Był na mojej dzielni starszy pan, woźny w kinie, o którego przeszłości wielu dorosłych mówiło z pogardą. „No, ten folksdojcz” – tego określenia używano zamiennie z nazwiskiem. Oczywiście my, dzieciaki, w swej młodzieńczej bezmyślności i okrucieństwie, nie raz i nie dwa starszego pana dojeżdżaliśmy. Zwłaszcza że tak naprawdę to on pilnował, by na seanse dla dorosłych nie wchodziły nielaty. Kto nasłuchał się, jak zajebistym filmem jest „Seksmisja”, „Interkosmos” czy „Obcy”, a potem nie mógł dostać się do kinowej sali, ten wie, o czym piszę. Nienawidziliśmy dziada…
Kiedyś – gdy pogonił mnie sprzed kasy – rozczarowany i wściekły zwyzywałem go, a jakże – od folksdojczy. Ostentacyjnie przy tym splunąłem i uciekłem jak na wczesnego nastolatka przystało.
Minęły może dwa dni. Wróciłem ze szkoły i zastałem wyraźnie poruszoną Babcię. A chwilę później stało się coś, co zdarzyło się raptem kilka razy – dostałem od niej tak koszmarną zjebę, że miałem ochotę zawinąć się w dywan i przeleżeć tam ze trzy doby. „A kim ty jesteś, gówniarzu, żeby oceniać ludzi za to, co robili w czasie wojny!?” – grzmiała Babcia. „Pojęcia nie masz, co może zrobić człowiek walczący o przeżycie!”.
Nie miałem; te nauki przyszły dużo później.
Gdy wybuchła wojna, Babcia była już dorosłą kobietą. Po ojcu, Niemcu, nosiła niemieckie nazwisko. Ale folkslisty nie podpisała, choć zdarzyły się w dalszej rodzinie takie przypadki. Mimo wszystko, owo twarde obstawanie przy polskości nie wyłączyło w niej empatii i zrozumienia dla wyborów innych.
Brakuje mi tej Babcinej mądrości – i we mnie samym, i w rzeczywistości, która nas otacza.
PS. Za namową Babci przeprosiłem woźnego. Kilka dni później oglądałem „Elektronicznego mordercę” (pod takim tytułem wyświetlano w Polsce „Terminatora”), siedząc w ostatnim rzędzie dzielnicowego kina. Miałem tylko 11 lat, ale pewien starszy pan uznał, że młodego „Ogdosia” gonić nie będzie.
—–
Warszawscy folksdojcze na wiecu, 1940 rok/fot. domena publiczna/zbiory NAC