Percepcja

Był wczesny ranek, obudził mnie pełen pęcherz. Pociągnąłem zamek błyskawiczny śpiwora i uniosłem nieznacznie głowę. Jak świsnęło… – może metr, może półtora metra nade mną. Wystrzelony z ręcznej wyrzutni przeciwpancernej granat przyleciał przez pozbawiony okiennic otwór i w taki sam sposób opuścił pomieszczenie. Przecinając lokum, szczęśliwie na nic po drodze nie natrafił. Eksplodował już na zewnątrz – pociski RPG są zwykle wyposażone w zapalniki samoniszczące; nawet jeśli nie uderzą w cel czy przeszkodę i tak po kilku sekundach wybuchają.

Odechciało mi się sikać. Jakiś czas później uznałem to zdarzenie za początek „toaletowego fatum”, które w pełni objawiło się w Ukrainie. Ogdowski szedł za potrzebą, w pobliżu padały pociski – choćby nie wiem jak długo wcześniej panował spokój. Istnienie tej na poły magicznej zależności sprawiło, że pracujący ze mną koledzy wpadali w lekki popłoch, gdy oznajmiałem, że muszę skoczyć na stronę. Ale nie czas na weterańskie wspominki. Gdy strumień z „erpega” przeczochrał mi fryzurę, opadłem na łóżko, a zaraz potem na podłogę. Mój sąsiad zrobił to samo – i już z poziomu zero oznajmił:

– Witamy w Adżiristanie – i zaśmiał się przy tym zawadiacko.

Pobudka, jaką zaoferowali nam wówczas talibowie, przybrała postać niezgorszej kanonady. Z pozycji zajmowanych przez rebeliantów przyleciało jeszcze kilkanaście granatów, do których dołożono całkiem sporo serii z broni maszynowej. Nikomu z Polaków nic się nie stało, ale atak – nawet jak na „krainę latających epregów” – był nietypowy. Nie tyle sam w sobie, ile jako element całego ciągu zdarzeń. W dystrykcie, w którym znajdował się ów wysunięty (czasowy) posterunek, od wielu tygodni panował względny spokój. I nagle, z dnia na dzień, sytuacja uległa zmianie. „Chcą nas stąd wykurzyć”, mówili żołnierze, przekonani o „wyższej” celowości działań podejmowanych przez Afgańczyków.

Uległem tej narracji. Nie mogłem wówczas ujawnić, gdzie konkretnie się znajduję, popełniłem zatem tekst utrzymany w formie relacji z drugiej ręki. Gdzie pisałem o nadzwyczajnej aktywności talibów w Adżiristanie, wywodząc stąd wniosek, że w całej pilnowanej przez Polaków prowincji Ghazni mamy do czynienia z nasileniem się walk. Post factum okazało się, że do wspomnianego dystryktu przybyło na odpoczynek talibskie komando wielkości kompanii wojska. Na południu Afganistanu trwały wówczas ciężkie boje – Brytyjczycy i Amerykanie nie pozwalali rebeliantom na pauzowanie. We względnie spokojnej polskiej zonie łatwiej im było lizać rany – stąd ów transfer. A że bojownicy nie lubili bezczynności, postanowili po naprzykrzać się Polakom. Ot, kwintesencja wojennego, aktywnego wypoczynku.

Jest takie popularne powiedzenie: „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Na wojnie sprawdza się ono jak diabli. Co innego widzą i wiedzą szeregowcy, co innego oficerowie liniowi średniego szczebla czy sztabowcy z tego poziomu. Jeszcze inaczej wygląda to z perspektywy najwyższego rangą dowódcy. Paradoksalnie, wszyscy mogą mieć rację w ocenie sytuacji. Coś, co dla pojedynczego plutonu jest dramatem i sytuacją bez wyjścia, na wyższym poziomie staje się niewiele znaczącym incydentem. Albo nawet ważnym, ale mniej istotnym od pozostałych składowych sytuacji na froncie. Czy wręcz bardzo ważnym, lecz wpisującym się w logikę poświęcenia czyjegoś życia w imię wyższej konieczności. „Wysoki widzi więcej”. Naczelny dowódca nie doświadcza fizycznych aspektów frontowej rzeczywistości, ale jego horyzonty poznawcze są znacznie szersze niż szeregowca tkwiącego w okopie. Liczba źródeł, z których czerpie informacje, jest nieporównywalna. Raporty jednostek liniowych, dane wywiadowcze, rozeznanie w możliwościach logistycznych itp. – wszystko to w skali makro – dają wyższą świadomość sytuacyjną niż osobiście odczuwana presja nieprzyjaciela. Która często skutkuje percepcyjnym przeładowaniem, zaburzającym odbiór rzeczywistości (trudno zachować tzw.: trzeźwe myślenie w realiach artyleryjskiej kanonady). A do tego dochodzi decyzyjność i możliwość kreowania sytuacji – im wyżej, tym większa. I choć wojenna mgła dotyczy wszystkich bez wyjątku, jej gęstość wprost zależy od miejsca w hierarchii.

Ukraińcy oszczędnie rozdają medialne koncesje na pobyt w strefie walk. rosjanie czynią to chętniej wobec swoich, ale trudno w ich przypadku mówić o działalności stricte dziennikarskiej; tu mamy do czynienia z tępą propagandą. W realiach cenzury funkcjonuje także całe frontowe zaplecze, wszystkie instytucje mające związek z wojennym wysiłkiem. Patrząc z perspektywy dziennikarza czy analityka to trudna sytuacja, „mgła do potęgi”. Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej – w zależności od zawartości notesu z kontaktami oraz tego, czy i jak potrafią łączyć dostępne fakty. Niektórzy ulegają pokusie takiego doboru informacji, by całościowo wyrysować obraz ukraińskiego triumfu. Inni uderzają w tony dramatyczne, wieszcząc rychły koniec zorganizowanej obrony naszego wschodniego sąsiada.

A jak jest naprawdę? A jak jest naprawdę to najlepiej wiedzą generałowie Załużny i gierasimow, dowódcy walczących wojsk, choć nawet oni nie są w stanie ułożyć sobie w głowach wszystkich klocuszków. Co piszę nie bez powodu, trochę już zmęczony lekturą tekstów mniej lub bardziej wybitnych specjalistów od wojny, wieszczących rychłą albo już dokonującą się katastrofę na froncie. Wiedziony osobistym doświadczeniem w zakresie „zmąconej percepcji wojny”, mogę tylko postulować spokój.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tyle widziałem, ile mogłem… Afganistan, jesień 2010 roku/fot. Adam Roik

Zużycie

Co jakiś czas wraca temat ukraińskiej mobilizacji – ostatnio wywołał go sam prezydent Zełenski, mówiąc, że armia chciałaby powołać pół miliona ludzi. Oczywiście nie chodzi o powiększenie sił zbrojnych w takim wymiarze, ale o wymianę personelu. Także o powrót do szeregów weteranów – wojny donbaskiej i pełnoskalowej – których swego czasu objęła demobilizacja.

Zwalnianie do cywila już wcześniej wywoływało zdziwienie u osób obserwujących rosyjsko-ukraiński konflikt. „Ależ dobra musi być sytuacja Ukrainy, skoro stać ją na demobilizację doświadczonych żołnierzy”, wyczytałem kilka tygodni temu u jednego z twitterowych artystów-komentatorów wojny. Dziś z kolei – w reakcji na wywiad Zełenskiego – napisał do mnie jeden z Czytelników. „To po co w takim razie ich zwalniano?”, pytał.

Śpieszę wyjaśnić, w czym posłużę się przykładem polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. W czasie największego zaangażowania (w latach 2009-11) liczył on maksymalnie 2,5 tys. żołnierzy na jednej zmianie. Letnie rotacje (zaczynające się w kwietniu, kończące w październiku) zawsze stanowiły trudniejsze wyzwanie dla naszych wojskowych, przypadały bowiem na okres zwiększonej aktywności rebeliantów. Jesień i zima to był dla talibów czas odpoczynku, odetchnąć mogli też wtedy Polacy. Ów kalendarz wojny wymagał akceptacji pewnych reguł, najważniejsza z nich brzmiała następująco: na letnie zmiany wysyłamy pod Hindukusz najlepsze jednostki Wojska Polskiego. Co też zwykle miało miejsce.

Zaczynająca się wraz ze świętem Nuwruz talibska ofensywa spotykała się rzecz jasna z kontrakcją, czego efektem były właściwie codzienne kontakty bojowe. Kumulacja następowała między czerwcem a sierpniem – wówczas ginęło kilku polskich żołnierzy, nawet setka odnosiła rany i kontuzje, dwa razy tyle wojskowych zaczynało odczuwać skutki stresu pourazowego. Cześć z nich rotowano do kraju przymusowo, część wyjeżdżała z własnej inicjatywy, jak to zwykło się mówić, „z powodów osobistych/rodzinnych”. W istotnej mierze dotyczyło to komponentu bojowego, zwykle stanowiącego mniej niż połowę całości kontyngentu (reszta to logistyka, dowództwo, medycy, grupa do spraw współpracy cywilno-wojskowej itp. – na skutek ostrzałów baz, ten personel również borykał się z problemami traumy). Najlepszą ilustracją tego procesu był skład patroli bojowych – na początku zmiany w przedziałach desantowych Rosomaków zwykle siedziało 5-6 żołnierzy, w ostatnich tygodniach 3-4, bo „nie było już komu robić”. „Za dużo wodzów, za mało Indian”, kwitowali sprawę zwykli żołnierze. Półroczne zmiany zyskiwały w tym kontekście dodatkowe uzasadnienie – gdyby Polacy jechali do Afganistanu na roczne tury, jak Amerykanie, z pewnością nie byliby w stanie realizować postawionych przed nimi zadań. Amerykanie sobie z tym radzili, bo imponujące zaplecze tej wojny pozwalało żołnierzom na dłuższe przerwy w dużych, bezpiecznych bazach logistycznych.

A zatem asymetryczny konflikt o niskiej intensywności sprawiał, że w ciągu kilkunastu tygodni, mimo relatywnie niedużych start (promil zabitych, kilka procent na różne sposoby poszkodowanych), znacząco spadała wydolność polskiego kontyngentu. Gdy w sierpniu 2013 roku talibowie zaatakowali główną polską bazę w Ghazni – wdarli się do środka, dokonali serii samobójczych zamachów – zostali przygwożdżeni i zniszczeni. Straty Polaków i Amerykanów były symboliczne (dwóch zabitych, 30 rannych), ale efekt psychologiczny dużo poważniejszy. Ledwo ucichły strzały, wnioski o przyśpieszoną rotację złożyło kilkadziesiąt osób, przede wszystkim ze służb tyłowych („bo nie na taką misję się pisali”). Wielu wyjechało, a ci, którzy zostali, już nie byli w stanie stworzyć sprawnie funkcjonującej maszyny. Charyzma dowódcy i fakt, że trzon bojowej części kontyngentu stanowili żołnierze kawalerii powietrznej sprawiły, że jakoś to wszystko dotrwało do końca tury. Technicznie rzecz ujmując, kontyngent nie był rozbity, ale do walki (i przede wszystkim wsparcia walki), nieszczególnie się już nadawał.

Tymczasem w Ukrainie mamy do czynienia z pełnoskalową wojną o wysokiej intensywności. Obie strony używają wobec siebie niemal całego arsenału dostępnych broni, co sprawia, że przebodźcowany żołnierz znacznie szybciej „się zużywa” – fizycznie i psychicznie. Doświadczenia podobnych konfliktów jasno wskazują, że po kilku, najwyżej kilkunastu dniach, nawet najlepiej wyszkolone oddziały – niezależnie od tego, czy poniosły wysokie czy niskie straty – muszą zostać zrotowane. Motywacja, zawsze wyższa u obrońców, ogranicza negatywne skutki „zużycia”, ale tylko do czasu. To dlatego poszczególne bataliony armii ukraińskiej spędzają na linii frontu 2-3 tygodnie – i później, na kilka kolejnych, udają się na tyły na odpoczynek.

Tak zachowuje się żołnierza w przyzwoitej formie, niezbędnej dla efektywnej służby. Ten schemat można powtarzać kilka razy, ale po roku-półtora dochodzimy do sytuacji „strukturalnego wyczerpania”. Krótki odpoczynek już nie wystarcza, żołnierz musi zostać zwolniony, najlepiej raz na zawsze, a przynajmniej na dłuższy czas. Byle z dala od wojny i wojska. Nawet jeśli fizycznie nic mu nie jest. Niezależnie od tego, jak wysokie są jego umiejętności.

Ot, cała tajemnica.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Warunki służby wprost przekładają się na zużycie „materiału ludzkiego”/fot. ZSU

„Foka”

Oczywiście, 11 września nieodłącznie kojarzy mi się z atakami na WTC, ale mam też inne wspomnienia. Załączone zdjęcie zrobiłem w ósmą rocznicę zamachu – mniej więcej w tym samym czasie, w którym piszę teraz ten post – w Ghazni. Piotr zginął dzień wcześniej i choć byłem wówczas w Afganistanie, okoliczności jego śmierci złożyłem w opowieść w oparciu o relacje innych. Sam pamiętam tylko zamieszanie na helipadzie oraz ryk śmigłowców ratowniczych. I strasznie smutną twarz byłego dowódcy Foki, który chwilę wcześniej brał udział w identyfikacji ciała poległego szturmana.

—–

Starszy szeregowy Piotr Marciniak, żołnierz V zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. Strzelec z plutonu patrolowego z bazy Four Corners. Służbę wojskową rozpoczął w 1998 roku, w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 10 września 2009 roku, miał 30 lat. Postanowieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Krzyża Wojskowego, Gwiazdą Iraku i Gwiazdą Afganistanu. Decyzją ministra obrony narodowej Bogdana Klicha awansowany na stopień kaprala. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

* * *

– Wszędzie go było pełno – wspomina Jolanta Marciniak. – Jako dzieciak trenował hokej, judo, piłkę nożną, jeździł od zawodów do zawodów.

– Lubił współzawodnictwo – stwierdzam.

– Żeby tylko lubił – uśmiecha się matka poległego. – Jak klasa zbierała złom, to oczywiście musiała zająć pierwsze miejsce w szkole.

– Jako państwa dziecko Piotr też był pierwszy? – dopytuję.

– Nie, środkowy – słyszę w odpowiedzi. – Miał starszą siostrę i młodszego brata. Ale to z niego był największy rozrabiaka.

Temperament i sportowa pasja nie opuściły Piotra, gdy był już dorosły. Do końca pozostał kibicem Cracovii, a flagę zespołu woził ze sobą na wszystkie misje. We wspomnieniach spisanych przez służby prasowe polskiego kontyngentu w Afganistanie można znaleźć taki fragment: Marciniak był „ultrasem” „(…), czyli dużo śpiewał, zabawiał tłum podczas meczów. Czasami nawet nie musiałem po niego dzwonić i umawiać się w konkretnym miejscu, bo on był najgłośniejszą osobą na trybunach! Słychać go było z daleka. Od razu wiedziałem, gdzie jest”– opowiadał jeden z kolegów.

* * *

– Kiedy pojawiło się u Piotra zainteresowanie wojskiem? – pytam panią Jolantę.

– Bracia męża byli zawodowymi żołnierzami, Piotrek aktywnie udzielał się w harcerstwie, widać było, że dobrze czuje się w mundurze – mówi matka Marciniaka. – Ale dopiero służba zasadnicza sprawiła, że syn pokochał armię.

– Pokochał? – zaskoczyła mnie aż tak mocna deklaracja.

– Wojsko było dla niego wszystkim – moja rozmówczyni kładzie nacisk na ostatnie słowo.

* * *

Chorąży Rafał Dębicki poznał Marciniaka, gdy ten był kierowcą Stara 266 w 16 batalionie powietrznodesantowym.

– „Foka”, jak kazał na siebie mówić, zawsze był na posterunku – wspomina Dębicki. – On i jego Star. Inne maszyny mogły nie działać, Piotra działała zawsze. Niesamowicie kontrastowy facet – dodaje podoficer. – Po służbie lubił dać czadu, ale z drugiej strony, można mu było powierzyć największą tajemnicę i najdroższy sprzęt.

– Gdy trzeba było szukać ludzi do trudnego zadania, to Marciniak był żołnierzem, od którego zaczynało się kompletować zespół – mówi kapitan Marcin Gil, niegdyś dowódca kompanii w 16 batalionie, przełożony Piotra.

– Tuż przed śmiercią martwił się, że wkrótce minie mu dwunastoletni okres służby w korpusie szeregowych – przytaczam relacje kolegów „Foki” (co do niedawno oznaczało konieczność odejścia z armii – dop. MO). – Myślicie panowie, że zostałby wysłany do szkoły podoficerskiej?

– Myślę, że skończyłby ją z dobrym wynikiem, choć niekoniecznie z regulaminu czy z musztry – mówi Dębicki.

– Z każdego innego przedmiotu, który wymagałby wiedzy o tym, co naprawdę należy robić w sytuacjach bojowych, byłby prymusem – twierdzi Gil. – „Foka” to świetny przykład żołnierza czasu „W”.

* * *

– W 2005 roku trafiłem na kompanię, w której służył Piotrek – wspomina starszy kapral Adam Lewkowski, wtedy szeregowiec. – „Foka” był takim człowiekiem-instytucją. Miał za sobą dwie misje w Bośni i jedną w Iraku. Doskonale posługiwał się bronią, znał się na taktyce, chętnie dzielił się doświadczeniami. Szturman z krwi i kości – z tych, którzy do walki idą jako pierwsi.

– Brawura? – chcę mieć jasność co do motywów postępowania poległego.- Nie. Odwaga i poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo kolegów – odpowiada Lewkowski.

* * *

10 września 2009 roku afgańsko-amerykański patrol wpadł w zasadzkę w pobliżu jednej z wiosek w dystrykcie Andar.

– Najbliżej zaatakowanych był QRF w Four Corners – relacjonuje kapitan Gil. – Gdy nasi dotarli na miejsce, ruszyli do wioski, by poszukać rebeliantów odpowiedzialnych za atak. Drużyna, w której był Marciniak, natrafiła na krwawy ślad, prowadzący do jednego z domów. Postanowili do niego wejść. Piotr ruszył jako pierwszy. I to on przyjął na siebie ogień co najmniej dwóch bojowników. Ostrzał rebeliantów był na tyle silny, że Polacy musieli się wycofać. „Foka” – koledzy mieli nadzieję, że tylko ranny – został w środku.

– Moja drużyna była kilkadziesiąt metrów dalej – wspomina Lewkowski. – Znaleźliśmy dwa motocykle z erpegami przy sakwach bocznych. Oglądaliśmy je, gdy przyszła informacja przez radio, że drużyna „Mentosa” dostała kontakt. Że mają rannego i proszę o wsparcie. Pobiegliśmy.

Próba wejścia do budynku spełzła na niczym. Odrzuceni Polacy podzielili się na dwa zespoły – jeden miał szturmować drzwi główne, drugi zajść bojowników od tyłu.

– Byłem w tej drugiej grupie – kontynuuje opowieść Lewkowski. – Gdy tylko pojawiliśmy się przy drzwiach, poszedł ogień. Kolega na przedzie oberwał w szyję. Dostał też w klatkę piersiową, ale uratowała go kamizelka. Po chwili sam poczułem silne szarpnięcie w okolicy prawej łydki i zorientowałem się, że zostałem trafiony.

Grupa Lewkowskigo odstąpiła. On, z dwoma innymi spadochroniarzami, schował się za murkiem oddalonym od budynku o pięć metrów.

– Kolega opatrywał mi nogę, drugi klęczał przy rogu, ubezpieczając nas. I nagle zobaczyłem nadlatujący granat. Byłem pewien, że zginiemy. W eksplozji najbardziej ucierpiał Łukasz, ten, który nas ubezpieczał. Na szczęście wrócił później do służby – opowiada Lewkowski. – Poturbowani, ale żywi, zaczęliśmy się odczołgiwać na bezpieczniejszą odległość – dodaje. – Zatrzymaliśmy się po jakichś pięćdziesięciu metrach i tam czekaliśmy na przylot Medavacu.

Atak z przodu budynku również się nie powiódł.

– Tamci działali jak wściekłe osy. Mieliśmy już pewność, że Piotrek nie żyje, ale świadomość, że jest w ich rękach, była straszna – zapewnia Lewkowski. – Z krążących nisko nad ziemią Apache’y kilkukrotnie dostaliśmy sygnał, żeby się odczołgać jeszcze dalej – Amerykanie chcieli zburzyć budynek Hellfire’ami. Stanowczo się sprzeciwiliśmy – nasz człowiek został w środku, a my musieliśmy go zabrać.

Ostatecznie Lewkowski i pozostali ranni – w sumie czterech żołnierzy – byli już na pokładzie śmigłowca ratowniczego, gdy strzały umilkły. W obiekcie zajętym przez rebeliantów znaleziono zejście do karezów – podziemnych tuneli łączących domy i całe wioski. To właśnie nimi bojownicy wydostali się z okrążenia.

Na szczęście nie zdołali zabrać ze sobą ciała Piotra Marciniaka.

* * *

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – wspomina Jolanta Marciniak. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

* * *

11 września 2009 roku mijała ósma rocznica ataków na WTC, które dały początek zachodniej interwencji w Afganistanie. Tego dnia na helipadzie w Ghazni setki wojskowych pożegnało trumnę z ciałem Piotra Marciniaka.

– Byłeś nie tylko jednym z najlepszych żołnierzy. Byłeś też jednym z najlepszych kolegów – w imieniu swoim i załogi z Four Corners mówił o poległym kapitan Jacek Krzyżyk.

– Nie ma już słów, by żegnać kolejnego żołnierza – pułkownik Rajmund Andrzejczak odnosił się do niedawnej śmierci Marcina Poręby. – Dlatego dziś, Piotrze, nie można Cię pożegnać inaczej, jak tylko ciszą. Dziękujemy. Chwała spadochroniarzom – tymi słowami dowódca kontyngentu zakończył uroczystość. Następnie, w pełnym rynsztunku, wsiadał do helikoptera, by po raz ostatni towarzyszyć podkomendnemu. Hołd „Foce” oddali też piloci – śmigłowiec z trumną i maszyna asysty, nim odleciały do Bagram, wykonały rundę honorową nad Ghazni.

* * *

Tego samego dnia, wieczorem, jeden z kolegów „Foki” podyktował oficer prasowej krótkie wspomnienie na temat Piotra. „(…) Byliśmy na czterech weselach i cztery garnitury do wymiany. To znaczy spodnie od garnituru, bo on zawsze robił ślizgi na kolanach. Róża w zębach i przez parkiet! A później chodziliśmy po sklepach, dobierać mu spodnie do tej jego starej marynarki”.

– Cały Piotrek – komentuje te słowa matka.

* * *

Piotr Marciniak został pochowany 17 września 2009 roku na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.Na uroczystościach pogrzebowych zjawiły się tłumy krakowian. Do grona rodziny, przyjaciół i znajomych z wojska dołączyli również przedstawiciele władz państwowych – ówczesny minister obrony Bogdan Klich oraz szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło. Armię reprezentowali generałowie Mieczysław Stachowiak, zastępca szefa Sztabu Generalnego, Bronisław Kwiatkowski, dowódca operacyjny WP, oraz Edward Gruszka, zastępca dowódcy Wojsk Lądowych.

– Tak właśnie chciał – przyznała podczas pogrzebu siostra Piotra, Małgorzata. – Przygotowywał nas na to. Mówił, że zamiast śmierci ze starości, wolałby polec w walce i być pochowanym z honorami.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Reportaż stanowi fragment książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa), której jestem współautorem.

Nz. Pożegnanie Piotra Marciniaka w Ghazni, 11 września 2009 roku/fot. własne

Miłość

Najpierw krótki opis do załączonego zdjęcia. Zrobiłem je 4 września 2009 roku w Afganistanie, gdzieś między Ghazni a Giro. Było późne popołudnie, kilka chwil po wykonaniu tej fotografii dwa inne „rośki” wyciągnęły zakopaną maszynę i patrol ruszył dalej. Niewiele później, niemal u celu, usłyszałem głuche puknięcie. Niepozorne – gdyby nie cisza panująca w naszym wozie, pewnie w ogóle bym tego dźwięku nie zarejestrował.

Ale coś, co dla mnie niewiele różniło się od ciszy, z przodu kolumny było rozdzierającym hukiem. Uwolniona eksplozją miny-pułapki energia wdarła się do wnętrza jednego z transporterów. Zabiła sapera, Marcina Porębę, i zraniła pięciu jego kolegów. Uśmiercając przy okazji mit niezniszczalnego Rosomaka.

Czternaście lat, a pamiętam jakby to było wczoraj…

—–

Nie straciłem na wojnie dziecka, ale znam rodziców, którym dane było doznać tego bólu. Poznałem żony i rodzeństwo kilkunastu poległych żołnierzy. W ramach reporterskich obowiązków wiele razy pytałem o okoliczności, w jakich bliscy dowiadywali się o śmierci ukochanej osoby. Mieszały się w tych historiach życiowy banał i potworna tragedia.

Matka wspomnianego Marcina Poręby, Zofia, opowiadała:

– Wyszłam właśnie z obrządku i zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Tuż za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…

Kazimierz Kutrzyk, ojciec zabitego w sierpniu 2004 roku w Iraku Sylwestra, wspominał:

– Wracałem z Katowic, w Chorzowie czekałem na autobus przesiadkowy do Gliwic. No i dzwoni żona, że delegacja z Bielska przyjechała. Ale nie zwyczajna, tylko taka z kapelanem. Przydusiło mnie. Jechałem autobusem bez ruchu. Potem jeszcze długo nie mogłem sobie poradzić ze stratą.

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – to z kolei opowieść Jolanty Marciniak, matki Piotra, poległego w walce z talibami 10 września 2009 roku. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

I ostatnia historia, związana z osobą Szymona Słowika, spadochroniarza, który poległ w lutym 2008 roku w Afganistanie. I jego wóz „wyłapał” minę-pułapkę, zaledwie cztery kilometry od koalicyjnej bazy w Sharanie. „Widać już światła z bazy!”, krzyczał Szymon, co wiemy z opowieści kierowcy pojazdu. „Dawaj, dawaj!”, Słowik popędzał kolegę. „Moja żona ma dziś urodziny, muszę zdążyć zadzwonić!”. To były jego ostatnie słowa.

– Taki dostałam prezent – Barbarze Słowik łamał się głos. – Przyjechała delegacja z jednostki i mówi, że Szymon nie żyje. „Nie wierzę wam”, powiedziałam wtedy. „To niemożliwe, ja mam dziś urodziny. Nie wierzę”.

Ale trzeba było uwierzyć.

—–

Z uwagi na okolicznościowy charakter wpisu dotyczy on Polaków (i „moich” wcześniejszych wojen). Ale warto i należy wspomnieć, że dziś podobne dramaty przeżywają matki, żony i dzieci ukraińskich wojskowych. I co gorsza, dzieje się to dużo-dużo częściej, w przytłaczającej wręcz skali.

Rozmawiałem kiedyś z matką poległego pod Debalcewem chłopaka.

– Świadomość, że zginął za coś ważnego i wielkiego tylko czasem pomaga – wyznała. – Bo przecież nie dla tej wielkości go urodziłam, a dla siebie.

Ktoś powie: egoizm. Odpowiem: tak, matczyny; nazywają to miłością.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zawarte w tekście wypowiedzi pochodzą z rozdziałów mojego autorstwa, będących częścią książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa).

Nz. Zagrzebany w wydmie rosomak/fot. własne

Ryzyko

Zacznę od krótkiego wspomnienia z Afganistanu, potem garść faktów z Ukrainy, a na końcu postaram się spiąć narrację sensowną klamrą. Do rzeczy.

Jesienią 2013 roku po raz kolejny wylądowałem w bazie Ghazni. Dostałem własny „pokoik” w baraku, godnie wyposażony w coś, co przypominało biurko, i w wielką skrzynię, która – jak się okazało – miała pełnić rolę łóżka. Wystarczyło skombinować materac, co zresztą przyszło mi bardzo łatwo. Problem w tym, że pianka miała ze 30 centymetrów grubości, co lokowało poziom mojego wyra na wysokości mniej więcej półtora metra. A nie było to jedyne zmartwienie – mata bowiem pod moim ciężarem zapadała się, co utrudniało wstawanie, zwłaszcza że stopy do podłogi miały daleko. Poszedłem więc na sposób – w ścianę u nóg łóżka wbiłem gwóźdź, do którego przywiązałem sznurek. Jego końcówka leżała przy mojej głowie – wystarczyło ją złapać i podciągnąć się do pozycji siedzącej. Potem było już z górki, niemniej cała procedura trochę czasu zajmowała.

A mówimy o okresie, kiedy talibowie regularnie strzelali w bazę rakietami. Nie był to jakiś intensywny ogień, ale co dwa-trzy dni rozlegało się wycie syren alarmowych, po których człowiek miał kilka sekund, by dobiec do najbliższego schronu (urządzenia obserwacyjne wykrywały start rakiet, stąd ta czasowa premia). W mojej sytuacji było to dość karkołomne przedsięwzięcie, ale za pierwszym i drugim razem naprawdę się starałem. Za trzecim linka pękła, a ja opadłem na materac.

– Pierdolę! – syknąłem i zostałem w łóżku. Byłem zbyt zmęczony, by walczyć z materacem. Uznałem, że się podniosę, jeśli łupnie gdzieś bliżej. Czego prawdopodobieństwo oceniłem na znikome. Znikome wtedy, znikome później – do tego stopnia, że już nie chciało mi się naprawiać „podnośnika”. Więc gdy odzywał się charakterystyczny dźwięk „inkomingu” – a ja akurat byłem na koju – po prostu przykrywałem głowę poduszką. Oczywiście, mogłem się zdziwić – gdyby coś walnęło nie tyle blisko, co wprost w mój kurnik. No ale się nie zdziwiłem.

—–

Dziś w nocy rosjanie posłali w stronę Lwowa 10 pocisków manewrujących Kalibr. Wystrzeliły je okręty na Morzu Czarnym, rakiety przez jakiś czas leciały „na zmyłkę” – na północ, wzdłuż linii Dniepru. Wydawało się, że celem jest Kijów, tymczasem między Krzemieńczukiem a Czerkasami pociski skręciły na zachód. Ukraińska obrona powietrzna raportuje zestrzelenie siedmiu kalibrów, trzy dotarły do miejsc przeznaczenia. W mieście wybuchły pożary, trafiony został jeden z budynków mieszkalnych. Nie mam jasności, czy było to bezpośrednie uderzenie czy pożar i zniszczenia wywołały spadające odłamki zestrzelonej rakiety (bądź posłanej w jej stronę antyrakiety). Tak czy inaczej, zginęły cztery osoby, a 34 zostały ranne lub kontuzjowane. W całym Lwowie uszkodzeniu uległo 30 domów i ponad 50 aut. W bloku, z którego pochodziła większość ofiar, zniszczone zostały dwa ostatnie piętra (i ponad 60 mieszkań). Zdaniem lokalnych władz, był to największy atak rakietowy wymierzony w metropolię od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji.

—–

Syreny we Lwowie zawyły na długo przed nalotem. Mer miasta o godz. 2.00 zaapelował do mieszkańców, by udali się do schronów. O 3.00 pojawiły się pierwsze informacje o trafionym budynku. Było zatem sporo czasu, żeby się schować. Ukraina korzysta z „premii”, będącej konsekwencją jej wielkość, z faktu, że Morze Czarne nie należy wyłącznie do rosjan (że mogą oni strzelać tylko z wybranych, wschodnich akwenów), no i z rozpoznania (własnych radarów i satelitów NATO), rejestrującego ruchy rosyjskich okrętów, a potem samych rakiet. Najkrócej rzecz ujmując, moskale nie działają z totalnego zaskoczenia (tak samo dzieje się w przypadku ataków przy użyciu bombowców strategicznych). A mimo to rakiety (odłamki) zabiły nocą śpiących w mieszkaniach ludzi – nie pierwszy raz, bo podobnych tragedii było w historii tego konfliktu sporo.

—–

Jedna z moich znajomych z Kijowa zmieniła mieszkanie, bo dotychczas wynajmowane znajdowało się na ostatnim piętrze wysokiego wieżowca. Inna przyznała kiedyś, że cieszy ją sąsiedztwo amerykańskiej ambasady, bo ruscy nie są tacy głupi, by ryzykować atak rakietowy w pobliżu przedstawicielstwa USA. Gdy zaczęła się pełnoskalową inwazja, Ukraińcy skrupulatnie przestrzegali zasad obrony cywilnej. Schodzili do schronów (na przykład do stacji metra), stosowali się do reguły dwóch ścian (w razie alarmu przechodząc do pomieszczeń, gdzie chroniła ich podwójna bariera), unikali górnych pięter; robili masę innych potrzebnych i pożytecznych rzeczy, które pozwalały przeżyć, a jednocześnie pozostawały adekwatną reakcją na „pierwszy szok”. Tyle że ów szok z czasem minął, a ludzie nawykli do zagrożenia. Nie trzeba geniusza matematyki, by wyliczyć, że ryzyko śmierci od rosyjskiej rakiety jest w Kijowie, a już zwłaszcza we Lwowie czy gdziekolwiek indziej w zachodniej Ukrainie, mniej niż znikome. Wystarczy codzienne doświadczenie („dotąd nigdzie w pobliżu nie upadło”), świadomość ogromu miasta lub nieistotności miasteczka czy wsi („po co mieliby tu walić?”), wreszcie wiara we własne szczęście. Dodajmy niedogodności, które z czasem stają się coraz trudniej akceptowalne. Do schronu trzeba się ubrać, pokonać jakąś drogę, pewnie będą tam obcy ludzie – i po co to wszystko, gdy większość alarmów okazuje się „fałszywa”? Lepiej zostać we własnym łóżku. W świecie, który wojna postawiła na głowie, takie okruchy normalności mają nadzwyczajną wartość.

Zatem nie dziwmy się, że rakiety dopadły ludzi w domach. Ofiary i poszkodowani dokonali wyboru, niefortunnego, ale z pewnością nie prosili się o śmierć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -