Ofensywa

Czy do Ukrainy trafi więcej myśliwców Mirage 2000-5F? Prezydent Francji Emmanuel Macron w wywiadzie dla Le Parisien przyznał, że „nie wyklucza” udostępnienia dodatkowych samolotów. To język dyplomacji, w praktyce owa fraza oznacza, że w Paryżu najpewniej podjęto już decyzję na „tak”. Macron zaznaczył przy tym, że część maszyn mogłaby pochodzić z „państw trzecich, które ich używają”. Przy takim rozwiązaniu samoloty zostałyby przez Francję odkupione i po remontach wysłane nad Dniepr. 

Maszyny Mirage używane są w siłach powietrznych Brazylii, Egiptu, Grecji, Indii, Kataru, Peru, Tajwanu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Trudno wskazać – a Macron tego nie mówi – skąd mogłyby pochodzić myśliwce dla Ukrainy. Zapewne nie z Indii, które same chętnie dokupiłyby dużą liczbę używanych samolotów. Najprawdopodobniej wspomnianym „państwem trzecim” byłaby Grecja – dysponująca 18 maszynami – jeśli Paryż złożyłby ciekawszą ofertę niż Delhi.

Jednak zdaniem specjalistów, najbardziej prawdopodobny scenariusz to taki, w którym Francja sięgnie do własnych zapasów. W 2024 roku francuskie siły powietrzne miały na stanie 26 maszyn Mirage 2000-5F – co najmniej sześć z nich trafiło już do Ukrainy. Ponadto Francuzi dysponują około 70 myśliwcami starszych typów, teoretycznie więc jest to całkiem pokaźny zasób.

Mirage 2000 początkowo został zaprojektowany jako myśliwiec przewagi powietrznej. Wariant 5F wyróżnia się m.in. ulepszoną awioniką. Na potrzeby Ukrainy samoloty zmodyfikowano tak, by mogły przenosić pociski manewrujące SCALP oraz bomby kierowane AASM Hammer, co zwiększyło ich możliwości w walce naziemnej. Mimo tych udoskonaleń, wywodzące się jeszcze z lat osiemdziesiątych Mirage’e mogą mieć problemy w starciu z rosyjskimi Su-30 i Su-35. Rakiety powietrze-powietrze MICA, choć zwrotne i wyposażone w funkcję namierzania celu, mają niewystarczający zasięg (ok. 80 km), co utrudnia atakowanie rosyjskich myśliwców bez wejścia w zasięg ich pocisków.

Nie wiemy, czy ukraińscy piloci próbowali takich manewrów. Wiemy za to, że maszyny z Francji sprawdziły się już w zwalczaniu pocisków manewrujących – rakiet Ch-101 użytych przez rosjan kilkanaście dni temu. Ukraińcy chwalą więc Mirage’e – widząc w nich istotne wzmocnienie obrony przeciwlotniczej – i proszą o więcej, a Paryż reaguje.

Nie tylko w temacie samolotów. Jak wynika z zapewnień prezydenta Macrona, Francja przyspieszy dostawy dronów i pocisków, „które zostały uznane za priorytetowe przez Ukraińców”. W tym ostatnim wypadku chodzi o rakiety do systemów obrony powietrznej SAMP/T. Ukraina niemal wyczerpała już ich zapas, stąd prośba Kijowa o dodatkowe dostawy, skierowana nie tylko do Francji, ale i do Włoch.

Tyle, jeśli idzie o kwestię bieżącego wsparcia. Ale nad Sekwaną myślą również o tym, co dalej. „Kiedy Putin sprowadził północnokoreańskich żołnierzy na swój teren, czy poprosił ukraińskiego prezydenta o pozwolenie? Nie, nie poprosił. Więc dlaczego to Putina miano by teraz prosić o zgodę na wprowadzenie europejskich sił pokojowych do Ukrainy?”, pytał retorycznie przedstawicieli francuskich mediów Emmanuel Macron. I potwierdził, że jego kraj gotów jest do wzięcia udziału w międzynarodowej misji pokojowej nad Dnieprem.

Dodajmy dla porządku, że prezydent Francji regularnie zachęca rodzimych producentów z branży zbrojeniowej do zwiększenia produkcji, a sojuszników do wywierania silniejszej presji na rosję. Paryż pręży też swoje najokazalsze muskuły, czego dowodzi oferta atomowego parasola, złożona europejskim członkom NATO. Francja ewidentnie szuka swojego miejsca w Europie, w realiach, w których rosja pozostanie agresywnym reżimem, ale zabraknie USA jako gwaranta bezpieczeństwa na Starym Kontynencie. Francuzi chcą częściowo wypełnić powstającą po Amerykanach lukę. Taki jest cel ich dyplomatycznej ofensywy.

—–

Szanowni, zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje tytuły w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę (wkrótce uzupełnioną o wyprzedane pozycje) znajdziecie pod tym linkiem.

Ten tekst opublikowałem w portalu „Polska Zbrojna” – oto link.

„Atamanizacja”

Ta historia – mimo oczywistych różnic – mogłaby skończyć się tak, jak potoczyły się losy naszej „Błękitnej Armii”. Na zawsze pozostać pozytywnym przykładem międzynarodowej współpracy wojskowej. A czy tak się zakończy? Nie wiem; na razie mamy międzynarodowy skandal, serię śledztw i wielką niewiadomą co do przyszłości ambitnego projektu. O czym piszę? O zamieszaniu wokół ukraińskiej 155 brygady zmechanizowanej im. Anny Kijowskiej.

Nim przejdę do sedna, pozwólcie że dokończę historyczną analogię. W kwietniu 1919 roku do Polski zaczęły docierać pierwsze jednostki dowodzonej przez gen. Józefa Hallera formacji. Utworzone we Francji oddziały stanowiły najlepiej wyszkoloną, uzbrojoną i wyposażoną część niedawno odtworzonego Wojska Polskiego. Niemal z marszu weszły do walki na polsko-bolszewickim froncie, walnie przyczyniając się do pokonania wroga i ugruntowania świeżo odzyskanej niepodległości.

Nie wiem, czy prezydent Zełenski poznał historię „Błękitnej Armii”, ale zamiar, do którego przekonał sojuszników, nosił istotne podobieństwa. Chodziło w nim o to, by nie tylko wyszkolić, ale i wyposażyć na Zachodzie 14 brygad. Gdyby to się powiodło, mielibyśmy do czynienia z poważnym wzmocnieniem ukraińskiej armii. Przy zachowaniu możliwości „starych” brygad i umiejętnym wykorzystaniu potencjału nowych, dałoby się przełamać impas na froncie. Pomysł zyskał akceptację partnerów Kijowa wiosną 2024 roku, „na pierwszy ogień” poszła 155 brygada ZSU.

Sformowana w marcu ub.r. jednostka, w październiku trafia do Francji. I zaczęły się „schody”. W ciągu kilku dni z ośrodka szkoleniowego oddaliło się pięćdziesięciu mundurowych. Wydawało się, że to nic nadzwyczajnego – od 2022 roku Ukraina wyszkoliła w Europie niemal sto tysięcy żołnierzy, w przypadku każdej jednostki ułamek wojskowych korzystał z okazji i dezerterował. Jednak fala dezercji i oddaleń nasiliła się dramatycznie, gdy brygada wróciła do kraju. Jak wynika z ustaleń dziennikarskiego śledztwa (prowadzonego przez Jurija Butusowa), nim jednostka oddała pierwszy strzał na froncie, jej szeregi samowolnie opuściło 1700 żołnierzy. Jedna trzecia ludzi przy uwzględnieniu najwyższych stanów osobowych.

Gdy pierwsze informacje na ten temat zaczęły docierać do ukraińskiej opinii publicznej, ta przecierała oczy ze zdumienia. „Anna Kijowska” była forpocztą nowej jakości, miała mieć „wszystko”. We Francji wizytował ją prezydent Macron, służby prasowe ZSU wielokrotnie publikowały materiały ze szkoleń, w trakcie których używano na przykład doskonałych francuskich haubic samobieżnych Caesar. Elitarna w założeniu brygada, a tu taki klops? Aż zaczęły wychodzić „kwiatki” o rzeczywistej kondycji jednostki oraz o tym, jak potraktowano ją po powrocie do Ukrainy.

Nim brygada pojechała nad Sekwanę, straciła dowództwo, niemal całą kadrę i większość żołnierzy. Wojskowi ci zostali przeniesieni do innych jednostek. Na Zachód wysłano „świeżaków” – oficerów i personel bez doświadczenia bojowego, ba, część szeregowców stanowili ludzie, którzy nie przeszli podstawowego przeszkolenia. Nieopierzeni rekruci, jeszcze kilka dni wcześniej cywile; to z tej grupy pochodzili dezerterzy, którzy dali nogę we Francji. Innymi słowy, na zaawansowany trening udała się zbieranina bez podstawowych nawyków, niezgrana, nieznająca się, dowodzona przez ludzi, którzy nie mieli czasu, by wypracować sobie posłuch, oraz podstaw – jak frontowa przeszłość – by zyskać autorytet. Co mogło pójść źle?

Oczywiście, motywacją można wiele nadrobić – i tak też działo się ze 155-tą we Francji. Rzecz w tym, że przyzwoity trening dla dwóch tysięcy osób został zaprzepaszczony w Ukrainie. Po ośmiu tygodniach brygada wróciła do kraju i z miejsca wpadła w kadrowo-rotacyjny młyn. Zabrano jej artylerię (wspomniane Caesary), większość czołgów (Leopardów 2), najlepiej wyszkolone bataliony, ba, pojedyncze kompanie, porozdzielano po innych jednostkach, jako bieżące uzupełnienie strat ponoszonych przez „obce” brygady. Wypracowane we Francji elementarne zgranie trafił szlag, a „Anna Kijowska” została bez „kłów” i „pięści”. Jakby tego było mało, w szeregi „skanibalizowanej” brygady wcielono 4 tys. ludzi – kolejnych „świeżaków” bez doświadczenia – i po skandalicznie krótkim szkoleniu, w grudniu ub.r., posłano na front. Co istotne, do okopów trafiła nie tylko „goła” (pozbawiona sprzętu ciężkiego) jednostka – 155-tej nie zapewniono odpowiedniej liczby dronów i wyposażenia do walki radioelektronicznej (co wedle założeń jest powinnością strony ukraińskiej, nie zachodnich partnerów). To wtedy miała miejsce największa fala dezercji.

Dziś „Anna Kijowska” – wzmocniona po ujawnionym skandalu – dzielnie walczy pod Pokrowskiem, a jej perypetie studiują prokuratorzy pod nadzorem samego prezydenta. Paryż dyplomatycznie milczy, ale nietrudno zgadnąć, co myślą nad Sekwaną i w innych sojuszniczych stolicach. Sam uważam – o czym piszę na prośbę Czytelników – że Ukraińcy winni z tej historii wyciągnąć krytyczne wnioski dotyczące organizacji swojej armii i całej operacji obronnej. W przeciwnym razie wzmocnią i tak już silną na Zachodzie refleksję, wedle której wsparcie dla Ukrainy jest niczym krew przelewana w piach.

—–

Jakie problemy ZSU obnaża historia 155 brygady?

Nade wszystko fakt, iż w odtwarzaniu zdolności bojowych armii zbyt duży prym wiedzie propaganda. Po co w ogóle powoływano 155-tą brygadę? Ano po to, by sugerować, że istnieje wiele innych jednostek tej wielkości. Niekoniecznie 154, bo proces tworzenia nowych brygad reguluje nieco więcej czynników niż tylko porządek wynikający z kolejności, tym niemniej poprawnym jest założenie, że tak wysoki numer musi oznaczać istnienie co najmniej setki podobnych formacji. A wiadomo, „w kupie siła”, co jest przesłaniem zarówno do przeciwnika, jak i – chyba głównie – do „swoich”, celem podbudowania ich morale.

Tyle że w praktyce tego typu podejście przekłada się na stopniowe „rozwadnianie” możliwości armii jako całości. Uzupełnienia osobowe i sprzętowe nie trafiają do uszczuplonych na skutek działań bojowych, doświadczonych jednostek, gdzie mogłyby zostać odpowiednio szybko zaabsorbowane. Te brygady, mniejsze o połowę, często nawet o dwie trzecie, dalej tkwią na froncie, realizując zadania ponad własne możliwości. W tym samym czasie na zapleczu powstaje kolejna jednostka z wysokim numerem. I pal licho, gdyby udało się ją przyzwoicie wyposażyć i wyszkolić, rzucić do walki jako pełnowartościową formację. Ale tak się zwykle nie dzieje. Stare brygady „pękają”, bądź „tylko” stają przed taką perspektywą – i wtedy zaczyna się wspomniany młyn. Ad hoc organizowane uzupełniania, klejenie obrony na froncie z oddziałów, które nigdy ze sobą nie współpracowały, ba, których personel jest w minimalnym lub żadnym stopniu ostrzelany. Wszak weterani potrzebni są na froncie, a nowe oddziały formuje się z kompletnie zielonych rekrutów i kadry wyciąganej z „lamusa”.

Konkludując ów wątek – Ukraina nie potrzebuje 150 czy 200 brygad, poza nazwami mających niewiele wspólnego z takimi związkami taktycznymi. Niech będzie ich o połowę mniej, za to nie szkieletowych i nie „gołych”; rosjanie, jakkolwiek w tej wojnie nieudolni, i tak znają wartość kolejnych nowoformowanych jednostek, na tyle ogarnięci wywiadowczo byli, są i będą.

Oczywiście, takie „redukcyjne” podejście wymaga od dowództwa ZSU szeregu innych działań, jak choćby sensownego planowania rotacji zaangażowanych w walkę oddziałów.

—–

Wymaga też zmierzenia się z inną słabością ukraińskich sił zbrojnych – na własny użytek określam ją mianem „atamanizacji”, od słowa „ataman”, czyli kozacki dowódca.

Dla lepszego zrozumienia sytuacji najpierw posłużę się ideą próżni socjologicznej, sformułowaną  w 1979 roku przez profesora Stefana Nowaka. Pokrótce mówi ona o tym, że my, Polacy, silnie identyfikujemy się z grupami pierwotnymi (rodziną, rówieśnikami czy sąsiadami) i z narodem jako takim, przy jednocześnie niskiej identyfikacji z grupami poziomu pośredniego. To jedna z częściej przywoływanych koncepcji, która nadal pozwala wyjaśnić fenomen niskiego zaufania społecznego oraz relatywną słabość społeczeństwa obywatelskiego nad Wisłą.

Tylko jak to się ma do problemów ukraińskiej armii? Ano tak, że dla zwykłego żołnierza brygada jest „wszystkim”. To ta rodzina czy grupa sąsiedzka z konceptu prof. Nowaka. Po niej długo nie ma nic – jest próżnia – i na końcu są ZSU, postrzegane w kategoriach symbolicznych, wszak wszystko co realne i tak dzieje się na poziomie brygady. To „spojrzenie z dołu” wzmacniające „spojrzenie z góry” – percepcje dowódców brygad, którzy traktują „swoje” jednostki niczym atamani sotnie. W tej perspektywie – którą formułuję w oparciu o własne obserwacje, wieloletnie, ale niepoparte profesjonalnymi badaniami, obciążone więc ryzykiem nietrafności – brygady są jak udzielne księstewka. Państwa w państwie, armie w armii, z własnym zapleczem w postaci organizacji wolontariackich, z daleko posuniętą samodzielnością w zakresie rekrutacji i polityki informacyjnej. Nie wiem, dlaczego tak jest – być może to współczesny przejaw kozaczyzny (specyficznie godzący niezależność z logiką instytucji), oraz sposób na przeciwdziałanie endemicznej korupcji (zaopatrywanie się brygad z pominięciem MON zapewne zmniejsza wielkość korupcyjnych premii).

Niezależnie od przyczyn „atamanizacji”, do pełnego obrazu realiów ukraińskiej armii musimy dorzucić złogi sowieckiej mentalności – „umiłowanie” do działań masą, organizacyjne bałaganiarstwo i pogardę dla ludzkiego życia. Gdy zderzymy to z wymaganiami wielkiego konfliktu o wysokiej intensywności, dostrzeżemy sporo wewnętrznych napięć obniżających efektywność sił zbrojnych. Pojedyncze brygady umieją znakomicie walczyć, ale współdziałanie kilku jednostek niespecjalnie Ukraińcom wychodzi. Stawka (naczelne dowództwo) potrafi uderzyć ręką w stół i przywołać do porządku co bardziej niesfornych dowódców brygad, bądź ich odwołać, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że nie do końca nad „tym towarzystwem” panuje. Często miota się, nie w pełni doinformowana; po trzech latach pełnoskalówki trudno nie dostrzec, że solidna wymiana danych i budowanie wysokiej świadomości sytuacyjnej to nie są atuty ZSU. „Każdy sobie rzepkę skrobie”, można by zacytować popularne powiedzenie.

Deficyt wiedzy (na najwyższym szczeblu) przekłada się na nerwowe, desperackie ruchy. Czasem po prostu trzeba ugasić kolejny „nieoczekiwany” pożar na froncie, czasem kadrowo-rotacyjny młyn wynika z czegoś innego. Nie wszystkie brygady są „atamańskie”, wiele z nich to wydmuszki, co w połączeniu z „brygadowym egoizmem” tych najsilniejszych graczy skutkuje „kanibalizacją” tych słabszych. Zabieraniem co cenniejszych aktywów, bo „to mnie się należy i to ja potrzebuję”. Taki los stał się udziałem „Anny Kijowskiej”, potraktowanej jako rezerwuar ludzi i sprzętu.

Problem w tym, że 155-ta była częścią większego międzynarodowego projektu.

Problem w tym, że pośpiesznie i byle jak odbudowana, widniejąca na stanie jako pełnowartościowa jednostka, trafiła na jeden z najcięższych odcinków frontu.

I się zesrało…, jak mawia o dramatycznych sytuacjach mój dobry kolega.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Borysowi Sz., Darijo Dąb-Rozwadowskiemu (za „wiadro” kawy), Grzegorzowi Kozakiewiczowi i Radkowi Gajdzie.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Szkolenie innej brygady z wysokim numerem – 128-ej/fot. SzG ZSU

Zależności

500 czołgów, 300 zestawów artylerii rakietowej, 1000 haubic, 50 samolotów wielozadaniowych, setka śmigłowców – tyle trzeba Ukrainie dostarczyć, by mogła wygrać tę wojnę (plus rzecz jasna sporo innej „drobnicy”). Licząc po cenach nowego, zachodniego sprzętu (co nie zawsze jest właściwe, bo na przykład czołgi nie muszą być od razu Abramsami; wystarczy, by był to utrzymany w przyzwoitej kondycji sprzęt posowiecki), mówimy o broni wartej 40-45 mld dolarów. Broni i odpowiednich pakietach – logistycznym, amunicyjnym, szkoleniowym – które zawierają się w cenach jednostkowych sprzętu. Dużo? Dużo. Ale tegoroczna lista najbogatszych magazynu „Forbes” obejmuje 2668 nazwisk miliarderów, którzy dysponują majątkiem wartym 12,7 biliona dolarów. Czyli… 300 razy większym, niż wynoszą ukraińskie potrzeby.

Przyjrzyjmy się tej liście – na jej czele stoi Elon Musk, szef Tesli i SpaceX, mogący się pochwalić 219 mld dolarów. Na miejscu drugim lokuje się Jeff Bezos, ten od Amazona, posiadający aktywa i gotówkę o wartości 171 mld dolarów. Trzeci jest Francuz Bernard Arnault z rodziną (właściciele marek Louis Vuitton, Sephora, Tiffany i innych), z majątkiem wycenionym na 158 mld dolarów. Bill Gates – przez dekady medialna ikona bogaczy – ze 129 mld załapał się dopiero na czwartą pozycję. Na liście jest też siedmiu Ukraińców, z których najbogatszy – Rinat Achmetow – ma do dyspozycji 4,2 mld dolarów, a cała siódemka dysponuje łącznie niemal 12 mld dolarów. To dużo mniej niż wspomniane 40-45 mld, ale… Ale jakoś nie mogę przejść do porządku dziennego nad konstatacją, że są na świecie ludzie – w tym pojedyncze osoby! – którzy dysponują środkami większymi niż wartość elementarnych w tej chwili potrzeb 40-kilkumilionowego narodu. Potrzeb pozwalających na przetrwanie, uniknięcie niewoli, prześladowań, marnego życia w realiach „ruskiego miru”. Jest w tym coś głęboko niemoralnego…

Ale jako socjolog mam też świadomość, jak bardzo skomplikowana jest natura relacji społecznych. Co z tego, że tegoroczny budżet Ukrainy na poziomie 46 mld dolarów w całości wystarczyłby na wspomniany zakup? Co z tego, że ukraińskie PKB – z ostatnich notowań sprzed wojny – warte było ponad trzy razy więcej niż suma potrzebnych zakupów? Co z tego, że budżet wojskowy na bieżący rok największego donatora Ukrainy – Stanów Zjednoczonych – to 720 mld dolarów, że całościowo rząd w Waszyngtonie ma dysponować 6 bilionami dolarów? Że amerykańskie PKB to grubo ponad 20 bilionów dolarów? Że Polska, która tak szczodrze wspiera Ukrainę, planuje w tym roku „zarobić” (w cudzysłowie, bo państwo nie prowadzi działalności zarobkowej) ponad 120 mld dolarów? Że jej PKB za miniony rok to niemal 600 mld dolarów? I mógłbym tak długo, wskazując na konkretne elementy finansów Ukrainy, jej sojuszników, czy nawet wrogiej Rosji (która przypomnę – trzyma za granicą bilion dolarów, jako składowe majątku państwa i „prywatnych” oligarchów), identyfikując kolejne „kupki pieniędzy”, które wystarczyłyby do ocalenia Ukrainy. Tylko że to tak nie działa…

Czytam, że od rozpoczęcia inwazji na wypłaty dla żołnierzy Ukraina wydała 680 mln dolarów, z czego niemal połowa trafiła do personelu bezpośrednio zaangażowanego w działania zbrojne. A przecież wojsko – zwłaszcza na wojnie – to nie tylko wydatki osobowe. A przecież państwo na wojnie to nie tylko wojsko – to cała reszta społeczeństwa, którego nie można z dnia na dzień odciąć od wszystkich usług i świadczeń. Lend-Lease – amerykańska ustawa pomocowa – zakłada, że do Ukrainy trafi wsparcie (nie tylko militarne) o wartości 40 mld dolarów, ale będzie to rozłożone w czasie. A i tak nie wszystkim w Stanach się to podoba. Bo choć 40 mld to ułamek wartości amerykańskiego budżetu, to jednak trudno takie pieniądze wyjąć ot tak. Gdzieś trzeba zabrać, komuś nie dać, z czegoś zrezygnować. Tymczasem równowaga stosunków społecznych jest niezwykle krucha – jeden mały klocuszek wyjęty z niewłaściwego miejsca może spowodować całą serię kolapsów. W skali Pentagonu Lend-Lease to betka, ale to zarazem na tyle duża kwota, że nie da się jej uszczknąć jednorazowo. Trzeba skrobać tu i tam, w taki sposób, by nie naruszyć praw nabytych – na przykład pensji – czy nie wpakować się w spiralę konsekwencji, jak choćby odszkodowań wynikłych z zamknięcia jakiegoś programu lub projektu. Słyszę opinie, że Polska mogłaby oddać Ukrainie wszystkie swoje czołgi. Pozornie ma to sens – byłby to rodzaj inwestycji w bezpieczeństwo, bo Ukraińcy także w naszym imieniu i za nas wykrwawiają rosyjską armię. Ale spójrzmy na bieżące konsekwencje – na utraconą zdolność bojową, na brak szkoleń, na ukryte bądź realne bezrobocie tysięcy członków personelu sił zbrojnych (część należałoby zwolnić, część sama by odeszła wobec braku sensownych wyzwań, reszcie płacilibyśmy „postojowe”). Albo jeszcze inaczej – załóżmy, że rząd RP na rok rezygnuje z wypłat 500 plus, zaoszczędzone środki przeznaczając na materiałową pomoc dla Ukrainy. Miałoby to sens? Miało! Byłoby zgodne z polską racją stanu? Jak najbardziej! A teraz wyobraźmy sobie, jakie byłby reakcje istotnej części beneficjentów programu. Mimo iż w skali Europy jesteśmy absolutnie wyjątkowi w postrzeganiu konieczności prowadzenia wojny aż do ukraińskiego zwycięstwa, nie mam złudzeń, jakby się to skończyło.

Nie można zmusić miliarderów do wyłożenia pieniędzy na ocalenie Ukrainy (czy jakiegokolwiek innego kraju w potrzasku). Trudno odebrać Rosji jej wszystkie zewnętrzne aktywa. Równowaga społeczna opiera się także na respektowaniu podstawowych praw, w tym prawa własności. Musielibyśmy mieć ogólnoświatowy konsensus w sprawie zaboru majątku oligarchów (w stylu „zabieramy i przekazujemy Ukrainie na prowadzenie wojny i odbudowę”), ale to niemożliwe. Zawsze znajdzie się podmiot, który z różnych powodów podważy sensowność takich działań. I w ramach ostrzeżenia czy retorsji zastosuje je wobec innych grup. „Zabieracie majątek rosyjskim miliarderom? Proszę bardzo, my w odpowiedzi nacjonalizujemy zachodnie przedsiębiorstwa w naszym kraju”, taka reakcja Chin wydaje się wielce prawdopodobna. Nie dlatego, że Pekin troszczy się o kieszenie moskiewskich oligarchów, ale dlatego, że przelęknie się o los swoich koncesjonowanych miliarderów. I dlatego, że istnienie „noworuskich” to wentyl bezpieczeństwa, „być albo nie być” kasty rządzącej, bez której nie ma Rosji – a Chinom na utrzymaniu Federacji przy życiu może (jeszcze) zależeć. Poziom komplikacji, współzależności, warunkowanych różnymi okolicznościami sympatii i antypatii jest w relacjach międzynarodowych na tyle duży, że trudno tu o „szybkie i łatwe” rozwiązania.

O czym piszę, bo choć jest we mnie mnóstwo złości na taki świat, jest też poczucie realizmu i odrobina pokory, z którymi miałem ostatnio trochę problemów. Wściekłem się kilka dni temu na wieść, że w najnowszym amerykańskim pakiecie pomocy dla Ukrainy znalazło się zaledwie 18 haubic. Gdy trzeba ich 180. Rozczarował mnie prezydent Emmanuel Macron, deklarujący dosłanie 6 kołowych zestawów artyleryjskich Cezar – gdy należałoby przekazać 60. Sporo było takich „kwiatków”, zostawiających wrażenie, że Zachód sobie powolutku Ukrainę odpuszcza. Ale to nie tak, bo po pierwsze, pomoc cały czas idzie i to coraz szerszym strumieniem. Po drugie, fakt, iż ów strumień nie jest tak szeroki, jak być powinien, wynika również z obiektywnych przeszkód (innych niż kunktatorstwo). Bo spójrzmy na francuskie Cezary – Ukraina dostała już 6 sztuk, 18 jest w trakcie przekazywania, dodatkowe 6, o których mówił prezydent, daje w sumie 30 zestawów. To jedna trzecia wszystkich Cezarów w dyspozycji armii francuskiej. No i zwróćmy uwagę, że jedna taka haubicoarmata to ekwiwalent 5-6 rosyjskich luf. „Niech produkują następne!”, można by rzec. Owszem, ale nie zapominajmy o konsekwencjach polityk bezpieczeństwa, jakie prowadzono w Europie przez ostatnie 30 lat. O demilitaryzacji, zarówno jeśli idzie o wielkość armii, jak i możliwości przemysłów. Spójrzmy na nasze podwórko – darowaliśmy Ukraińcom 18 Krabów, na ponad 50 podpisaliśmy umowę. Huta Stalowa Wola musi się teraz ratować wsparciem z Korei, bo samodzielnie nie byłaby w stanie wyprodukować odpowiedniej liczby podwozi (a trzeba zrekompensować stratę WP oraz realizować wcześniejsze zamówienia). I tak jest wszędzie, w całej Europie – wybudzenia z letargu wymaga nawet potężna w teorii niemiecka zbrojeniówka.

Amerykanie wysłali dotąd już niemal setkę M777 – również znacząco lepszych od swoich odpowiedników – zatem kolejne 18 haubic to jak 60-80 rosyjskich dział. Do tej osiemnastki USA dołożyły 36 tysięcy pocisków. „Mój boże”, pomyślałem w pierwszej chwili. „Przy bieżącym zużyciu wystarczy na sześć dni”. Ale teraz lekcja realizmu. 36 tysięcy pocisków kaliber 155 mm to ładunek o potężnych rozmiarach. Nie da się tego wysłać w kilku samochodach do Ukrainy i w taki sam sposób przewieźć na front. Szybkość musi współgrać z możliwościami ładunkowymi, co oznacza, że najlepiej zrobić to koleją. Zrobić w taki sposób, by amunicja nie musiała być długo składowana, bo Rosjanie polują na magazyny. Polska siec kolejowa różni się od ukraińskiej szerokością rozstawu torów, co „na wejście” komplikuje transport (o takie błahostce jak przerzut przez ocean tylko wspomnę). M777 to dobry przykład, by wskazać inne problemy – emki działają w oparciu o inny system metryczny, co wymaga zmiany nawyków u artylerzystów. I owszem, Ukraińcy szybko się uczą, ale szybko nie zawsze znaczy dobrze. Inny system metryczny, to inne narzędzia do obsługi sprzętu, w efekcie prozaiczna sprawa, jak zgubienie skrzynki narzędziowej (o co przecież łatwo, gdy użytkuje się broń przeznaczoną do wysokiej manewrowości), może uczynić haubicę nieobsługiwalną. Himarsy (wieloprowadnicowe zestawy rakietowe), o które zabiega Ukraina, nie są prostym odpowiednikiem sowieckich Gradów czy Smierczów. To sprzęt naszpikowany wysoką technologią, której trzeba się nauczyć. Itp., itd.

Innymi słowy: czas, przepustowość, moce produkcyjne i bieżąca zasobność donatorów – oto czynniki kanalizujące pomoc materiałową dla Ukrainy. Wszystkie osadzone w gęstej sieci rozmaitych zależności, z których część – jak szerokość rozstawu torów – paradoksalnie była niegdyś sposobem na przecięcie iluś tam niepożądanych relacji.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to