Półwysep

Media donoszą, że „rosjanie masowo wyjeżdżają z Krymu”. Fakt, ruch na moście krymskim jest w ostatnich dniach ogromny. Ale nie ma żadnych potwierdzonych informacji o ewakuacji personelu tamtejszych baz. Rodziny wojskowych też jakoś licznie półwyspu nie opuszczają (choć wiele osób z tego grona zrobiło to na przestrzeni minionych dwóch lat). Obecnie migrują turyści, bo skończyły się wakacje – i tyle. Zaś rosjanie, co do zasady, będą się Krymu trzymać do upadłego. Jest on dla nich zbyt ważny ze strategicznego punktu widzenia, zbyt wiele tam wojska i militarnej infrastruktury. O wadze symbolicznej – podbitej kampanią „Krym-nasz” – wspominam jedynie z obowiązku.

Nie sugeruję, że półwysep jest nie do odbicia – po prostu, nie widzę tu szybkich i łatwych rozstrzygnięć. W przeszłości Krym bywał już „twierdzą nie do zdobycia”, a mimo to różnie toczyły się jego dzieje.

—–

O wojnie krymskiej z lat 1853-56, która rozegrała się między rosją a Turcją sprzymierzoną z Brytyjczykami, Francuzami i Sardyńczykami, mówi się, że to „pierwszy konflikt nowoczesnej Europy”. Nigdy dotąd nauka i technika nie miały bowiem tak dużego wpływu na przebieg działań zbrojnych.

Jak możemy się domyśleć, taka sytuacja premiowała przeciwników rosji, ostatecznych zwycięzców zmagań. To oni mieli wydajniejszą logistykę (statki parowe vs. woły), bijące dalej karabiny i działa (różnica zasięgu między bronią brytyjską a rosyjską była czterokrotna), lepszą taktykę, dowodzenie, bardziej rozwiniętą medycynę pola walki. Machina administracyjno-wojskowa moskali okazała się do szczętu niewydolna oraz skorumpowana – w efekcie wojna krymska, poza upokarzającą klęską, przyniosła cesarstwu rosyjskiemu pół miliona zabitych, rannych i zaginionych żołnierzy, ponad trzy razy więcej niż wynosiły łączne straty przeciwników.

W drugiej połowie października 1941 roku, po ledwie trzech miesiącach blitzkriegu, Niemcy przystąpili do uderzenia na Krym. Natarcie (wspierane przez oddziały rumuńskie), wyprowadzono przez Przesmyk Perekopski, jedyny łącznik półwyspu ze stałym lądem, oddzielający Morze Czarne od Morza Azowskiego. Hitlerowcy bardzo szybko oczyścili Krym z sowieckich oddziałów, jednak potrzebowali aż ośmiu miesięcy, by zdobyć Sewastopol – dobrze przygotowaną do obrony twierdzę i główną bazę floty czarnomorskiej. Panowanie nad Krymem kosztowało ich życie i zdrowie 30 tys. żołnierzy. Straty sowieckie – obejmujące również 60 tys. jeńców (z których większość zmarła potem w niewoli) – były cztery razy wyższe.

Czy z obu wspomnianych kampanii można wywieść jakieś użyteczne analogie i przestrogi dla Sił Zbrojnych Ukrainy (ZSU)?

Cóż, rosjanie nadal pozostają tymi „gorszymi” jeśli idzie o kulturę organizacji i jakość dużej części wyposażenia. Także w zmaganiach z Ukrainą to oni ponoszą większe straty – można by zatem rzec, że tradycji staje się zadość. Można też założyć, że dobrze przygotowali Krym do obrony. Ale i trzeba mieć świadomość, że Ukraińcy nie pójdą drogą Brytyjczyków i Francuzów – nie wysadzą desantów na krymskich plażach, bo nie mają technicznych możliwości (floty i wyspecjalizowanych oddziałów piechoty morskiej w odpowiedniej liczbie). Nie zdołają również powtórzyć manewru Niemców i Rumunów z 1941 roku. Uderzenie z lądu wymagałoby przełamania silnie ufortyfikowanego rosyjskiego frontu na południu Ukrainy; sądząc po doświadczeniach z zeszłorocznej kontrofensywy na Zaporożu, takie próby zakończyłyby się ukraińską porażką.

—–

Z zastrzeżeniem wszak, że mówimy o perspektywie „na dziś”. Teoretycznie bowiem nadal istnieje możliwość znaczącego osłabienia rosyjskich oddziałów okupujących południową Ukrainę (i generalnie sił inwazyjnych). Na obecnym etapie operacja kurska ZSU zmusiła rosjan do odwołania do kraju 30 tys. żołnierzy; można sobie wyobrazić, że byłoby czy będzie ich więcej, gdyby Ukraińcy rozszerzyli swoje działania na terytorium wroga. Jeśliby zarazem mieli dość rezerw, by uderzać u siebie i próbować odzyskać okupowane terytoria, Krym zapewne stałby się ich celem. Ta wojna „lubi” obserwatorów zaskakiwać, choćby więc z uwagi na intelektualną uczciwość i ostrożność warto mieć takie scenariusze „z tyłu głowy”.

Warto też mieć świadomość, czym jest dla Moskwy Krym.

W potocznym dyskursie półwysep określa się mianem „klejnotu pośród zdobyczy putinowskiej rosji”, a most łączący go z Kerczem ma być tego triumfu ucieleśnieniem. Zarazem podkreśla się funkcje logistyczne i Krymu, i przeprawy, dzięki którym możliwe jest zaopatrywanie rosyjskich oddziałów na południu Ukrainy. To racjonalne, ale po części zdezaktualizowane argumenty, bo rosjanie zbudowali alternatywny szlak logistyczny – drogowy i kolejowy – w okupowanym „korytarzu” łączącym Krym ze zdobyczami w Donbasie. Most nie jest im niezbędny (podobnie jak infrastruktura drogowo-kolejowa na półwyspie), co zresztą stanowi najlepszą odpowiedź na pytanie, dlaczego Ukraińcy go nie atakują.

Wartość Krymu nie ma związku z Ukrainą, z toczoną tam wojną – półwysep to rosyjskie „okno na świat”. Miejsce, które daje sposobność do kontrolowania Morza Czarnego, skąd można dostać się na śródziemnomorski akwen i dalej.

—–

Imperialne ambicje nadające Krymowi niebagatelną rolę każą rozpatrywać ukraińskie wysiłki odzyskana półwyspu w kategoriach działań wysokiego ryzyka. Można nawet przyjąć, że gdyby Ukraińcy fizycznie zagrozili Krymowi, rosja sięgnęłaby po bombę „A” (zrzuconą gdzieś w Ukrainie). By tym sposobem uzyskać efekt mrożący i zmusić przeciwnika do porzucenia pomysłu odbicia ważnego strategicznie obszaru.

Czy wobec takiego warunku brzegowego ukraińskie próby odzyskania granic sprzed 2014 roku miały kiedykolwiek szanse powodzenia? Spójrzmy wstecz, na przykłady, z których wynika, że mocarstwa atomowe wcale nie są niepokonane. Wielka Ameryka uciekła z Wietnamu, sowietów rozłożyli na łopatki afgańscy mudżahedini. W natowską interwencję w Afganistanie zaangażowane były aż trzy jądrowe potęgi. I w każdym z tych przypadków silniejsi przegrywali, przy czym kluczowe jest tu stwierdzenie, że działo się to p o w o l i. „Atomowi” stopniowo redukowali swoje cele strategiczne, aż na końcu stało się nim w miarę bezpieczne wycofanie, nic więcej. W Wietnamie, gdzie opcja jądrowa leżała już na stole, owe redukcje w sposób naturalny eliminowały zasadność użycia „atomówek”. Odpalenie głowic miało „sens”, gdy komunistyczna Północ walczyła nieustępliwe, ale i proamerykańskie Południe nie dawało za wygraną. Później, wraz z załamywaniem się woli walki u południowych Wietnamczyków, nie było już czego „ratować”.

A więc czysto teoretycznie także i w ukraińskim przypadku strategia „gotowania żaby” – mozolnego oswajania rosjan z kolejnymi niepowodzeniami i wymuszonymi przez nie redukcjami celów – mogłaby się sprawdzić. De facto już się sprawdziła, wszak po dwóch i pół roku pełnoskalowej wojny na Kremlu mają świadomość, że nie sposób zająć całej Ukrainy i że najpewniej trzeba się będzie zadowolić mniejszymi zdobyczami. Od takiego myślenia do pogodzenia się ze stratami wcale nie ma długiej drogi.

—–

Spójrzmy na początek tego procesu (w odniesieniu do Krymu).

Wróćmy do sierpnia 2022 roku i pierwszych ukraińskich ataków na instalacje wojskowe na półwyspie. Ten miał być „nie do ruszenia”, doskonale broniony również przed napadem z powietrza. Tymczasem ukraińskie drony zaczęły się przez ów szczelny parasol przebijać. W szczycie sezonu turystycznego, sprawy więc nie dało się zamieść pod dywan. Media w rosji – by nie pisać o słabości systemów obrony przeciwlotniczej – początkowo unikały zwrotów sugerujących ukraińskie ataki. Używano frazy „słyszalne huki”, brzmiącej znacznie mniej panicznie (i kompromitująco) niż „wybuchy”. Rzecz w tym, że rosyjskie słowo „chłopok” (хлопок), oznacza nie tylko „huk”, ale i „bawełnę”. Jeśli akcent pada na pierwsze „o”, chodzi o włókno, gdy na drugie, idzie o dźwięk. Ta drobna różnica dała początek zjawisku – semantycznej zabawie, podchwyconej też przez rosjan, w ramach której pożary i eksplozje kwituje się słowem „bawełna”. Na lotnisku w rosji wyleciał w powietrze wojskowy samolot? „Bawełna”. Ukraińcy trafili skład paliw? „Bawełna”.

Używana z coraz większą nonszalancją „bawełna” nie jest li tylko zagadnieniem dla językoznawców. Psycholodzy społeczni dostrzegą w tym strategię oswajania się z rzeczywistością, z jej początkowo nieakceptowalnymi elementami.

Dowodów, że ów proces toczy się w rosyjskich głowach jest rzecz jasna więcej – i zasługują na oddzielny tekst. Na potrzeby tego artykułu poprzestańmy na stwierdzeniu, że „rosyjską żabę na Krymie” Ukraińcy gotują bardzo umiejętnie. Niszczą tamtejszą obronę przeciwlotniczą, lotniska, inną wojskową infrastrukturę. Atakują bazy morskie, okręty, w efekcie duża część czarnomorskiego zgrupowania uciekła do portu w Noworosyjsku (w rosyjskim kraju krasnodarskim). Celem tych działań jest uczynienie Krymu „ziemią przeklętą”, „niewartą utrzymania”. To strategia długofalowa, ale już dziś wartość utraconego przez rosjan sprzętu – na półwyspie i Morzu Czarnym – szacuje się na 25 mld dol. „Car” putin takie straty przełknie (pytanie, o ilu wie?), ale wiecznie żyć i rządzić nie będzie…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu (w ubiegłym tygodniu znów coś się zacięło…) – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. ilustracyjnym żołnierze ukraińscy. Wierzę, że kiedyś pojawią się i wrócą na stałe na krymskie ziemie/fot. Sztab Generalny ZSU

Tekst, w nieco innej formule, ukazał się również w portalu Interia.pl

Powściąganie

Wojna w Ukrainie jest największym konfliktem w Europie po 1945 roku. To najpoważniejsze starcie XXI wieku, pośrednio angażujące kilkadziesiąt krajów; de facto kolejna wojna światowa, wszak ogniskująca się na ograniczonym obszarze. Wedle najostrożniejszych szacunków (amerykańskich i brytyjskich służb), pochłonęła dotąd 600 tys. ofiar – zabitych i rannych żołnierzy oraz cywilów. Tylko w pierwszym roku „pełnoskalówki” zniszczono i uszkodzono 150 tys. (!) budynków. Trudno nie mówić o wielkim dramacie, ale warto też mieć świadomość, że mogło być gorzej. Nie jest, bo rosja i Ukraina nie wykorzystują w pełni swoich potencjałów. Jakich i dlaczego?

Odnośnie rosjan – nie, nie chodzi mi o rzekome Wunderwaffe – wszystkie te Armaty czy Su-57 – nie mam również na myśli schomikowanych w dużej liczbie przyzwoitych czołgów, BWP-ów czy dział samobieżnych; takie rezerwy bowiem nie istnieją. Nie będę Was przekonywał, że moskale znacznie wcześniej mogli zadać dotkliwy cios ukraińskiej energetyce – co stało się na początku trzeciego roku wojny. Nie mogli; owszem, mieli i mają stosunkowo liczne lotnictwo strategiczne, ale Ukraińcy weszli w konflikt z przyzwoitą obroną przeciwlotniczą – i dopiero jej zapaść z przełomu 2023 i 2024 roku (będąca efektem strat i zużycia) dała agresorom większą swobodę działania.

No więc nie o powściąganie w używaniu arsenału konwencjonalnego idzie. Asem w rękawie rosjan jest broń jądrową.

Jej użycie niekoniecznie oznaczałoby równanie z ziemią całych miast – do czego zwykle sprowadzają się potoczne wyobrażenia o atakach jądrowych. Te wyobrażenia – pozwólcie na dygresję – ukształtowały się w pierwszych dwóch dekadach zimnej wojny. Wtedy rzeczywiście fiksowano się na budowie ładunków termojądrowych – zabójców całych metropolii – ale z czasem przyszło opamiętanie. Wojna termojądrowa miałaby eksterminacyjny charakter, byłaby NADefektywna w skali całego globu, co sprawiało, że nikomu nie opłacało się jej zaczynać. Na gruncie tej refleksji pojawiły się pomysły o ograniczonym, taktycznym wykorzystaniu „atomówek” odpowiednio „małej” mocy. Takich, których wybuch zabijałby po kilka-kilkanaście tysięcy żołnierzy przeciwnika i nie byłby równoznaczny ze zniszczeniem i skażeniem rozległych obszarów. W rosyjskim arsenale jest sporo takich ładunków – użycie pojedynczego czy nawet kilku-kilkunastu nie wywołałoby gigantycznej katastrofy ekologicznej. Zarazem pozwoliłoby zadać poważne straty armii ukraińskiej, a w warstwie psychologicznej mogłoby wywołać efekt mrożący – tak pośród Ukraińców, jak i ich sojuszników.

Kreml rozważał już sięgnięcie do arsenału jądrowego, przerażony ukraińskimi zwycięstwami z lata i jesieni 2022 roku. Tamę miały postawić dwa kraje – Chiny, grożąc odcięciem rosji od ekonomicznej kroplówki, oraz USA, które przedstawiły inne ultimatum. Jakie? Jeśliby uważnie prześledzić publiczne wystąpienia emerytowanych szefów amerykańskich spec-służb i prominentnych niegdyś wojskowych, które padały w tamtym czasie, wyłania się z nich scenariusz bolesnego odwetu. Byłoby nim zniszczenie kluczowych elementów rosyjskich sił inwazyjnych w Ukrainie i posłanie na dno floty czarnomorskiej – przy użyciu konwencjonalnych środków bojowych.

Potencjał sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych pozwalałby na takie przedsięwzięcie, trudno ocenić, czy Waszyngton miałby dość politycznej woli, by przejść do czynów. Faktem jest, że broni „A” na Wschodzie nie użyto, a wobec skali rosyjskich zbrodni naiwnością byłoby założyć, że Kreml kieruje się względami humanitarnymi.

Poza lękiem przed reakcjami USA i Chin idzie tu raczej o wyrachowaną kalkulację, którą można by ująć w kilku punktach. Po pierwsze, nie ma pewności, czy wybuch jądrowy – czy nawet ich seria – złamałyby ukraiński opór. Biorąc pod uwagę to, co obserwowaliśmy w 2022 i 2023 roku, równie dobrze mógłyby zwiększyć determinację obrońców.

Po drugie, atak jądrowy i ryzyko załamania się ukraińskiej operacji obronnej zapewne zmobilizowałyby Zachód, który upadku Ukrainy nie chce, do znacznie wydatniejszej pomocy wojskowej. A przynajmniej taką możliwość musieliby założyć rosyjscy generałowie.

Po trzecie, w rosji trwa „medialna obróbka” narodu, zgodnie z którą „operacja specjalna” to rozprawa nie tylko z „faszyzującą Ukrainą”, ale i całym Zachodem. To ich wersja wojny dobra ze złem. Konfliktu, w którym „nasze malcziki sobie radzą!”. Po co więc ta bomba? Jak zracjonalizować „swoim” jej użycie? W rosyjskiej propagandzie niewiele jest logiki, niemniej byłaby to kwadratura koła. Tym bardziej niebezpieczna, że atak jądrowy zrujnowałby inny, niezwykle istotny element narracji, mówiący o „delikatności” rosyjskiej armii. Nam może się to wydawać absurdalne, ale wielu rosjan wierzy, że ich żołnierze nie mordują, nie strzelają do cywilnych obiektów, nie grabią, nie gwałcą i generalnie postępują według zasad fair play. Przywalenie „atomówką” średnio pasuje do tego obrazu.

Obrazu budowanego także w międzynarodowym przekazie – tam, gdzie Kremlowi udaje się narzuć wizję rosji reagującej zbrojnie na prowokacje Zachodu, w szczególności USA. Afryka, część Azji i Ameryki Południowej kibicuje rosjanom nie tyle z sympatii do ich kraju, co z antypatii do Amerykanów. Istotne są rzecz jasna interesy ekonomiczne, co tylko podbija stawkę. Północ i Południe globu nie różnią się w zakresie postrzegania broni jądrowej jako ostatecznego argumentu. Moskwie zatem trudno byłoby znaleźć uzasadnienie dla sięgnięcia po „atom” – to Zachód/Ukraina musiałyby jako pierwsze wykonać jakąś „grubą akcję”. Bez tego rosja straciłaby w oczach sympatyków, co przełożyłoby się na dalszą polityczną i ekonomiczną izolację.

Warto mieć na uwadze, że istotna baza dla prorosyjskości to postrzeganie USA jako „imperialisty”, łatwo sięgającego po przemoc. Owa łatwość bierze się z poczucia bezkarności, gwarantowanego m.in. przez arsenał jądrowy. Którego Amerykanie – to niezwykle ważny element – już raz użyli wobec innego kraju, mordując dziesiątki tysięcy ludzi. Zrzut bomby „A” na Ukrainę byłby wejściem rosji w amerykańskie buty – w czym zawiera się ostatnie zastrzeżenie.

—–

A przed czym wystrzega się druga strona? Najpierw odrobina historii.

23 października 2002 roku czeczeńskie komando Mowsara Barajewa zajęło moskiewski teatr na Dubrowce wraz z niemal tysiącem widzów. Terroryści zażądali zakończenia wojny w Czeczenii i wycofania stamtąd rosyjskich wojsk. Dali Kremlowi tydzień, po czym mieli zacząć zabijać zakładników. Tych jednak zabili ci, którzy powinni ich uwolnić – rosyjscy antyterroryści szturmujący obiekt trzy dni później. W czasie akcji – w której użyto mieszanki gazów usypiających – życie straciło 40 zamachowców i 130 cywilów. Zawaliła rosyjska organizacja – w tym przypadku niedostatecznie przygotowana i fatalnie przeprowadzona ewakuacja podtrutych zakładników. Ale to była tylko finalna „skucha”. Jak bowiem kilkudziesięcioosobowe komando – wyposażone w kałasznikowy i ładunki wybuchowe – dostało się z Czeczenii do centrum rosyjskiej stolicy?

Czeczeni wyruszyli do Moskwy i dotarli na miejsce w zwartej grupie. Przebyli niemal dwa tysiące kilometrów przez wrogi kraj, pełen milicyjnych i wojskowych posterunków. Jak się okazało albo wcale ich nie sprawdzano, albo od sprawdzenia odstępowano – w zamian za wysokie łapówki.

Do czego zmierzam? Do wskazania warunków nie tyle ułatwiających, co wręcz zachęcających do ukraińskiej dywersji w rosji. Pierwszy to korupcja, która przed laty pomogła Czeczenom (nie tylko przy okazji Dubrowki; kaukaskie komanda wykonały w latach 90. kilka podobnych rajdów). Drugi to kulturowa bliskość – doskonała znajomość języka rosyjskiego, zwyczajów, obyczajów; Czeczeni też te atuty posiadali, ale umniejszone przez antropofizyczne cechy. Z tym wiąże się trzeci czynnik – zaplecze. Historia splotła Ukraińców i rosjan na różne sposoby, także poprzez więzy rodzinne i towarzyskie. Tworzą one obszar, w którym łatwo znaleźć bezpieczne kryjówki, przyczaić się. Dodajmy do tego wysoki poziom wyszkolenia ukraińskich „specjalsów”i równie wysoką motywację (nieodzowną, gdy operuje się na terytorium wroga). No i rosyjski „bardak” – bylejakość i bałagan – objawiający się także w podejściu do zabezpieczenia ważnych obiektów. W efekcie otrzymujemy wybuchową, dosłownie, mieszankę.

Ukraińcy mogliby rozkręcić w rosji kampanię terrorystyczną na niespotykaną skalę. Nie mówię o intencjonalnym porywaniu ludzi, ale o uderzeniach w infrastrukturę krytyczną i stricte wojskową, realizowanych bez oglądania się na straty uboczne. Dotychczasowe „pożary”, ataki dronów i zamachy byłyby przy tym przygrywką z placu zabaw. Co Ukraińców powstrzymuje? Względy humanitarne na pewno mają tu znaczenie (choćby z pragmatycznego punktu widzenia, uwzględniającego ukraińskie aspiracje), ale w mojej ocenie najważniejszym „hamulcowym” pozostaje Zachód i widmo odcięcia od pomocy wojskowej, której koalicja odmówiłaby Kijowowi, gdyby ten sięgnął po „niegodne” środki.

Smycz – w postaci atomowego szantażu – trzymają też rosjanie, choć warto dostrzec, że to linka z dwiema obrożami. Można bowiem wyobrazić sobie, że Moskwa sięga po broń jądrową, a w odpowiedzi Kijów rozpoczyna bezpardonową operację terrorystyczną; innymi słowy, obie strony skutecznie się szachują (co oznacza też, że obawę przed ukraińską zemstą należy dopisać do zestawienia rosyjskich „nie” dla opcji atomowej).

—–

Nz. Zdjęcie ilustracyjne, przedstawiające finał operacji „Teapot” z 1955 roku – jeden z odtajnionych testów bomb atomowych/fot. domena publiczna

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Ps. Ów tekst – w krótszej formie – ukazał się pierwotnie w portalu Interia.pl, pod wskazanym linkiem.

„Zielone”

Waszyngton zgodził się, by Ukraina używała amerykańskiej broni i amunicji na terytorium federacji rosyjskiej. Dotyczy to obszarów przygranicznych, położonych na północ od Charkowa, co ma armii ukraińskiej umożliwić bardziej efektywną obronę metropolii, zarówno przed atakami z lądu, jak i z powietrza. W Moskwie doskonale zdają sobie sprawę, że dane przez USA przyzwolenie ma charakter tymczasowy. Że niebawem zostanie ono rozszerzone zgodnie z logiką tego konfliktu – nienachalnej eskalacji, której celem jest stopniowe „gotowanie rosyjskiej żaby” (czy jak kto woli, przekraczanie kolejnych „czerwonych linii”). Czyli, patrząc z pozycji Kremla, będzie gorzej. I tym właśnie należy tłumaczyć kolejny wysyp rosyjskich atomowych gróźb, skierowanych do Zachodu. „Jeśli nadmiernie uposażycie Ukraińców, srogo tego pożałujecie…”, taka jest istota przekazu płynącego z rosji.

Szantaż to rutynowe działanie rosjan, a w tym przypadku także dowód ich trudnej sytuacji. Zaryzykuję twierdzenie, że moskalom domyka się okienko strategiczne i że nie wykorzystali szansy, jaką była relatywna słabość sił zbrojnych Ukrainy, obserwowana na przestrzeni ostatniego półrocza. Mimo wściekłych ataków, armii rosyjskiej nie udało się rozbić przeciwnika. Doprowadzić do sytuacji, w której wojna rozstrzygnęłaby się na froncie – na co widoki są coraz marniejsze. Z kolei jakość zachodniej broni – znów w dużej ilości napływającej nad Dniepr – wraz z perspektywą bardziej efektywnego jej zastosowania, czynią owe widoki jeszcze marniejszymi. Zauważmy, co się wydarzyło w okolicach Biełgorodu tuż po tym, jak Waszyngton dał zielone światło na „strzelnie w rosji”.

Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, Ukraińcy wyprowadzili dotkliwe uderzenie w rosyjskie systemy przeciwlotnicze i rakietowe, skoncentrowane pod miastem. W tym celu użyto wyrzutni Himars, które strzelały pociskami kasetowymi. Rzecz jasna rosjanie twierdzą, że przechwycili nadlatujące rakiety, ale z dostępnych materiałów filmowych wynika, że kłamią. Zestawy S-400 („anałogi w miru niet”) znów okazały się za słabe w konfrontacji z zachodnią technologią wojskową. A z dymem poszły nie tylko one, ale też m.in. wyrzutnie Tornado (takie rosyjskie bieda-himarsy), którymi moskale ostrzeliwali Charków i pozycje armii ukraińskiej pod miastem.

Oczywiście, obezwładnienie rosyjskiej przygranicznej OPL nie rozwiązuje wszystkich problemów Charkowa i obwodu charkowskiego. Pamiętajmy, że moskale wdarli się na kilka kilometrów w głąb ukraińskiego terytorium, że wciąż istnieje ryzyko nasilenia takich działań, także bardziej na zachód, w rejonie Sumów. Sposobem na redukcję tego zagrożenia jest atakowanie rejonów koncentracji i bliskiego zaplecza rosjan na terytorium rosji – do czego idealnie nadaje się artyleria. Ta zachodniej proweniencji – za sprawą większego zasięgu i lepszej precyzji – dawałaby gwarancję względnej bezkarności; ruskie nie mogłyby jej sięgnąć własnymi odpowiednikami. W tym kontekście zgoda USA – choć ograniczona – oraz nieograniczone obszarowo przyzwolenie innych państw, potencjalnie załatwiają sprawę. Transgraniczny ostrzał – odpowiednio gęsty i celny – po prostu sparaliżuje rosjan. Wyzwaniem dla Ukraińców pozostaną drony – te zapuszczające się na odległość 30-40 km – zdolne atakować ściągnięte pod granicę armaty i haubice. Ale czy rzeczywiście pozostaną? Z relacji wiarygodnych dla mnie źródeł wynika, że na przestrzeni kilku ostatnich dni do Ukrainy dotarło sporo sprzętu do walki radio-elektronicznej (WRE), w tym urządzenia przeznaczone do zakłócania pracy bezpilotowców.

—–

No więc Ukraińcy nadal walczą i właśnie zyskują możliwość przyblokowania rosjan na północy.

Pójdźmy dalej – odkąd „na teatrze” znów pojawiły się ATACMS-y i kolejne partie Storm Shadowów/SCALP-ów, obrońcy zintensyfikowali działania wymierzone w rosyjską obronę przeciwlotniczą. Wyrzutnie i radary nie płoną wyłącznie w rosyjskim obwodzie biełgorodzkim, ale także na Zaporożu, w Donbasie i na Krymie. W tempie i skali, które skłaniają do wniosku, że parasol rozwinięty nad siłami inwazyjnymi ma teraz więcej dziur niż nieuszkodzonej powierzchni . Nadrzędnym celem tych działań jest – moim zdaniem – przygotowanie gruntu pod efy szesnaste. Na pewno wyczyszczenie im przedpola, by mogły realizować zadania bezpośredniego wsparcia wojsk lądowych (co oznacza operacje lotnicze przede wszystkim nad wschodnią Ukrainą). Ale czy tylko?

Nie bez powodu wspomniałem o jednej z logik tego konfliktu, czyli o stopniowym przesuwania „czerwonych linii”. Sądzę, że pojawienie się F-16 da pretekst do kolejnego zwolnienia „ukraińskich koni” z cugli. I nie chodzi wyłącznie o efektywne wykorzystanie samolotu i skonfigurowanej z nim amunicji, zdolnej razić cele na odległość setek kilometrów. Idzie też o rzecz elementarną, samą sensowność projektu „F-16 dla Ukrainy”. A ta – najogólniej rzecz ujmując – wymaga przeflancowania głębokich rosyjskich tyłów: radarów, wyrzutni czy samolotów operujących z dala od granicy oraz baz, składów, magazynów, centrów dowodzenia, które te działania wspierają. Bez tego efy by spadały; ich piloci muszę więc wejść na przygotowane przedpole, a później już sami szybko je sobie poszerzyć.

Co to oznacza dla rosjan? Wróćmy do regionalnej perspektywy i przyjrzyjmy się Krymowi. Ukraińcy atakują krymski garnizon i flotę czarnomorską już od dawna. Używają własnych systemów, ale największe sukcesy zapewnia im zachodnia broń. Nie brakuje opinii, że działania ZSU są bezsensowne, bo „rosjanie będą walczyć o półwysep do upadłego”. Po co więc zużywać potencjał na działania, które nie przyniosą pożądanego skutku?

Czyżby? Istotą strategii Ukraińców jest „obrzydzenie” półwyspu rosjanom. Mnożenie im kosztów związanych z okupacją i doprowadzenie do sytuacji, w której Moskwa zacznie się zastanawiać, czy gra (rozumiana jako posiadanie półwyspu) warta jest świeczki. W obliczu gęstniejących wątpliwości mogłoby się okazać, że operacja lądowa armii ukraińskiej – albo presja dyplomatyczna – nie napotkałyby wielkiego oporu.

Zauważmy, że atakowane są okręty, ale też portowa infrastruktura i instalacje wojskowe, jak radary, naziemne wyrzutnie, lotniska. W efekcie tej presji Ukraińcy nie tylko znieśli ryzyko rosyjskiego desantu na czarnomorskim wybrzeżu, ale też zerwali blokadę morską. Żywność znad Dniepru płynie dziś statkami do Stambułu i Konstancy, a dochody z tego tytułu zasilają wojenny budżet Kijowa.

A rosjan nie tylko przepędzono z zachodnich akwenów Morza Czarnego. Grillowanie krymskiego zaplecza i ataki na jednostki w pobliżu półwyspu sprawiły, że flota czarnomorska przesunęła większość okrętów do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg morza. I zasadniczo siedzi tam „na kupie”, realizując zadanie minimum – ochronę przeprawy na Kercz, co pozwala utrzymać status półwyspu jako hubu logistycznego. Mocno już wyizolowanego, spiętego z rosją cienką nitką mostu krymskiego. Kto nie dostrzega w tym desperacji i porażki, lepiej niech się nie odzywa.

I teraz wyobraźmy sobie, że taka sytuacja panuje od Krymu po Białoruś. Że Ukraińcom udało się wyizolować pole walki rozumiane jako cały front. Że strefa między rosyjskimi liniami obronnymi a efektywnie działającym rosyjskim zapleczem ma szerokość kilkuset kilometrów, że obejmuje tereny federacji, gdzie nie istnieją już bezpieczne dla wojska obszary. To scenariusz, który wciąż jest możliwy, biorąc pod uwagę atuty zachodniego uzbrojenia. I którego bardzo obawiają się na Kremlu, więc znów potrząsają atomową szabelką.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zniszczone pod Biełgorodem elementy systemu S-400/fot. anonimowe źródło rosyjskie

Nękanie

Na koniec tygodnia odrobina odtrutki na pesymistyczno-defetystyczną narrację, na dobre już zagnieżdżoną w mediach i naszych głowach. W ramach której (a może na skutek której) wielu z nas nie dostrzega czy wręcz dezawuuje sukcesy ukraińskiej armii. Bo „ruskie nieubłaganie prą do przodu”, „Ukraińcy nie mają już kim walczyć”, w związku z czym „jak tonący brzytwy chwytają się desperackich kroków”, czego przykładem mają być ataki na rosyjskie rafinerie. Ponadto, „z braku innych możliwości, bardziej dla propagandy niż wymiernych korzyści” idą po linii najmniejszego oporu i „uderzają w stare, słabo bronione okręty”, bądź próbują walczyć z rosyjskim lotnictwem i „czasem uda im się coś zestrzelić albo zniszczyć na ziemi”, ale „bez wpływu na całościowy obraz wojny”.

No to po kolei…

Po pierwsze, nie ma mowy o rosyjskim parciu – i szybkim zajmowaniu rozległych terenów. W paru miejscach front cofnął się o kilka-kilkanaście kilometrów, na tyle szeroko, że w sumie zrobiło się z tego ponad 500 km kwadratowych utraconego obszaru; równowartość dużego europejskiego miasta. To zysk wypracowany przez rosjan od początku roku, przy gigantycznych stratach ludzkich i sprzętowych (co najmniej 50 tys. zabitych i rannych, około tysiąca sztuk utraconego sprzętu ciężkiego). A zarazem mniej niż promil (jedna tysięczna…) obecnego terytorium Ukrainy, zdecydowanie mniej niż promil pierwotnych granic kraju. Generalnie rosyjski stan posiadania nie zmienił się w sposób istotny od jesieni 2022 roku – moskale okupują mniej więcej 17,5 proc. powierzchni Ukrainy. Po 2014 roku było to 7 proc., wiosną 2022 roku ponad 25 proc.

Choć rosjanie wciąż ponawiają lokalne ataki, front pozostaje stabilny. W rozgramianiu rosyjskich szturmów niebagatelną rolę znów odgrywa artyleria – ewidentnie Ukraińcy mają już czym strzelać, choć nie jest to intensywność, która pozwalałaby na coś więcej niż obrona.

Od wielu dni moskale nie publikują nowych materiałów filmowych, ilustrujących ataki dronów na bliskie zaplecze frontu. Skończyły im się bezpilotowce czy może Ukraińcy poradzili sobie z zabezpieczeniami, jakie ustanowiły rosyjskie systemy WRE? Skłaniam się ku drugiej opcji – przebiciu „bąbla”, który pozwalał dronom zapuszczać się 40-50 km za liniami obrońców. Teoretycznie istnieje też opcja trzecia – że Ukraińcy wycofali ze strefy przyfrontowej najwartościowsze elementy arsenału, a więc rosjanie nie mają na co polować. Przeczy temu jednak obserwowana na ujawnianych filmach celność ognia ukraińskiej artylerii – tam po prostu muszą bić zachodnie „lufy”.

Front absorbuje w tej chwili około 300-tysięczny kontyngent armii ukraińskiej, ponad 400 tysięcy ludzi obsadza tyły (rosjanie mają w Ukrainie 450 tys. żołnierzy) – nie jest więc tak, że nie ma komu walczyć. Faktem jest fizyczne i psychiczne zużycie wielu ukraińskich wojskowych, zwłaszcza tych, którzy służą od początku wojny. Ale…

Ale Wołodymyr Zełenski podpisał właśnie dekret obniżający wiek mężczyzn objętych mobilizacją z 27. roku życia na 25. Wedle ostrożnych szacunków pozwoli to wcielić w szeregi 300 tys. ludzi. Bo ci w Ukrainie są, dotąd brakowało jedynie woli politycznej, by sięgać po młodzież (projekt, nad którym pochylił się prezydent, powstał już w maju zeszłego roku).

Oczywiście, te 300 tys. nie trafi na front od razu, całą masą – choćby dlatego, że przyzwoity cykl szkoleniowy trwa sześć miesięcy. Ale też nie jest tak, że wszyscy walczący na pierwszej linii wymagają natychmiastowej wymiany. Generał Syrski jeszcze przez jakiś czas może „mieszać w kotle” – w obrębie obecnego stanu osobowego armii ukraińskiej. Mam na myśli rotowanie jednostek – jedne brygady są mniej zużyte, inne bardziej, w dyskusji na temat kondycji ZSU zwykle zapomina się o żelaznym odwodzie dowódcy naczelnego. Stanowi go dziesięć brygad – zaprawionych w boju i solidnie wyposażonych – dotąd pełniących rolę straży pożarnej. Ponoć ich oszczędzanie przez gen. Załużnego było jednym z powodów konfliktu na linii dowództwo armii-przywództwo cywilne; nie znam wielu szczegółów, więc poprzestanę na tym, co napisałem.

Desperackie kroki? Zabawne. Ukraińcy – wedle różnych źródeł, także moskiewskich – zmniejszyli możliwości rosyjskich rafinerii o 10 do nawet 20 proc. I to raczej długotrwale, bo naprawa szkód w reżimie sankcyjnym będzie się ciągnąć miesiącami – dostęp do komponentów jest bowiem ograniczony, a rosyjskie zakłady w wielu kluczowych obszarach korzystają z zachodnich technologii. A Ukraińcy ostatniego słowa nie powiedzieli, co więcej, zyskali dodatkowy pretekst, gdy rosjanie ponowili ataki rakietowe na ukraińską infrastrukturę energetyczną. Teraz nie chodzi już „tylko” o zmniejszanie podaży paliwa – na czym cierpi rosyjski budżet, w ogromnej większości oparty o zyski ze sprzedaży kopalin i pochodnych – oraz docelowo armia (dla której paliwo to „krew”). Teraz to również „wet za wet” – dotkliwy cios za dotkliwy cios.

Topienie i demolowanie starych i słabo uzbrojonych okrętów? Jednostki desantowe floty czarnomorskiej istotnie najmłodsze nie są, nie bardzo też mają się czym bronić – samodzielnie. Przed inwazją moskale wzmocnili flotę w obszarze Morza Czarnego i Azowskiego o sześć okrętów desantowych należących do floty bałtyckiej i północnej. Oficjalnie jednostki wpłynęły na czarnomorski akwen z zamiarem wzięcia udziału w ćwiczeniach. Kilkanaście dni później maski spadły, zaczął się pełnoskalowy atak na Ukrainę. Dziś wiemy już, że desantowce planowano wykorzystać do ataku z morza na Odesę. Na skutek wielu czynników – przede wszystkim porażki uderzenia lądowego, które miało wspomóc desant oraz kompromitującej nieudolności marynarki wojennej rosji – okręty desantowe nawet nie zbliżyły się do odeskich wybrzeży. Stąd opinie, że desantowce okazały się, i nadal są, bezużyteczne. Zatem ich atakowanie nie ma większego sensu.

Tyle że rosjanie nie zamierzają wykorzystywać okrętów w ich pierwotnej funkcji. Dobrze wiedzą, że kolejny atak na most krymski jest kwestią czasu. Mają świadomość, że droga kolejowa, którą budują na południu Ukrainy, będzie celem dla ukraińskiej dalekonośnej i precyzyjnej artylerii. A szlaki kolejowe mają mnóstwo „wąskich gardeł”, jak choćby mosty czy wiadukty. Obie nitki zaopatrzeniowe mogą więc zostać zerwane. I nawet jeśli pozostaną nie do użycia tylko przez jakiś czas, wojsko nie zaczeka. Nie przestanie strzelać i jeść. Okręty desantowe to opcja na taką okoliczność – konieczności zaopatrzenia drogą morską. Teoretycznie rosjanie mogą w tym celu użyć trzech portów – w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu. Co zresztą w ograniczony sposób już robią. A dlaczego w ograniczony? Morze Azowskie to płycizna, do wymienionych portów nie wejdą duże jednostki. Za to uczynią to dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe (w końcu ich zadaniem jest dostarczenie sił inwazyjnych jak najbliżej wybrzeża). Oczywiście użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej pozwolą ruskim na płytki, ale zawsze oddech.

No więc w sytuacji, w której przynajmniej jedna trzecia (a wedle innych źródeł nawet połowa) z 13-15 okrętów desantowych rosjan już nigdzie nie popłynie, będzie ów oddech wyjątkowo płytki.

Polowanie na samoloty? Oczywiście, że chodzi też o wymiar propagandowy, prestiżowy i finansowy. Zniszczenie wartego kilkadziesiąt milionów dolarów Su-34, dodatkowo będącego „anałogiem-w-miru-niet”, to siarczysty policzek w moskiewski pysk. Nade wszystko jednak sposób na ograniczenie strat, jakie armia ukraińska ponosi na lądzie, na skutek bomb szybujących, zrzucanych przez Su-34. To one stanowią obecnie największe zmartwienie dla Ukraińców – o czym pisałem już kilkukrotnie, więc nie będę kontynuował wątku.

By go zwieńczyć, wspomnę tylko, że dziś w nocy kilkadziesiąt (!) ukraińskich dronów zaatakowało lotnisko w Mrozowsku (rosyjski obwód rostowski), w którym stacjonuje 559. pułk lotnictwa bombowego. Choć lotnisko znajduje się 200 km od linii frontu, wczoraj bazowało na nim niemal 30 bombowców. W swej nonszalancji rosjanie znów okazali się niezawodni – wedle ukraińskich źródeł dronom udało się zniszczyć sześć i uszkodzić osiem samolotów. Nie ma jeszcze zdjęć satelitarnych, niemniej na ujawnionych przez mieszkańców miasta filmikach widać kilka okazałych eksplozji. Widać też nieskoordynowany, chaotyczny ogień obrony przeciwlotniczej, strzelającej z systemów lufowych, a więc do celów bezpośrednio nad lotniskiem. To dowód, że rosjanie przeoczyli chmarę dronów, która wleciała nad ich terytorium – i zareagowali dopiero w ostatniej chwili.

Nocą Ukraińcy atakowali również lotnisko Engels, gdzie stacjonują Tu-95. I znów nie ma tu mowy o „spektakularnych, ale nieistotnych celach”, bo to tupolewy zrzucają pociski manewrujące, którymi rosjanie ostrzeliwują ukraińskie miasta i infrastrukturę krytyczną. No i Tu-95 – jako składowa nuklearnej triady – są kluczowym rosyjskim uzbrojeniem.

Równie kluczowe są samoloty wczesnego ostrzegania A-50. Od początku roku Ukraińcy zniszczyli dwie z dziewięciu tych maszyn (mamy już potwierdzenie śmierci całych załóg, pojawiły się zdjęcia z ich pogrzebów), jedną uszkodzili. Oczy i uszy rosyjskiego lotnictwa, w Ukrainie wykorzystywane były do koordynacji nalotów z wykorzystaniem bomb szybujących – i głównie z tego powodu ich unieszkodliwienie stało się dla Ukraińców zadaniem priorytetowym.

Innymi słowy – żadnej desperacji, wyłącznie propagandy i żadnego chodzenia na skróty. Ukraińcy konsekwentnie izolują pole walki. Przemyślanymi atakami starają się zniwelować rosyjskie przewagi i wypracować sobie dogodne sytuacje w przyszłości. Sam front pozostaje dla nich arcytrudnym wyzwaniem, ale byłby jeszcze trudniejszym, gdyby przestali rosjan nękać na tyłach.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Baza w Mrozowsku, zdjęcie z 2018 roku/fot. MOFR

Flota

Na początku tygodnia Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) w Hadze wydał nakazy aresztowania dwóch rosyjskich wojskowych – dowódcy lotnictwa dalekiego zasięgu gen. siergieja kobyłasza, oraz byłego dowódcy Floty Czarnomorskiej adm. wiktora sokołowa. Obu oficerów podejrzewa się o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości. Miało do nich dojść między 10 października 2022 roku a 9 marca 2023 roku, choć – jak podkreśla MTK – istnieje prawdopodobieństwo, że rosjanie popełniali przestępstwa również w innym czasie. Jakie? Zarzuty dotyczą atakowania celów cywilnych, szczególnie podczas zmasowanych ostrzałów ukraińskich obiektów energetycznych rakietami odpalanymi z bombowców strategicznych i okrętów. A więc za zgodą i na rozkaz podejrzanych.

W rosji trochę sobie z tych nakazów śmieszkują, bo federacja nie uznaje jurysdykcji Trybunału. No i rosjanie sami by sokołowa chętnie ukarali – oczywiście, nie za mordowanie ukraińskich cywilów. Jest bowiem admirał – trzy tygodnie temu zdymisjonowany przez putina – ucieleśnieniem uwłaczających porażek, jakie Flocie Czarnomorskiej zafundowali Ukraińcy. „Niech idzie w diabły!”, kwitują zatem co bardziej krewcy zwolennicy „specjalnej operacji wojskowej”. To rzecz jasna nie przesądzi o wysyłce sokołowa do Hagi – ba, putinowska rosja, z powodów wizerunkowych, nigdy do tego nie dopuści. Prędzej nieszczęsny admirał skończy jak wielu innych rosyjskich oficerów, którzy stracili przychylność Kremla – „zupełnie przypadkiem” wypadając z okna lub balkonu.

—–

A miało być tak pięknie…

W przededniu pełnoskalowej inwazji Flocie Czarnomorskiej postawiono dwa zadania. Miała założyć blokadę morską ukraińskich portów i szlaków żeglugowych oraz umożliwić i przeprowadzić desant morski, w wyniku którego (przy współpracy z wojskami lądowymi), zajęto by Odesę. To w tym celu ściągnięto z Bałtyku dodatkowe duże okręty desantowe.

O ile blokada i zaminowanie akwenu początkowo przebiegły bez przykrych dla rosjan niespodzianek, o tyle z desantem już w pierwszych dniach wojny sprawy przybrały zły obrót. Na tym etapie nie tyle winna była flota, co armia, która nie zdołała podejść pod Odesę. Atak od morza odłożono, z nadzieją na rychłą okazję. Dziś, po całej serii katastrof, śmiało można przyjąć, że desantu rosjanie już nie przeprowadzą.

Ukraińcy „zaspawali i najeżyli” wybrzeże. Uczynili Odesę twierdzą, a wzdłuż czarnomorskiego brzegu rozstawili wyrzutnie rakiet przeciwokrętowych, które przepędziły rosyjskie okręty w głąb akwenu. Wpierw jednak rosjanie dostali solidną nauczkę – obrońcy zatopili im, przy użyciu właśnie takich rakiet, flagową jednostkę floty, krążownik „Moskwa”. Wtedy, w kwietniu 2022 roku, wydawało się, że to wielki, ale pojedynczy i raczej przypadkowy sukces Ukraińców. Czas pokazał, że jest inaczej.

—–

Kronika wypadków na Morzu Czarnym wymagałaby obszerniejszego tekstu. Na potrzeby tego artykułu dość zauważyć, że Ukraińcy rozszerzyli spektrum środków wykorzystywanych do walki z rosyjską flotą. Dziś tworzą je również bezzałogowce – powietrzne i morskie – oraz lotnicze pociski manewrujące, wystrzeliwane z samolotów. Atakowane są nie tylko okręty – na morzu i w portach – ale również portowa infrastruktura i instalacje wojskowe, takie jak radary, naziemne wyrzutnie, lotniska, ba, latem 2023 roku uderzono nawet w siedzibę dowództwa Floty Czarnomorskiej. Głównym celem pozostaje Krym i baza w Sewastopolu.

Jakkolwiek walka toczy się na morzu, nad morzem i o morze, w ukraińskim arsenale nie ma okrętów. Ów paradoks to kluczowa kwestia, do której wrócę za moment. Najpierw bowiem o skutkach ukraińskich działań.

Obrońcy nie tylko znieśli ryzyko desantu, ale też zerwali rosyjską blokadę. Ukraińska żywność płynie dziś statkami do Stambułu i Konstancy, choć skala eksportu jest niższa niż przed wojną. Okrętów rosyjskich w okolicy nie ma, ale pozostały miny. Wynikłe z tego ryzyko oraz wcześniejsza, okresowa szczelność blokady sprawiły, że Ukraińcy oparli część eksportu na transporcie lądowym.

Agresorów nie tylko przepędzono z zachodnich akwenów Morza Czarnego. Grillowanie krymskiego zaplecza oraz ataki na jednostki w pobliżu półwyspu sprawiły, że Flota Czarnomorska przesunęła większość jednostek do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg morza. I zasadniczo siedzi tam „na kupie”, realizując zadanie minimum – ochronę Mostu Krymskiego, logistycznej „drogi życia” i oczka w głowie putina.

—–

Do tej pory Ukraińcy trafili 36 jednostek rosyjskiej floty. Wbrew hurraoptymistycznym doniesieniom, większość okrętów przetrwała – zostały uszkodzone i czasowo wyłączone z walki (w niektórych przypadkach na kilka tygodni, zwykle na kilka miesięcy). Ale 14 poszło na dno bądź zostało całkowicie zniszczonych w dokach.

Te 36 okrętów to jedna trzecia przedwojennego stanu czarnomorskiej floty – a dodajmy do tego zniszczoną infrastrukturę, puszczone z dymem najnowocześniejsze rosyjskie zestawy przeciwlotnicze S-400 czy spalone na lotniskach samoloty (co najmniej kilkanaście sztuk). Za jaką cenę? Niemal wyłącznie zużytej amunicji – kilkuset latających i pływających dronów, kilkudziesięciu rakiet przeciwokrętowych oraz kilkudziesięciu pocisków manewrujących, brytyjskich Storm Shadow i ich francuskich odpowiedników SCALP (plus oczywiście wabików, które udawały rakiety). Prawdopodobnie Ukraińcy stracili też kilka samolotów Su-24, nośników Storm Shadow/SCALP, zestrzelonych podczas dokonywania nalotów.

Oczywiście ukraińskie straty są większe, niż tylko wynikające z tej konfrontacji. Okręty floty czarnomorskiej wystrzeliły łącznie kilkaset rakiet, które spadły na ukraińskie miasta (stąd zarzuty MTK dla jej dowódcy), a oddziały piechoty morskiej brały udział na przykład w pacyfikacji Mariupola. Tym niemniej dla oceny efektywności zmagań o kontrolę nad akwenem, tych „sukcesów” rosjan nie należy brać pod uwagę (jakkolwiek brutalnie to brzmi).

Mamy więc straty na poziomie jednej trzeciej potencjału ilościowego floty, co po prawdzie, nie odbiega od rosyjskiego standardu dla tej wojny. W mocnym uproszczeniu, armia putina straciła co trzeci czołg, wóz bojowy i inne elementy wojskowej techniki, biorąc pod uwagę stany wyjściowe i magazynowe na 24 lutego 2022 roku. Poległ również bądź został ranny co trzeci zmobilizowany i wysłany na front żołnierz. Można by więc uznać niekompetencję admirała sokołowa za typową dla kadry dowódczej sił zbrojnych federacji rosyjskiej. Tyle że putinowskim generałom przyszło mierzyć się z dużą, nieźle wyposażoną, wyszkoloną i jak się okazało, świetnie też zmotywowaną armią lądową Ukrainy. A dowódca „czarnomorskich” stanął do walki z flotą, której w zasadzie nie było, biorąc pod uwagę klasyczny potencjał morski, czyli okręty.

—–

„No więc po co nam okręty, skoro tak łatwo można je stracić?”, zastanawia się część ekspertów. Pytanie jest o tyle zasadne, że na dobre zaczęliśmy realizację ambitnego programu „Miecznik”, w ramach którego marynarka wojenna RP otrzyma trzy duże fregaty. No i generalnie ten rodzaj sił zbrojnych – pod dekadach zaniedbań – ma zostać poddany gruntownej modernizacji i rozbudowie. „Tylko po co?”, pytają sceptycy.

Szukając odpowiedzi, przyjrzyjmy się uważniej Flocie Czarnomorskiej…

… co czynię w dalszej części tekstu, który możecie przeczytać w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Maciejowi Ziajorowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Pawłowi Drozdowi, Czytelniczce imieniem Marta, Adzie Adamus i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

Nz. Okręt desantowy typu „Ropucha”; rosjanie jak dotąd stracili trzy takie jednostki/fot. MOFR