Oburzenie

Mężczyzny ze zdjęcia nie ma już pośród żywych – armen sarkisjan zmarł w szpitalu na skutek ran odniesionych po wybuchu bomby domowej roboty. Do zamachu, do którego doszło dziś nad ranem w Moskwie, nikt się jeszcze nie przyznał, ale sprawstwo wydaje się oczywiste – sarkisjan to wojenny zbrodniarz i kryminalista, ścigany przez ukraińskie służby.

Za co? Ano zebrało się tego trochę. Pochodzący z Armenii mężczyzna miał swego czasu ukraińskie obywatelstwo. W 2013 i 2014 roku organizował zbrojne bandy, tzw. tituszek, które napadały na protestujących członków Euromajdanu. W 2022 roku sformował i stanął na czele batalionu Arbat, w skład którego wchodzili kryminaliści osadzeni w tzw. DRL. Członkowie formacji dopuścili się na froncie wielu najcięższych przestępstw wojennych. Sam sarkisjan z kolei – jako nadzorca więzienia w poddonieckiej Gorłówce – odpowiadał za torturowanie ukraińskich jeńców.

Dzisiejszy zamach miał miejsce w luksusowym kompleksie mieszkalnym „Szkarłatne żagle”. W wybuchu zginął także ochroniarz sarkisjana, a kilka przypadkowych osób zostało rannych.

W runecie wrzawa – nie żeby jakoś specjalnie ubolewano nad śmiercią sarkisjana (w końcu to użyteczny, ale „tylko” Ormianin, w dodatku z ukraińskim niegdyś paszportem…). Rzecz w tym, że zamach „naraził życie i zdrowie cywilów”. Wpływowych i bogatych moskwian, a to już zbrodnia nad zbrodniami.

W tym samym czasie, w tym samym runecie, zwyrodnialcy w rosyjskich mundurach publikują zdjęcie odciętej głowy ukraińskiego jeńca. Chwaląc się pozyskanym właśnie wojennym trofeum. Głosów oburzenia brak…

Erozja

Jest w „Civil war” scena, gdy samochód z głównymi bohaterami jedzie przez płonący las. Nie mam dziś nastroju na literackie opisy, poprzestanę więc na stwierdzeniu, że to jedne z piękniejszych kadrów tej amerykańskiej produkcji.

Wojenna destrukcja ma w sobie zwodnicze piękno – aby je dostrzec, wcale nie trzeba być piromanem. Zwodnicze, bo urzeka i fascynuje – a nie powinno. Zwodnicze, bo dla ludzi opisujących i fotografujących wojnę jest rodzajem wytchnienia. I nagrody za wszelkie dotychczasowe trudy. „Ale to zajebiście wygląda!” – komentował kiedyś jeden z moich kolegów po fachu. Dach budynku przed nami na dobre objął ogień, a że na ostatnim piętrze znajdowały się stanowiska strzeleckie, pożar trawił także podręczne składziki amunicji. „Jak noworoczne fajerwerki”, pomyślałem, gapiąc się z rozdziawioną papą na kolejne wybuchy.

Tyle że tam byli ludzie.

A w płonącym lesie z „Civil war” zwierzęta, cały złożony ekosystem, któremu właśnie odbierano życie. Czego bohaterowie – żyjący z wojny dziennikarze – jakby nie dostrzegali, zafascynowani wirującymi w nocnym powietrzu, iskrzącymi się liśćmi.

Obejrzałem ten film w weekend i „trawiłem” do tej pory. Poszarpały mną dwie rzeczy – pierwsza wiąże się z osobistymi doświadczeniami. Niczym filmowa Lee (świetna Kirsten Dunst), miałem już wojny dość, a zarazem trudno było mi się z nią rozstać. Bo gdy przychodził kryzys, zaraz potem pojawiało się coś, co odwlekało decyzję o rezygnacji z wojennej reporterki. „No kurwa, dla tego widoku/tego przeżycia warto tu być!”, stwierdzałem urzeczony i zafascynowany.

I czort, że wcześniej było przerażenie, a później dokuczliwe rozkminki „co by było gdyby…?”. No i ta świadomość, że to nie jest „park przygód Marcina Ogdowskiego i jemu podobnych”, a czyjeś prawdziwe życie – i śmierć.

Nie zdradzę Wam losu Lee; napiszę tylko, że dawno nie „czułem” tak dobrze emocji filmowej postaci, dawno nie były mi tak bliskie.

Ale też dawno nie towarzyszył mi – podczas seansu i po nim – egzystencjalny lęk. „Civil war” dzieje się we współczesnych Stanach Zjednoczonych, objętych tytułową wojną domową. Niezwykle okrutną i bezsensowną, jak niemal każdy taki konflikt. Amerykanie od dawna przepracowują traumę wojny secesyjnej, tym mocniej i częściej, im bardziej kryzysową sytuację mają w kraju. A dziś znów są w kryzysie, koszmarnie spolaryzowani i podatni na najgorszy populizm. Czy grozi to secesją? Nie wiem, ale twórcy uznali taki scenariusz za prawdopodobny. Oglądamy więc film drogi – dość przewidywalną sekwencję zdarzeń, a mimo to o nieprawdopodobnej mocy. Widziałem wojny i powojnia na własne oczy w kilku krajach na trzech różnych kontynentach. Obrazy zniszczeń wryły mi się w pamięć, podobnie jak dźwięki towarzyszące zbliżaniu się do linii frontu. Ale przełożenie tego na realia USA, ukazanie wojny w amerykańskim anturażu – i to „okiem” niezwykle sprawnej kamery – wbija w fotel. I zmusza do myślenia, co by było, gdyby w Stanach rzeczywiście doszło do wojny.

Srogie to są refleksje.

Zajęta sobą, a w konsekwencji także i osłabiona, Ameryka to potężne zagrożenie dla demokratycznego świata, łobuzy wszak chciałyby tę sytuację wykorzystać. Globalnie Chiny, regionalnie reszta bandyckiej czwórki – rosja, Iran, Korea Północna. Wojna niechybnie zagościłaby i w naszej części Europy. Bilibyśmy i zapewne pobilibyśmy drani – bo Zachód i bez USA pozostaje silny – ale cena mogłaby być straszliwa, zwłaszcza dla państw frontowych.

Mógłbym się pocieszać, że to jedynie „pofilmowe natręctwa”, ale przecież dobrze wiem, że u podstaw leżą całkiem realne obawy. Nie dostrzegam zewnętrznych zagrożeń dla dominacji wojskowej USA. Widzę jednak, że Stany erodują od środka.

Nie wiem, czy to chwilowy kryzys, czy powolna rezygnacja z roli strażnika demokratycznej części świata. Cząstkową odpowiedź uzyskamy już w najbliższy piątek – kongres ma się wtedy pochylić nad ustawą o pomocy dla Ukrainy. Ostatnie się linia kunktatorska czy górę weźmie poczucie odpowiedzialności jedynego supermocarstwa?

Nz. Facebook przypomniał mi, że dziewięć lat temu przejechałem z kolegami przez tzw. linię rozgraniczenia – i trafiliśmy do Doniecka. Skąd wybraliśmy się m.in. do zajętego już wówczas przez ruskich Debalcewa. Tam rozmawiałem z „żołnierzami armii DRL”, którzy – sądząc po tym, jak używali języka rosyjskiego – tylko udawali miejscowych. Te gamonie też zapowiadały, że prędzej czy później spotkamy się w Kijowie, a potem w Warszawie (też, bo i wcześniej, i później, słyszałem kilka podobnych „deklaracji”). O czym wspominam nie tylko z uwagi na facebookową przypominajkę, częściowo okolicznościowy wojenno-reporterski wpis. ale również w odpowiedzi na formowany przez prorosyjskich propagandystów zarzut, który ma wyjaśniać agresywną wobec Polski retorykę Kremla. Otóż zdaniem kolaborantów, wina leży po naszej stronie, bo to my, Polacy, od ponad dwóch lat „nieustannie” prowokujemy rosję. No więc nie, panowie skarpetkosceptycy – waszym chlebodawcom marsz na Warszawę marzy się od dawna…/fot. Darek Prosiński

—–

Ps. Szanowni, muszę odpocząć, więc wybieram się na kilkudniowy urlop. Wracam do pracy we wtorek. Zakładam, że do tego czasu uda się zebrać środki na dalsze funkcjonowanie mojego ukraińskiego raportu. Gdybyście chcieli mnie wesprzeć jednorazowo, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Najbrutalniejsi

Kiedyś, w Doniecku, pewien separatysta przekonywał mnie, że lada moment on i jego koledzy… przekroczą granice Rzeczpospolitej.

– Najpierw musielibyście pokonać ukraińską armię – zauważyłem.

Mundurowy obnażył zęby, a właściwie rząd złotych plomb.

– A co to za problem? – brzmiał niemal radośnie. – Niech nam tylko dadzą rozkaz. Co to jest niecałe osiemset kilometrów? Doba, i jesteśmy w Kijowie.

On naprawdę w to wierzył – w siłę stojącej za nim armii (choć właściwie powinienem napisać „milicji”). Służył w niej, znał możliwości, a mimo to pozostawał optymistą. Ot, przykład mocy propagandy.

Separatyści mieli wtedy relatywnie silne wojsko. Zwłaszcza ci donieccy, którym udało się stworzyć strukturę niemalże państwową (Ługańsk do końca pozostał wyłącznie bandyckim konglomeratem, choć również uzbrojonym po zęby). Ta siła przez lata pozwalała utrzymać na wschodzie status quo – Ukraina, bez zaangażowania całego potencjału swojego wojska, nie odzyskałaby utraconych obwodów. Świadomość, że taka akcja spotkałaby się z ripostą Moskwy, powstrzymywała Kijów przed ofensywą. Nie bez znaczenia byłyby także koszty takiej operacji – mówiąc wprost, Ukrainy nie było stać na taki wysiłek. Dlatego odzyskanie Ługańska i Doniecka (oraz Krymu), choć pozostawało w latach 2014-2022 postulatem politycznym obu prezydenckich administracji (Petra Poroszenki i Wołodymyra Zełenskiego), odkładano na niezdefiniowane „później”.

Wróćmy do „separów” – mimo relatywnej siły, nie była to armia zdolna do wielkoskalowych operacji zaczepnych. Udowodniła to w czasach największego nasilenia działań zbrojnych w latach 2014-15. Jej marsz na południu miał wówczas przebiegać wzdłuż brzegu Morza Azowskiego, później Czarnego, tak, by ostatecznie uczynić Ukrainę krajem bez morskiego okna na świat. Skończyło się na bezskutecznych próbach zajęcia Mariupola, czyli na przedbiegach.

Gdy zaczęła się wojna pełnoskalowa, rosyjskie uderzenie z Donbasu wyprowadzono w oparciu o jednostki „separów”. Choć wzmocnione regularnymi oddziałami armii federacji, również nie zanotowały one wielkich sukcesów. Po wielu miesiącach zmagań dopięto „wyzwolenie” całości obwodu ługańskiego, ale doniecki w połowie pozostał ukraiński. Z grubsza sytuacja wygląda w taki sposób po dziś dzień.

—–

Przytoczyłem tę historię z „separem” i poprowadziłem następujące po niej rozważania z trzech powodów. Po pierwsze w związku z wysypem czarnowidztw, jaki obserwujemy w polskiej/zachodniej sferze medialnej. Przepowiedni, z których wynika, że właściwie jest już po Ukrainie. W ostatnim czasie odnosiłem się do takich scenariuszy kilkukrotnie, dziś chciałbym więc jedynie podkreślić leżący u ich podstaw błąd logiczny. Tak jak wspomniany złotozębny bojownik, tak autorzy i kolporterzy narracji „już-po-ptakach” zdają się nie dostrzegać istnienia armii ukraińskiej. A obecnie jest ona prawie trzy razy większa niż w 2015 roku, dużo bardziej doświadczona, w wielu obszarach znacznie lepiej wyposażona i uzbrojona. Jest też mentalnie – za sprawą sięgnięcia po głębokie rezerwy – bardziej sowiecka niż w 2022 roku. To słabość (na poziomie praktycznym oznaczająca na przykład skłonność do „mięsnych szturmów”), ale będąca również udziałem armii rosyjskiej – i to w większym stopniu. Tak czy inaczej, nawet w sytuacji – moim zdaniem nierealistycznej – odcięcia od zachodniej „kroplówki”, wojsko to jeszcze przez wiele miesięcy zachowa zdolności do stawiania oporu przeważającym siłom wroga. A rosja w Ukrainie nie ma przeważających sił, nie będzie zatem żadnego „szybkiego marszu na Kijów” (Odesę czy Lwów). To rojenia i nie sprawiajmy, by były czymś więcej niż domeną (pro)rosyjskiej propagandy.

Drugi powód wiąże się z rozmową, jaką odbyłem kilka dni temu z moim najlepszym ukraińskim źródłem. Ów wysoki rangą wojskowy przyznał, że dowództwo ZSU straty w oddziałach dawnej DRL i ŁRL, poniesione po 24 lutego ub.r., szacuje na 100 tys. zabitych i rannych. A więc armii, którymi tak chełpił się rzeczony „separ”, właściwie już nie ma. Dawne jednostki separatystów nadal biorą udział w walkach, lecz odtwarzane są głównie poprzez sięganie po rekrutów z zajętych w 2022 roku ziem oraz rodowitych rosjan.

Ostatni powód wynika z mojej reakcji na wspomniane szacunki.

– Straszne – odparłem, mając z tyłu głowy świadomość, że mówimy o dawnych (a w sensie prawnym wciąż aktualnych) obywatelach Ukrainy.

– Nie, donieccy i ługańscy to nasz najgorszy przeciwnik – usłyszałem. – Najbrutalniejszy i najbardziej zdeterminowany. Nie ma czego żałować.

Westchnąłem, zdając sobie sprawę, jak gigantycznym wyzwaniem będzie dla Ukraińców powojenne pojednanie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Krzysztofowi Pytrowi i Zbyszkowi Murawskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Walki pod Mariupolem latem 2015 roku. Pozycje wojsk ukraińskich/fot. Darek Prosiński

„Swoje”

Spędziłem w strefach działań wojennych i kryzysów humanitarnych dwa lata. Nie ciągiem – jeździłem zwykle na dwa-cztery tygodnie, przytrafiły mi się również dwie dłuższe wyprawy. Działo się to na przestrzeni kilkunastu lat, było zatem doświadczeniem mocno rozłożonym w czasie. I stopniowalnym. W Afganistanie czym innym był wyjazd na patrol z grupą bojową, czym innym opuszczenie bazy w towarzystwie CIMIC-u realizującego projekty dla ludności. Jeszcze innym doświadczeniem były wyprawy samodzielne, bez wojska; poznawanie kraju i ludzi w trybie, powiedzmy, „turystycznym”. Inne ryzyka, inna „adrenalina” i strach. Podobnie sprawy mają się z Ukrainą, gdzie nie sposób zrównać przebywania na froncie z pobytem w miejscowości, gdzie owszem, słychać działa, czasem nawet coś przyleci, ale zasadniczo trzeba by wyjątkowego pecha, żeby czymś oberwać. Pecha lub czyjegoś nieogaru – w Iraku mało mnie nie zabił tamtejszy żołnierz (z nowej irackiej armii), który podczas ćwiczeń z ostrą amunicją rzucił granat tak, jakby sam chciał się nim zabić. Uratował mnie refleks, lecz i tak tygodniami szorowałem dupsko, by pozbyć się drobinek, kamyków i bóg wie czego jeszcze, co poszło z falą uderzeniową, czyniąc z części moich spodni siateczkę.

Mniejsza o to; nie o weterańskie wspomnienia chodzi. Chcę o skutkach. Kiedyś, po nieprzyjemnym kontakcie z IED, cały i zdrów wróciłem do domu. Poszedłem do kina, zgasło światło, a ja… uciekłem z sali. Ciemność wywołała atak paniki; to w takich okolicznościach dowiedziałem się, że choruję na PTSD. Terapia pomogła, po rocznej przerwie wróciłem do wyjazdów. Ale po kilku latach, z których najintensywniejsze były doświadczenia donbaskiego frontu, uznałem, że mam już dość. Przestałem się bać, a to jest gorsze niż paraliżujący strach. Dlatego moje ostatnie pobyty w Ukrainie to wolontaryjna humanitarka a nie wojenna reporterka. Na front niech pakują się młodsi dziennikarze, z mniejszym bagażem. Ja swoje zrobiłem.

„Ja swoje zrobiłem”, mówi Ihor, którego poznałem w 2015 roku. To skądinąd ciekawa historia, bo mowa o chłopaku z Doniecka, który osiem lat temu opowiadał się za noworosją. W stolicy tzw. donieckiej republiki ludowej działał w proseparatystycznej młodzieżówce; zapewniał mnie wtedy, że to, co działo się na wschodzie, to prawdziwa ludowa rewolucja. Nie przekonał mnie, nie przekonał samego siebie – rok później był już w wolnej Ukrainie, w kolejnych latach odbył turę na Donbasie. Po 24 lutego znów zaciągnął się do wojska. Odsłużył rok, wiosną został zdemobilizowany. Latem dołączył do rodziny w Polsce. „Proponowali mi kolejne pół roku w wojsku, ale odmówiłem. Nie mam już na to sił”.

Mnie nie musi się tłumaczyć, jednak w Polsce spotkał się już z komentarzami typu „dezerter”, „dekownik”, „tchórz”.

Jakiś czas temu rozmawiałem z kolegą fotoreporterem na temat wyzwań rekrutacyjnych, przed jakimi staje ukraińska armia. Ubywa ochotników, mobilizowane są kolejne roczniki; to kwestia na odrębny wpis, dość zaznaczyć, że wielu doświadczonych żołnierzy opuściło już szeregi. „No kurwa, po roku w wojsku, kilku miesiącach na froncie, który tam przecież jest prawdziwym młynem, opcja demobilizacji to jak wygrany los na loterii”, skwitował ów kolega.

Mogłem tylko przytaknąć.

Nie wolno – zwłaszcza tym, którzy nie wiedzą, czym jest wojna – oceniać wyborów Ihora i jemu podobnych. Powściągliwość w tym przypadku to kwestia elementarnej przyzwoitości. Pamiętajmy też o czynnikach obiektywnych – gdy zaczęła się inwazja, Ukraińcy walczyli o przetrwanie. Po drodze okazało się, że diabeł nie taki straszny, że orków można pokonać, że moskal nie jest w stanie zagrozić całemu państwu. Że dla większości Ukraińców nie jest to zagrożenie egzystencjalne. Jest i nie jest, karty wszak mogą się obrócić, ruskim mogłoby być łatwiej, gdyby nie mieli się z kim bić. Tym niemniej w ukraińskiej świadomości społecznej coraz mocniej zakorzenia się przekonanie o „odległej wojnie”. Podobnej do tej z lat 2014-22. Do której można się przyzwyczaić i która niekoniecznie jest już tak motywująca dla potencjalnych rekrutów. Ukraiński sukces – przetrwanie, odzyskanie części ziem, straszliwe poturbowanie rosyjskiej armii – ma i taki wymiar: sprzyja myśleniu „ja swoje zrobiłem”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie zrobiono mi zimą 2015 roku, gdzieś na ługańszczyźnie

„Dzikusy”

Kilkanaście godzin temu zakończyła się akcja poszukiwawcza na gruzach bloku w Humaniu, trafionego w piątek rosyjską rakietą. Strażacy i ratownicy wydobyli ciała 23 osób, w tym szóstki dzieci. Dwie kobiety uznano za zaginione.

Nie pierwsza to tego typu historia po 24 lutego ubiegłego roku – dość wspomnieć identyczne wydarzenie z Dnipro, z 14 stycznia, w którym zginęło 30 bogu ducha winnych cywilów. Jak wtedy, tak i po Humaniu w rosyjskim internecie trudno było nie zauważyć radości „z dobrze wykonanego zadania”. Ale w piątek pojawiło się coś jeszcze – coś, co można uznać za działania rosyjskich służb. Gdy w świat powędrowały już pierwsze przejmujące obrazki z Humania, wraz z doniesieniami o stale rosnącej liczbie ofiar, RIA Novosti wypuściła informację o ukraińskim ostrzale artyleryjskim Doniecka. Zginąć w nim miało siedem przypadkowych ofiar, w tym babcia z wnuczką w trafionym pociskiem autobusie.

RIA Novosti to nie jest normalna agencja prasowa, a tuba propagandowa Kremla, działająca na zlecenie i pod całkowitą kontrolą raszystowskich agencji wywiadowczych. Zatem wypuszczenie przez nią takiej informacji, w takim momencie, z miejsca winno rodzić wątpliwości. Nie mieli ich – a może mieli, ale działali z premedytacją – prorosyjscy aktywiści medialni, kolportujący news z Doniecka w polskiej przestrzeni informacyjnej. Po co? Szerzej patrząc, barbarzyństwo Ukraińców miało najpewniej przykryć kolejny przejaw rosyjskiego bestialstwa, bądź też (co wzajemnie się nie wyklucza), zbudować u odbiorcy wrażenie symetryczności działań. „Złe rzeczy robią rosjanie, źli są również Ukraińcy” – tak mieli skwitować sprawy zewnętrzni obserwatorzy konfliktu. Docelowo to droga do wywołania zobojętnienia, postrzeganego przez Moskwę jako pożądany stan zachodnich opinii publicznych. „Jeśli zwykli ludzie będą mieli Ukrainę gdzieś, nakłonią swoich polityków, by ci przestali jej pomagać” – kalkulują na Kremlu. A łatwo mieć gdzieś „dzikusów”…

Co istotne, wywołanie wrażenia symetryczności jest dla rosjan niezwykle ważnym celem w odniesieniu do Polaków. Kremliny dobrze wiedzą, że powszechna w Polsce rusofobia „na wejście” stawia moskali w gorszej sytuacji, że ów negatywny stosunek jest w zasadzie nieusuwalny i nie ma sensu próbować go zmieniać. „A skoro zawsze będziemy dla nich draniami, niech draniami zostaną też nasi wrogowie”. Na takim założeniu opiera się pozornie antywojenna, a de facto służąca rosji narracja o „nie-naszej wojnie”. „Niech się zabijają, co nas to obchodzi?” – brzmi najbardziej „bezstronny” i „pragmatyczny” argument „zatroskanych patriotów”, którzy nie chcą „uwikłanej Polski”.

Wróćmy do newsa. W wersji wideo składał się m.in. z kadrów wykonanych… wiosną zeszłego roku (panorama Doniecka ze słupami dymów po pożarach) oraz zapikselowanych zbliżeń na ciało jednej z ofiar. Mocno zapikselowanych, dodam. Jest fragment z leżącą na ziemi kobietą, przy której kuca dwóch mężczyzn. Wygląda, jakby słaniała się z bólu, ale nie widzimy żadnych obrażeń, a kamera zaraz ucieka dalej, by pokazać spalony autobus, przy wraku którego kręcą się strażacy. I w sumie tyle. Nad wyraz subtelny przekaz, jak na agencję, która zwykła epatować odbiorców dosłownymi obrazkami śmierci.

Jeden z ancymonów, który pisał pełne oburzenia posty w sprawie „terrorystycznego ataku”, posłużył się m.in. zdjęciem spalonego autobusu, wykonanym w 2015 roku.

„Wrzutka”? Najpewniej, choć nie podejmę się oceny, w jakim zakresie zainscenizowana.

I nie, nie jest tak, że odrzucam hipotezę ukraińskiego ostrzału. ZSU regularnie niszczy cele wojskowe w Doniecku. Byłbym naiwny zakładając, że przy tej okazji nie ma przypadkowych ofiar. Ale strzelanie po osiedlach mieszkaniowych to specjalizacja rosjan. Po 24 lutego mamy na to masę niezbitych dowodów, których najzwyczajniej brakuje, gdy mowa o ukraińskich ostrzałach Doniecka, prowadzonych z zamiarem sterroryzowania mieszkańców miasta. A nawet jeśli jakieś dowody są, z założenia podchodzę do nich sceptycznie. Dlaczego? Wiosną 2015 roku widziałem jeden z takich ostrzałów, oglądałem też skutki drugiego. Długo nie mogłem zrozumieć, jakim cudem ukraińska artyleria grzmociła po mieście z głębi terytorium tzw. DRL. Ani jak pocisk z grada – który przecież nie ma właściwości manewrowych – uszkodził ścianę kościoła całkowicie niewidoczną/zasłoniętą, jeśli patrzeć z kierunku, na którym stały ukraińskie wojska. Tymczasem oba przypadki zostały w lokalnej prasie przedstawione jako kolejny wybryk „kijowskich faszystów”.

A na koniec coś bardziej optymistycznego, co mimo kontekstu nawet mnie rozbawiło. Facebook zablokował post jednego z prorosyjskich aktywistów, poświęcony piątkowemu ostrzałowi Doniecka. I rzeczony uderzył w najwyższe tony: że Matrix, że „terror jedynie słusznej informacji”, że wolność słowa, konstytucja itp. Wciąż zdumiewa mnie łatwość, z jaką rosjanie i ich miłośnicy sięgają po argumenty wolnościowe i obywatelskie, obce przecież na gruncie ruskiego miru. Są jak chłopcy skarżący się pani, że inni przedszkolacy nie pozwalają mi bawić się SWOIMI zabawkami.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -