąd brała się średnia wieku poddanych korony walczących z Niemcami, wynosząca 26 lat.

26 lat – tyle miał przeciętny Amerykanin posłany na wojnę w Europie czy na Pacyfiku w latach 1941-45.

Trzy czwarte niemieckich strat osobowych z czasów II wojny światowej to mężczyźni w wieku 20-45 lat.

—–

Iluzja masowego udziału nastolatków w wojnie to jedno, inna kwestia, na którą warto zwrócić uwagę, to zmiany kulturowe, do jakich doszło na przestrzeni ostatnich stu lat. Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, próg wejścia w dorosłość znacznie się podniósł. Ów proces – jako pochodna m.in. zamożności, technologicznej i organizacyjnej wydajności (a więc także jakości medycyny), humanistycznego namysłu zależnego od zakresu wolności osobistej jednostki, oraz wielu innych zmiennych – nie postępował równomiernie. Pozostając na gruncie koniecznych uogólnień – zachód Europy dał swoim dzieciakom dłuższą młodość szybciej niż wschód. Tym niemniej podstawy dla zmian pozostały takie same: żyjąc dłużej i lepiej, wydłużamy nie tylko starość, ale i okres „przygotowania do życia”. Dotyczy to zarówno bogatej Holandii, jak i biednej Ukrainy. I nie chodzi tylko o „jakąś tam filozofię”, ale o całe instytucjonalne instrumentarium – mój pradziad skończył cztery klasy szkoły powszechnej i „stał się” dorosłym, ja w pełni uczyniłem to dopiero po studiach.

Niektórzy się na to zżymają, drwią z kruchości młodzieży, tylko po co? „Kijem Wisły nie zawrócisz”, głosi popularne powiedzenie. Wydłużona młodość to obiektywna rzeczywistość, ba, fakt, iż nastała, bardziej winien nas cieszyć niż martwić, wszak mówimy o efekcie wzrastającego komfortu życia. Chłopak u progu dorosłości może być doskonałym żołnierzem – sporo ochotników to potwierdza, sam poznałem kilku takich wojskowych w Iraku, Afganistanie i w Ukrainie. Ale mnóstwo badań młodzieży – prowadzonych w wielu krajach, także w Ukrainie – nie pozostawia wątpliwości, że współczesny 18-latek nie jest tak dojrzały, jak jego odpowiednik sprzed 50 czy 100 laty. Nie ma w sobie tyle hardości, hartu, takiej odpowiedzialności. Nie ma, bo mieć nie musi, choć oczywiście na składowe kondycji wpływają też negatywne czynniki, jak choćby epidemie coraz to nowych uzależnień.

—–

No dobrze, to po co tam, gdzie zachowany jest pobór, „w kamasze” idą 18-19-latkowie? – mógłby spytać ktoś. Nie po to, by wysyłać ich na wojnę – odpowiem nieco prowokująco. W najświeższej historii konfliktów zbrojnych tylko jeden kraj zdecydował się masowo ekspediować „dzieciaki” na front. Działo się to podczas wojny w Wietnamie – w USA obowiązywał wówczas przymusowy pobór i to w oparciu o ten mechanizm dokonywała się wymiana personelu w Indochinach. „Wsad” dla kolejnych rotacji stanowiły kolejne roczniki 19-letnich Amerykanów, którzy trafiali „na teatr” po kilkunastotygodniowym szkoleniu. W praktyce oznaczało to rzucanie do walki oddziałów w większości składających się z niedoświadczonych poborowych – i tak rok do roku, przez większość interwencji. Jak to się dla Ameryki skończyło, dobrze wiemy.

Skądinąd podobny błąd popełnili w Afganistanie sowieci, ale skala ich zaangażowania ustępowała tej amerykańskiej w Wietnamie. Doświadczenie wojny nie było zatem tak powszechne dla kolejnych roczników sowieckich poborowych, po prawdzie zaś, pozostawało marginalne – stąd podkreślenie wyjątkowości działań USA w Indochinach.

Idźmy dalej – o sile armii izraelskiej nie stanowią aktualnie służący 18-19-latkowie z poboru. Potencjał i renomę tej formacji budują rezerwiści – 20-30-40-latkowie (obu płci), którzy odsłużyli „zetkę”, a później przechodzili cykliczne szkolenia odświeżające i zgrywające.

Do czego zmierzam? Ano do stwierdzenia, że pobór „późnych” nastolatków to rozwiązanie na czas pokoju. Wpisujące się w instytucjonalny porządek społeczeństw (post)industrialnych. Gdyby wojsko chciało „pochwycić” rekruta w jego szczytowej fizycznej formie, pobór dotyczyłby 25-latków. Ale we wspomnianym porządku to o kilka lat za późno. Nastolatek kończy „bazową” edukację, a jeszcze nie zaczyna pracy – to właściwy moment, by oddał państwu należną posługę. 18-19-letni rekrut nie ma żadnych zobowiązań – wobec rodziny (zwykle jest bezdzietny, bez stałego związku) czy pracodawcy – a zarazem jest już na tyle fizycznie i psychicznie dojrzały, by ponieść trudy służby i nauczyć się podstawowych żołnierskich kompetencji.

Ważne, żeby później miał sposobność je odświeżać i rozwijać.

Ważne, żeby w razie wybuchu wojny, pobór zastąpić mobilizacją – również przymusem, ale obejmującym równolegle, w tym samym czasie, kilkanaście czy kilkadziesiąt roczników byłych i obecnych poborowych.

To rozłożenie wysiłku ważne jest także z innego powodu – czysto demograficznego. 20-30-40-latkowie zazwyczaj mają rodziny i dzieci. Ich wkład w reprodukcję – a więc także w przetrwanie danej wspólnoty – już się dokonał, „późni” nastolatkowie wybory i decyzje w tym zakresie najczęściej mają przed sobą. Jest zatem w interesie przywódców – zwłaszcza stojących na czele krajów na wojnie – zadbanie, by ten rezerwuar demograficzny zachować w jak najliczniejszej postaci i jak najlepszej kondycji.

To podstawowa przesłanka, jaką kierują się władze Ukrainy po 2022 roku. To „walka o przyszłość po wojnie” stoi za decyzjami o ustaleniu względnie wysokiego, dolnego progu mobilizacji. Dziś wyznacza go 25. rok życia, jeszcze niedawno mobilizacja dotyczyła mężczyzn od 27. roku życia wzwyż.

—–

No ale Ukraina nie radzi sobie z uzupełnianiem strat i odbudową potencjału armii – słychać zewsząd takie opinie. A gdyby rzeczywiście ludzi brakowało, sięganie po młodzież byłoby uzasadnionym działaniem.

Zgoda, tyle że deficyt siły żywej w wielu jednostkach na froncie nie jest problemem wynikłym z braku rekruta na zapleczu. Armia ukraińska liczy dziś ponad 900 tys. żołnierzy, we wszystkich formacjach mundurowych służy ponad 1,3 mln ludzi. Kontyngent rosyjski w Ukrainie to 600 tys. żołnierzy, łącznie w konflikt zaangażowanych jest 800 tys. rosjan. Mówiąc wprost, Kijów nie potrzebuje kolejnych rzesz mundurowych, ale bardziej efektywnego sposobu wykorzystania tych żołnierzy, których już zmobilizowano.

ZSU nie staną się silniejsze od powołania nowych brygad-wydmuszek, mających tylko ludzi i niewiele sprzętu. Nie służą im źle zorganizowane rotacje frontowych oddziałów i generalnie obniżająca się jakość dowodzenia. Nie robią dobrze sowieckie nawyki części oficerów, skutkujące praktyką „mięsnych szturmów” czy organizowane coraz częściej na „odwal się” szkolenie nowowcielonych. Najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stoi Ukraina u progu 2025 roku, jest reorganizacja systemu dowodzenia i logistyki, nie zaś powoływanie kolejnych młodszych roczników.

Ale załóżmy, że Kijów ugnie się przed żądaniem trumpistów. Na dziś Ukraina ma 100 tys. zdolnych do służby 18-latków. Jak wylicza Ołeksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, z takiej masy ludzi udałoby się sformować 125 batalionów. By ten wysiłek „miał ręce i nogi”, żołnierzom należałoby zapewnić… 1,4 tys. czołgów, ponad cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Skąd wziąć tyle sprzętu?

Dla porządku dodam – do tej pory USA zdecydowały się przekazać Ukrainie 31 czołgów.

A „gołe” bataliony, rzucone do strefy walk, wyginęłyby w 3-4 miesiące. I raczej nie byłby to sposób na stabilizację frontu. Na demograficzną katastrofę już owszem…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Wiktorowi Łanosze i Bernardowi  Afeltowiczowi (za „wiadra” kawy) oraz Czytelnikowi o nicku Rav.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. szkolenie nowych rekrutów/fot. SzG ZSU

Rezerwy

Wiosną 2014 roku armia ukraińska okazała się strukturalnie niewydolna. Wraz z początkiem „operacji antyterrorystycznej” (ATO) do walki nadawało się tylko sto z ponad siedmiuset ukraińskich czołgów, jakoby pozostających w linii. A z dwóch i pół tysiąca maszyn zapasu mobilizacyjnego miażdżąca większość (80-90 proc.) niszczała pod chmurką, wcześniej ogołocona z co cenniejszego osprzętu, sprzedanego za granicę. Żołnierze nie mieli nowoczesnych hełmów i kamizelek, często wręcz brakowało dla nich butów czy innego podstawowego ekwipunku.

Wojsko potrzebowało aż sześciu tygodni, by zebrać minimalne siły – dopiero na początku maja podjęto pierwszą siłową próbę odzyskania Słowiańska, na dobre ATO ruszyła pod koniec tego miesiąca. „W połowie marca po drogach Donbasu zaczęły jeździć pierwsze powolne, smutne kolumny wojskowego sprzętu. Ukraińska armia ściągała siły do obrony wschodnich granic przed rosyjską agresją. Widok przestarzałych, zaniedbanych czołgów i ciężarówek wyprodukowanych w czasach ZSRR rzucał niewesołe światło na stan sił zbrojnych oraz ich zdolność do prowadzenia działań militarnych. Państwo było zdegradowane korupcją i nieefektywnym zarządzaniem, a stan armii odpowiadał ogólnej sytuacji gospodarczej kraju”, piszą Denys Kazanski i Maryna Worotyncewa, autorzy książki pt. „Jak Ukraina traciła Donbas”. Polecam jej lekturę wszystkim, którzy chcieliby zrozumieć przyczyny i przebieg wydarzeń skutkujących powstaniem tzw. ludowych republik.

Do książki wrócę przy innej okazji, a teraz skupmy się na wyjściowej diagnozie: Ukraina, zwłaszcza w czasach Wiktora Janukowycza, była para-państwem. Strukturą, która zdawała się istnieć tylko po to, by grupy oligarchiczne mogły czerpać z jej zasobów. A taka organizacja, choć dysponująca wszelkimi cechami normalnej państwowości, nie potrzebowała silnej armii. Ba, w interesie wszystkich uczestników polityczno-biznesowej gry było osłabianie wojska – bo a nuż któryś z oligarchów mógłby z jego pomocą zdobyć przewagę.

W takich okolicznościach na arenę zmagań z separatystami i armią rosyjską wkroczyły jednostki ochotnicze. Formowane naprędce, na fali patriotycznego wzmożenia, finansowane z publicznych zbiórek i kieszeni bogatych biznesmenów. Ci ostatni dostrzegli bowiem w batalionach jedyny efektywny sposób na zachowanie porządku w rejonach, gdzie prowadzili swoje interesy. Przykładem takich kalkulacji i działań może być Ihor Kołomojski, który żelazną ręką – przy pomocy „dobrowolców” – popędził zwolenników separacji z Dniepropietrowska, zanim miasto na dobre ogarnęła rebelia. Formalnym przypieczętowaniem tych starań była funkcja gubernatora obwodu dniepropietrowskiego, jaką Kijów powierzył „królowi sektora bankowego” (który ostatecznie trafił do pudła, ale to już zupełnie inna historia).

Na prawdziwym froncie formacje ochotnicze nie radziły już sobie tak dobrze. Brutalna lekcja kotła iłłowajśkiego, gdzie doszło do konfrontacji z regularnymi oddziałami armii rosyjskiej, obnażyła słabości „dobrowolców” – przede wszystkim słabe wyszkolenie i wyposażenie. Z czasem jednak oddziały ochotników okrzepły i nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że ograniczenie terytorialnej ekspansji rewolty to w dużej mierze ich zasługa. Innymi słowy, mogło być gorzej, ale mogło też być lepiej – gdyby wysiłek obronny państwa w kluczowym momencie mogła podjąć silna armia, a nie pospolite ruszenie. Wtedy sukcesem nie byłoby zahamowanie, a zdławienie prorosyjskiej rebelii.

—–

Zostawmy Ukrainę i przenieśmy się w alternatywną przyszłość – do rzeczywistości wykreowanej przez twórców filmu „Ludzkie dzieci” (tytuł oryginalny Children of Men; obraz miał premierę w 2006 roku, dziś można go obejrzeć na platformach streamingowych).

Jego akcja rozgrywa się w 2027 roku, w dystopicznych realiach, w których ludzie (z niewiadomych przyczyn) stracili zdolność prokreacji. Od 18 lat nie urodziło się ani jedno dziecko, a świat ogarnięty jest chaosem. Wielka Brytania pozostaje jednym z niewielu krajów, gdzie wciąż funkcjonuje rząd, ale i ją targają rozruchy i rebelie. Wojsko brutalnie pacyfikuje wszelkiej maści buntowników – częścią filmu jest kilkunastominutowa sekwencja ataku na budynek zajęty przez domniemanych terrorystów. To skądinąd doskonała batalistyka, ale ja nie o tym.

W szturmowanym obiekcie znajdują się główni bohaterowie, wśród nich młodziutka Kee, która okazuje się świeżo upieczoną matką. Gdy sekret wychodzi na jaw, widok noworodka działa niczym czarodziejska różdżka – ludzie przestają się zabijać. Kee z maluchem przy piersi mija zszokowanych wojskowych, wydostając się ze śmiertelnej pułapki. W tym czasie widzowie przyglądają się twarzom żołnierzy. Scenarzyści doskonale zadbali o szczegóły uniwersum „Ludzkich dzieci”, w bezpłodnym świecie mamy więc armię podstarzałych mundurowych. Mężczyzn w istotnej większości u kresu swoich najwyższych fizycznych możliwości. Uzbrojonych po zęby w nowoczesny sprzęt, a i tak tworzących armię bez przyszłości, wszak pozbawioną dopływu „świeżej krwi”.

—–

A teraz do rzeczy. Koncept armii bez przyszłości – w „Ludzkich dzieciach” stanowiący dopełnienie i logiczny skutek ponurego klimatu niechybnego końca – nie jest li tylko filmowym wymysłem. Dość przyjrzeć się Wojsku Polskiemu. Jak wynika z analiz Fundacji AD ARMA, WP (podobnie jak inne europejskie armie), dramatycznie się starzeje. Polski rekrut ma już średnio 30 lat, mediana żołnierza w służbie czynnej to prawie 40 lat, a rezerwisty 50! 15 lat temu przeszliśmy na model niedużej, zawodowej armii i zawiesiliśmy zasadniczą służbę wojskową (ZSW). To oznacza, że najmłodsi absolwenci „zetki” mają dziś 36 lat i wedle klasycznych wojskowych kryteriów przekroczyli graniczny wiek (35 r.ż.) przydatności jako rezerwiści. A musimy pamiętać, że w ostatnich latach funkcjonowania ZSW „w kamasze” szedł niewielki odsetek męskiej populacji, że masowe szkolenia ustały w latach 90. Stąd bierze się ów średni wiek rezerwisty, stąd wreszcie estymacja, z której wynika, że w razie mobilizacji po 2030 roku zabraknie rezerw osobowych na potrzeby sił zbrojnych RP.

Wydajemy wielkie pieniądze na modernizacje, kupujemy masę nowoczesnego sprzętu, a wciąż nie dbamy o podstawowy parametr – o rozbudowę rezerw. Naprawdę nie ma większego znaczenia, czy WP czasu pokoju będzie liczyć 200 czy 300 tys. żołnierzy – istotniejsze jest to, czy w razie wojny będziemy w stanie w ciągu kilku tygodni wystawić 600-700-tysięczną armię. Nie tylko odpowiednio wyposażoną, ale i wyszkoloną. Raz jeszcze to podkreślę – wyszkoloną; taką, której żołnierze powołani z rezerwy nie będą musieli uczyć się rzemiosła od podstaw, a wystarczy im kilkudniowe wdrożenie. Nie da się tego zrobić bez powrotu do poboru i obowiązkowej „zetki”. I oczywiście, nie mówię o symulowanym szkoleniu, a o solidnie wykonanej robocie. Potrafimy „w te klocki” – kilka tygodni temu czytałem opracowanie z West Point, którego autorzy zachwycali się nad metodami i efektami szkolenia, jakie ukraińscy żołnierze przechodzą w polskich ośrodkach po 2022 roku.

A propos Ukraińców – choć przykład „dobrowolców” z początkowej fazy konfliktu na Wschodzie niesie pozytywny przekaz, jest też ostrzeżeniem. Zdolności obronne państwa nie mogą opierać się o inicjatywy obywateli. O przekonanie, że „jakoś to będzie”, że i Polacy w razie potrzeby masowo włożą mundury. Patriotyczne wzmożenie to klucz do sukcesu mobilizacji, ale kluczem do zwycięstwa na polu bitwy są kompetencje – tak całej armii, jak i pojedynczego żołnierza. O które trzeba zadbać w czasie pokoju, masowo szkoląc 19-20-latków. Spójrzmy znów na Wschód – po obu stronach linii frontu mamy nadreprezentację „dziadków w mundurach”. Istnieje masa uprawnionych wyjaśnień klinczu, w jakim znajdują się obie armie – przeciętny wiek żołnierzy i związane z nim fizyczne ograniczenia to jedna z najważniejszych przyczyn.

—–

Dziękuję za lekturę i udostępnienia! Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, piszę w istotnej mierze dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Piotrowi Klasińskiemu, Michałowi Baszyńskiemu oraz Czytelnikowi o nicku Krzychoo.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby, które chciałby nabyć najnowszą pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu. Polecam się w perspektywie świąt i podchoinkowych prezentów!

Nz. Screen z „Ludzkich dzieci”.

Stan

I mamy kolejną rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Jedni dziś „pamiętają”, inni pamiętają, że jeden spał do południa, ale generalnie zamieszania wokół jakby mniej. Stan wojenny zaczyna być historią odległą, niedoświadczoną przez kolejne wchodzące w dorosłość pokolenia. Ani je on ziębi, ani parzy; i w sumie to chyba dobra wiadomość, tak bowiem tworzy się przestrzeń dla bezemocjonalnej oceny tamtych wydarzeń.

Dla mnie stan wojenny to doświadczenie z początków świadomego dzieciństwa, obciążone więc wieloma niedoskonałościami pamięci, no i specyficznym filtrem, przez jaki widzą świat gówniaki. Czołgi i transportery na ulicach były fajne, przemykanie podwórkami z Mamą po godzinie policyjnej urastało do rangi zajebistej przygody (rodzicielka kręciła papierochy i rozprowadzała je po okolicy, często wieczorami; ja robiłem za miękki bufor w razie wpadki, no bo kto zleje kobitę z 6-letnim dzieckiem?).

Tak naprawdę dopiero jako dorosły człowiek zdałem sobie sprawę z tego, czym był stan wojenny i jakie wydarzenia mu towarzyszyły.

Po dziś dzień uważam go za mniejsze zło, a kolejne wyjazdy do walczącej z rosją Ukrainy mnie w tym przekonaniu utwierdziły. Reżim Jaruzelskiego był opresyjny i miał krew na rękach, ale gdzie mu do terroru, jaki niesie ze sobą obecność rosjan jako okupantów (i proszę mi nie zarzucać, że wtedy to byli sowieci, a dziś są rosjanie, bo dla mnie to jeden czort). Uniknięcie sowieckiej interwencji to pozytyw nie do przecenienia, mimo iż sami sobie wyrządziliśmy wtedy mnóstwo krzywd.

Ale dość tych górnolotnych refleksji. Pozwólcie, że w ramach rocznicowego wpisu podzielę się z Wami kilkoma historiami.

Miałem wuja, paskudnego jajcarza, który nauczył mnie zwrotu „komuna jebana”. W ustach sześciolatka musiało to brzmieć zabawnie – bawiło w każdym razie rzeczonego krewnego. Któregoś razu szedłem więc z Babcią za dwoma zomowcami i nie wiedzieć czemu, wyskoczyłem z tą „jebaną komuną”. Panowie w mundurach obrócili się i zmierzyli mnie groźnym spojrzeniem, ale atak nastąpił z nieoczekiwanej strony. Babcia wciągnęła mnie do najbliższej bramy i pierwszy raz w życiu zlała aż pióra poleciały.

Tak wymierzona kara wystarczyła – zomowcy, ukontentowani, poszli sobie dalej.

I tak oto – przyjmując na dupę bolesne razy – zostałem kombatantem stanu wojennego.

Stanu, który odebrał mi pewną dziecięcą radość. Kilka dni przed jego wprowadzeniem zdemaskowałem Mikołaja, Gwiazdora, jak mówiło się u nas na Pomorzu. Działo się to w przedszkolu, podczas mikołajek. Usiadłem na kolanach brodacza i spojrzałem mu w twarz. Coś mi w niej nie pasowało… Chwyciłem brodę i szarpnąłem ku sobie; była sztuczna, umocowana na gumkach. Wtedy mnie olśniło – przecież znałem te ślepia! Widywałem je na przedszkolnym placyku niemal każdego dnia. Woźny; to on był Mikołajem!

No i potem zaczął się ten nieszczęsny stan wojenny. Po długich feriach wróciliśmy do przedszkola i było jak dawnej. Aż któregoś dnia po woźnego przyszło ZOMO. Daleko nie mieli – jakieś 200 metrów.

Weszli efektownie, bo rozjebali pół stołówki. Dorośli mówili później, że zomowców futrowano jakimiś prochami, żeby „się nie zastanawiali i lali gdzie popadnie”. No to lali po bogu ducha winnych stołach, krzesłach, wybili też kilka okiennych szyb. Panie wychowawczynie w popłochu ewakuowały nas do sal, gdy mundurowi dokonywali zatrzymania. Nie mam pojęcia, dlaczego wzięli naszego Mikołaja. Ale wiedziałem, że ma to swoje skutki.

– Gwiazdki w tym roku nie będzie – oznajmiłem rezolutnie w domu. Babcia z Mamą wybuchły śmiechem.

Śmiałem się, gdy wiele-wiele lat później dopadły mnie okoliczności innego stanu wojennego. Tego ukraińskiego, wprowadzonego na obszarze operacji antyterrorystycznej w Donbasie. Też był grudzień, też trzynastego, też było zimno i ponuro.

Działo się to w Kramatorsku, przybytek, do jakiego trafiliśmy z ekipą był podłej klasy. Ale czasu na szukanie innego noclegu zabrakło, bo zbliżała się godzina policyjna (komendancki czas w ichniejszemu). No i mieliśmy za sobą kilkudziesięciogodzinne tournée wzdłuż wschodnio-ukraińskiej linii frontu. Zmęczeni, brudni, wzięliśmy, co było.

Z tym, czego nie było.

W pokoju ziąb wywoływał dreszcze, a z prysznica lała się wyłącznie lodowata woda.

Zbiegłem więc do recepcji i mówię, co mnie sprowadza. Oczywiście, z nutą pretensji, bo przecież przy meldunku nikt o takich niedogodnościach nie wspominał. Pani zza okienka – zacnych rozmiarów kobieta – obdarzyła mnie spojrzeniem, w którym dobrotliwość mieszała się z drwiną. I rzekła (co muszę zacytować w oryginale, transkryptem, bo tylko wtedy ma to sens):

– Eto niet jewropejskij, eto sowietskij sojuz.

I tyle było z moich marzeń o gorącej kąpieli.

I takie wspomnienia przychodzą mi do głowy na hasło „stan wojenny”.

—–

Dziękuję za lekturę! Dobrego weekendu Wam życzę. Do bieżącego raportowania z Ukrainy wrócę w poniedziałek.

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, piszę w istotnej mierze dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby, które chciałby nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

A zdjęcie jest ilustracyjne, ze wspomnianego grudniowego wyjazdu do Ukrainy w 2016 roku. Gdzieś pod Zaporożem znalazłem takie oto siedzisko, nawiązujące do „Gry o tron”/fot. Marcin Wesołowski

Iluzje

– Nosz k…a, mam nadzieję, że nie przejechaliśmy na drugą stronę – Ilja, kierowca, sprawiał wrażenie przestraszonego. Było zimno, ciemno i mgliście. Wiadukt, na którym stanęliśmy, zdawał się prowadzić donikąd. – Nawet nie ma kogo spytać, gdzie jesteśmy… – taksówkarz rozglądał się nerwowo.

Pochodził z odległego o 200 kilometrów Dniepru – wtedy, zimą 2015 roku, zwanego jeszcze Dniepropietrowskiem. Pewnie w tej chwili żałował, że skusił się na wysoką zapłatę za międzymiastowy kurs. Mówiąc o drugiej stronie, miał bowiem na myśli terytoria zajęte przez separatystów. W tamtym czasie linia frontu była mocno niestabilna. W okolicy właśnie rozkręcała się bitwa, znana potem jako „kocioł debalcewski”.

– Uff – Ilia odetchnął, gdy kilkadziesiąt sekund później z mgły wyłonił się milicyjny samochód. – Jesteśmy wciąż w Ukrainie.

To w takich okolicznościach po raz pierwszy znalazłem się w Artemiwśku, po wejściu w życie ustawy dekomunizacyjnej przemianowanym na Bachmut. Nie miałem wówczas pojęcia, że pode mną – niemal dosłownie – znajduje się coś, co czyni Bachmut miejscem wyjątkowym. W podziemiach miasta, jeszcze w czasach sowieckich, ulokowano potężne wojskowe magazyny. A w nich kilka milionów (milionów!) sztuk broni ręcznej.

Dlaczego o tym wspominam?

Do 2013 roku Ukraina uchodziła za potentata w handlu bronią. Były lata, że oficjalne dochody z tego tytułu lokowały ją na czwartym miejscu na świecie w zestawieniu największych handlarzy. Tak powstało wrażenie o potędze ukraińskiego przemysłu obronnego, zdolnego sprostać największym wyzwaniom. Błąd. Ukraina – a właściwie tamtejsi oligarchowie – korzystała jedynie z zasobów zgromadzonych w czasach Związku Radzieckiego. To na jej dzisiejszym terytorium znajdowały się ogromne bazy materiałowe, z których – w razie wojny z Zachodem – miano zaopatrywać wysyłane w bój armie. Relatywnie niedużo tego dobra zabrała ze sobą ta część armii sowieckiej, która po 1991 roku stała się wojskiem rosyjskim. Większość zapasów została do dyspozycji młodego państwa.

Pasły się na tym rzesze szemranych handlarzy, pasły legalne firmy (co niekoniecznie oznaczało realne wpływy do budżetu) – zaś pochodzące z Ukrainy uzbrojenie użyto we wszystkich praktycznie konfliktach, które wybuchły na globie po upadku sowietu.

A potem przyszedł 2014 rok i okazało się, że „renta po ZSRR” potrzebna jest do obrony przed rosją. Co stało się wyzwaniem na znacznie większą skalę po 24 lutego 2022 roku.

—–

Wiosną 2016 roku wschodnioukraiński front był inny niż w dwóch poprzednich latach. Mniej śmiercionośny, mniej bezwzględny. „Dziwny” – w takich kategoriach, w jakich znamy to określenie z frontu zachodniego sprzed niemieckiej inwazji na Francję w 1940 roku. Obie strony okopały się na swoich pozycjach, niezdolne ani pójść do przodu, ani oddać pola.

Podpisane w 2015 roku w białoruskim Mińsku zawieszenie broni respektowano wybiórczo. Bo owszem, ciężki sprzęt został w większości wycofany w głąb obu terytoriów (wolnej Ukrainy oraz tzw. ludowych republik i rosji właściwej), ale pojedyncze działa i moździerze wciąż wykonywały swoją morderczą robotę.

– Prowokują nas – przekonywał mnie starszy porucznik Aleksander Lahutenko, zastępca dowódcy jednego z batalionów ZSU, rozlokowanych w pobliżu Mariupola. – Liczą, że odpowiemy, i wtedy zwalą winę za wymianę ognia na nas.

Tymczasem rozkaz dla ukraińskich oddziałów brzmiał jasno: odpowiadać wyłącznie w razie bezpośredniego ataku.

Te także się zdarzały, choć nie były to masowe operacje – zwykle brały w nich udział niewielkie grupy. Celem tych działań była raczej dywersja i rozpoznanie słabych punktów ukraińskiej obrony niż jej przełamanie. Tak czy inaczej, gdy już dochodziło do kontaktu, obie strony nie szczędziły sobie amunicji.

Generalnie jednak frontowa codzienność sprowadzała się do sporadycznych ostrzałów artyleryjskich i nieco częstszych z broni ręcznej. Motywowanych chęcią zademonstrowania swojej obecności i uprzykrzenia życia przeciwnikowi.

– Słońce zachodzi, tamci zaczynają strzelać – opowiadał mi Witalij, żołnierz ZSU stacjonujący w okolicach wsi Nowosiliewka. Szliśmy właśnie wzdłuż pozycji, kilkanaście metrów za najdalej wysuniętą linią ukraińskich okopów. Mijaliśmy karłowate drzewka – w większości mocno okaleczone, ze śladami wielokrotnych trafień kulami. – Patrz – wojskowy wskazał ręką na sporej wielkości lej. – To z haubicy. Przywaliło dziś w nocy.

– Blisko okopów – zauważyłem.

Ukrainiec uśmiechnął się lekko.

– Gdy strzelają separy, pociski lądują gdzie popadnie. Ten niemal wszedł w cel, co oznacza, że to robota profesjonalna, ruskich.

I ta to się kręciło przez kilka lat – wojna-niewojna, na której ginęło „tylko” kilku żołnierzy tygodniowo, a parunastu zostawało rannych. Kremliny odniosły ograniczony sukces, wyrywając jedynie strzępy ukraińskiego terytorium. Ale to wystarczy, by pogrążyć Ukrainę w kryzysie i tym samym uniemożliwić jej zbliżenie z Europą.

—–

A teraz do brzegu. Kilka dni temu, wracając z Chersonia, minąłem się z ukraińską Bogdaną, kołową haubico-armatą. Pierwszy raz widziałem ją na żywo. To świetna broń, która do tej pory miała jedną zasadniczą wadę – było jej jak na lekarstwo. Obecnie Ukraińcy wypuszczają z linii produkcyjnych po dwadzieścia Bogdan miesięcznie. To skala, która w połączeniu z precyzją, dalekonośnością i mobilnością tych armat sprawia i sprawi rosjanom poważny kłopot.

Ukraińcy zaczęli samodzielną produkcję amunicji artyleryjskiej natowskiego kalibru 155 mm.

Tydzień temu byłem w wolontariackiej wytwórni zajmującej się drukowaniem w 3D plastikowych elementów ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. W okolicy (z oczywistych względów nie napiszę jakiej) działa takich punktów kilkanaście – ich zsumowana miesięczna produkcja pozwala na uzbrojenie kilku tysięcy bezpilotowców.

Nie wiem – to tajne dane – w jakiej mierze Ukraina jest samowystarczalna, jeśli idzie o produkcję zbrojeniową. Ale wiem, że po pierwsze, „renta po ZSRR” jest na wyczerpaniu (na przykład ukraińska OPL już nie strzela z systemów S-300, bo nie ma czym). Po drugie, osiągnięcie pełnej samodzielności jest niemożliwe. Między 1991 a 2014 rokiem ukraiński przemysł obronny w zasadzie nie pracował dla własnej armii – bo ta niczego nie zamawiała. Zwinął się więc, mnóstwo kadry technicznej wyemigrowało. Pełnoskalowa wojna przyniosła fizyczną destrukcję wielu zakładów (jak choćby charkowskiej fabryki czołgów). Druga (ta lepsza) strona medalu to reaktywacja tego, co reaktywować się dało i istotny wzrost produkcji w warunkach nieomal „podziemnych/konspiracyjnych” (coś jak w niemieckim przemyśle pod zarządem Alberta Speera). Ale jako się rzekło, pełna samodzielność nie jest możliwa. Nawet jeśli znikną fizyczne zagrożenia, nie znikną realia krótkiej finansowej kołderki. Konkludując, Ukraińcy potrzebują i będą potrzebować zachodniego wsparcia materiałowo-technicznego. Bez niego ich armia nie będzie mogła walczyć, a w razie wygaszenia konfliktu, nie stworzy odpowiedniego potencjału odstraszania.

Dla lepszej ilustracji problemu wróćmy na moment do Bogdan – za drastycznym wzrostem produkcji stoi inicjatywa Czechów, którzy przekazują Ukrainie ciągniki siodłowe Tatra; bazowo cywilne pojazdy, które Ukraińcy adaptują na potrzeby militarne.

—–

Co zaś się tyczy rzeczonego wygaszenia. Opowiadałem wczoraj koledze o umocnieniach, które widziałem na Chersońszczyźnie. O tych ciągnących się po horyzont kilku liniach okopów i smoczych zębów.

– Ukraińcy zabezpieczają granicę – stwierdził mój rozmówca.

Przyznałem mu rację; Kijów przygotowuje się na okoliczność zamrożenia konfliktu i nie chce powtórzyć sytuacji z lat 2014-15, kiedy linię rozgraniczenia budowano w pośpiechu, w warunkach improwizacji, bez zachowania buforów bezpieczeństwa, rygli i temu podobnych rozwiązań. Tej zapobiegliwości musi towarzyszyć świadomość, czym będzie zawieszenie broni/pokój z rosją. Tym, czym były realia mińskich porozumień z 2015 roku.

A więc znów, rola Zachodu nie może się skończyć, gdy zostaną powzięte jakieś porozumienia. Bo wojna i tak będzie trwała, zmieni się tylko jej intensywność. Bez twardych zachodnich gwarancji rosjanie nie odpuszczą – będą tlić konflikt, próbować destabilizować Ukrainę, niewykluczone, że co jakiś czas wyprowadzą uderzenia rakietowe pod pozorem „karnych ekspedycji”. Moskwa rozumie jedynie język siły, trzeba jej więc tę siłę zademonstrować. Bez Ukrainy w NATO i bez natowskich wojsk jako gwarantów pokoju, bardzo trudno będzie uniknąć „dziwnej wojny” i ryzyka, że ta znów przekształci się w intensywne pełnoskalowe starcie.

—–

Szanowni, dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie. W zbiórce środków znów mamy pewien regres, ale ufam, że to chwilowy problem; w każdym razie nie zamierzam rezygnować z prowadzenia raportu. Zainteresowanych wsparciem odsyłam poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby chcące nabyć moją najnowszą książkę pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, bądź kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu. Polecam się  w perspektywie świąteczno-prezentowych zakupów!

Nz. wrak rosyjskiego pojazdu gdzieś na Charkowszczyźnie/zdjęcie ilustracyjne, własne