Nadzabijanie

Gdy zapada zmrok, Ukraina wręcz tonie w ciemności. To wojenna profilaktyka, mająca utrudnić działania agresorom, ale i efekt rosyjskich ataków na infrastrukturę energetyczną. W miastach odrobinę światła dają uliczne sygnalizatory, da się więc bezpiecznie podróżować. Ale wraz z rogatkami – w tym przypadku mającymi postać obsadzonych przez wojsko lub policję blok-postów – zaczyna się inny poziom wyzwań. Ukraina jest ogromna, między miastami można przejechać dziesiątki kilometrów i nie natknąć się na żadną osadę. Nawet w czasach pokoju oznaczało to brak choćby minimalnej poświaty. Dobry wzrok i solidne reflektory auta były zatem pożądane już wcześniej, w realiach wojny bez nich ani rusz.

We wtorek późnym popołudniem wyruszyłem z Bachmutu wraz z trzema kolegami – tak kończył się nasz udział w konwoju humanitarnym, który zorganizowała Fundacja Otwarty Dialog. Było już ciemno, gdy znaleźliśmy się w okolicach Izjumu. Nasz terenowy nissan dobrze sobie radził z kiepską nawierzchnią drogi, ale ta nagle się skończyła. Stanęliśmy przed betonową barierą, ustawioną – jak się wkrótce przekonaliśmy – przed wjazdem na most. Zarwany, najprawdopodobniej celowo wysadzony przez wycofujących się rosjan. Jechaliśmy tędy rano, w drugą stronę, szybko więc doszliśmy do wniosku, że gdzieś w pobliżu musi być objazd prowadzący na tymczasową przeprawę. Tylko nijak nie mogliśmy go znaleźć.

Popędzany pęcherzem, ruszyłem na zwiady. Byliśmy w centrum jakiegoś przysiółku, po obu stronach rozoranej drogi stały typowo ukraińskie niewielkie chatki. I bez wojny wyglądające jak sto nieszczęść. Nissan dawał trochę światła, a i ja przyzwyczaiłem wzrok do ciemności. Widziałem już nie tylko kontury, ale całe, pokaleczone bryły. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wrak auta – sowieckiej jeszcze łady kopiejki. I śladu żywej istotny, choćby zdziczałego psa, których na Donbasie kręcą się całe hordy.

Osada była martwa i upiornie cicha.

Nie zamierzałem wchodzić między domy; za dnia naoglądałem się tabliczek „niebezpieczeństwo – miny”. Obróciłem się, strumień światła z latarki przeczesał ścianę jednego z budynków.

– Skurwysyny – zakląłem mimowolnie na widok litery „Z” wymalowanej między oknami zrujnowanego domostwa.

Wróciłem do auta, znaleźliśmy drogę, ruszyliśmy dalej. A mnie ta „zetka” chodziła po głowie przez kolejne godziny. Żołnierze putina w ten sposób pieczętowali „powrót” przysiółków i wiosek do „rosyjskiej macierzy”. „Z” znaczyło tyle co „to nasze”. Tyle że ta naszość zwykle wiązała się z destrukcją. Ruski mir przyniósł zagładę wielu wschodnio-ukraińskim wioskom. Totalną, sprowadzającą się do stwierdzenia: byli ludzie-nie ma ludzi. Między Izjumem a Bachmutem widziałem co najmniej cztery tak potraktowane miejscowości.

Śmierć i zniszczenie, jakie niesie ze sobą rosyjska armia, są ponadnormatywne. W języku angielskim istnieje termin „overkilling”, używany w kryminalistyce, ale i będący częścią wojskowej nomenklatury. Stosuje się go do opisania działań wojennych charakteryzujących się zbytnią przesadą, nieadekwatną projekcją siły. „Nadzabijanie”, bo tak dosłownie tłumaczy się to słowo na polski, też dobrze oddaje istotę rzeczy. rosjanie w Ukrainie nadzabijają, zabijają po wielokroć – ludzi, zwierzęta, przyrodę, a wraz z nimi całą materialną osnowę stworzoną przez człowieka, służącą mu w codziennym życiu. Armia rosyjska nie walczy jak zachodnie siły zbrojnie, wyczulone, by nie niszczyć bez wyraźnej potrzeby infrastruktury niezbędnej do przeżycia cywilów. Ten imperatyw – możliwy do realizacji dzięki coraz bardziej precyzyjnej broni – jest rosjanom obcy. Obcy nie tylko dlatego, że nie mają precyzyjnych narzędzi. To konsekwencja pogardy dla życia jednostki, mocno zakorzenionej w rosyjskiej kulturze. Co na wojnie tak stawia priorytety, że nie liczą się ludzie i ich dobytek, a zdobyty teren. A choćby i za cenę totalnej destrukcji. rosja może być w ruinie, może być byle jaka – grunt, że będzie wielka, rozległa.

Nieludzka, jak to kiedyś napisał Józef Czapski.

Nie potrafię inaczej skomentować tych zdjęć. A mam ich dużo, dużo więcej…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Konwój

Zlały mi się ostatnie dni w jeden i wciąż się gubię ze wskazaniem, kiedy co się wydarzyło. Czy w poniedziałek, czy w środę – jeden czort. Między niedzielą rano a wczorajszym wieczorem spałem w łóżku zaledwie 3,5 godziny, większość czasu spędzając w aucie na trasie Kraków-Kijów-Charków-Bachmut i z powrotem (plus kilka drzemek na siedzeniu pasażera; dość, by dalej funkcjonować, za mało, by odpocząć). O czym wspominam z prośbą o zrozumienie. Podzielę się niemal wszystkim, co zobaczyłem i usłyszałem podczas tego wyjazdu – ale na raty.

Dla porządku dodam, że konwój, z którym jechałem, dowiózł do Bachmutu 15 ton pomocy humanitarnej. Wojsko z kolei otrzymało drony i generatory. Wyjazd zorganizowała Fundacja Otwarty Dialog, od dawna zaangażowana w pomoc Ukrainie.

Pytacie mnie, jak jest w Bachmucie – i tym zajmę się na początek, zwłaszcza że kilka spraw wymaga wyjaśnienia.

Zacznijmy od tego, że miasto – wbrew pojawiającym się informacjom – nie jest kompletnie zrujnowane. Nam, Polakom, takie określenie kojarzy się ze zgładzoną przez Niemców Warszawą. Zrównaną z ziemią, szczególnie na terenie dawnego getta. Przedmieścia Bachmutu od wschodniej i północnej strony rzeczywiście wyglądają fatalnie, ale nawet tam nie sposób mówić o totalnej destrukcji. Niewiele jest całkiem rozbitych domów, choć sporo zostało na tyle poważnie uszkodzonych, że nie nadają się już do zamieszkania. Przykładem niech będzie rozdzielony detonacją blok ze zdjęcia. W centrum i pozostałej części miasta wiele budynków stoi nietkniętych, pośród nich wielkogabarytowe wieżowce. Mniej więcej jedna trzecia całej zabudowy nosi wyraźne ślady ostrzałów: wypalone mieszkania – czasem całe piętra – zarwane dachy, usiane dziurami od odłamków fasady, pozbawione szyb okna. Główne drogi – mimo iż zryte gąsienicami – pozostają przejezdne; powalone drzewa, lampy i słupy energetyczne na bieżąco usuwa z jezdni wojsko. Gdzieniegdzie widać leje, których liczba (wraz z opisanymi zniszczeniami) potwierdza, że Bachmut nie jest zasadniczym celem artyleryjskiego ostrzału. Bitwa toczy się pod miastem i nad nim.

Odgłosy przelatujących nad miejscowością pocisków często zlewają się w jeden nieprzerwany grzmot. Nasłuchując z pozycji „w środku miasta”, składają się nań przede wszystkim dźwięki wystrzałów, z rzadka eksplozji. „Bo biją nasi”, zapewniali mnie żołnierze. Jeden z nich, Jurij (poświęcę mu więcej uwagi w innym wpisie, gdyż to arcyciekawa postać) stwierdził wręcz: „jak zaczynały się boje o Bachmut, rosjanie mieli dziesięć razy więcej luf niż my. Teraz jest jeden do jednego”. Nie wiem, czy rzeczywiście tak się sprawy mają – z miejsc, w których byłem, miałem bliżej do pozycji ukraińskiej artylerii, a ta waliła gęsto.

„Są pięć kilometrów stąd”, mówił Jurij, gdy zatrzymaliśmy się na północno-wschodnich obrzeżach miasta. I wskazał przestrzeń u wylotu drogi prowadzącej do Sołedaru. „Na razie za daleko, by sięgnął nas ogień z broni ręcznej, ale cały czas próbują podchodzić bliżej”.

Nie, nie ludzką falą – jak często podaje się w mediach. Morska analogia jest o tyle zasadna, że rosjanie raz za razem atakują ukraińskie linie, ale nie masą. Wróg wysyła w bój kilku-kilkunastoosobowe grupy, które operują jednocześnie w wielu miejscach. „Kłują” ukraińską obronę z zamiarem zmęczenia obrońców. Wiele takich pododdziałów zostaje unicestwionych, te, którym udaje się zająć choć trochę nowego terenu, natychmiast się okopują. Determinacja i konsekwencja wsparta precyzyjnym jak na rosjan ogniem oraz umiejętnościami żołnierzy desantu. Jest ich pod Bachmutem coraz więcej, stopniowo zastępują wagnerowców. Nie chcę z tego wyciągać żadnych ogólnych wniosków, ale z tego, co usłyszałem, wynika, że w podbachmuckich bojach rosjanie przestają używać zmobilizowanych jesienią rezerwistów.

Napiszę o tym więcej w kolejnym materiale, a teraz wrócę jeszcze do miasta i jego mieszkańców. Zostało ich kilka tysięcy (taki rząd wielkości podają ukraińscy żołnierze). Starcy, którzy ani myślą opuszczać swoich domów, oraz ci, którzy nie mają gdzie, do kogo i za co uciekać. Spotkałem się z opinią, że sporo tam żulików – alkoholików, narkomanów, bezdomnych – z oburzającą jak dla mnie sugestią, że takim ludziom nie warto pomagać. Ani myślę brać udział w żenującej dyskusji, tym niemniej chciałbym zwrócić uwagę, że Bachmut pozbawiony jest prądu, gazu, ogrzewania. Że ludzie – jak mężczyzna na zdjęciu – nie zawsze mają dostęp do wody innej niż ta z kałuż. Spróbujcie przeżyć w takich warunkach, zimą, kilka tygodni – nawet najzdrowsza, rumiana buźka zmieni się w nieco żulikowate, opuchnięte oblicze, a najbardziej wyszukaną garderobę zastąpi wielowarstwowa „cebulka”.

Nie wiem, ilu spośród tych, którzy zostali, czeka na „wyzwolenie” przez armię rosyjską. Spotkałem we wtorek jedną taką osobę – starszego mężczyznę. „Będzie co będzie”, powiedział mi do kamery, wcześniej opowiadając o żonie i dzieciach, którzy jeszcze przed wojną wyemigrowali do rosji. „Chciałbym do nich, bo tu nic mnie nie trzyma”, przyznał, w rosyjskich żołnierzach widząc swój „pomost” do bliskich. Ot, donbaska rzeczywistość – w wydaniu, które słuszny gniew na rosjan często nam przesłania…

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -