Kontrola

Słusznie przekonani, że istotą polityki informacyjnej Moskwy jest dezinformacja, czasem zapominamy, że Ukraińcy również sięgają po wszelkiej maści wrzutki i fakenewsy. Skutkuje to nadmiernie asymetrycznym postrzeganiem wojennej rzeczywistości, zgodnie z którym ruscy tylko kłamią, a ich przeciwnicy zawsze podają prawdę. Wprowadzanie w błąd wroga, jego wojska i cywilnego zaplecza – czy to bezpośrednio (na przykład pozorowanymi atakami) czy pośrednio (poprzez fałszywe przekazy propagandowe) – to absolutne abecadło wojennego rzemiosła. Warto o tym pamiętać także gdy przyglądamy się i przysłuchujemy Ukraińcom.

Dlaczego o tym piszę? Ano wczoraj – po raz pierwszy od momentu wejścia ZSU do obwodu kurskiego – na temat operacji wypowiedzieli się ukraińscy oficjele. Pośród nich gen. Ołeksander Syrski – naczelny dowódca armii – który stwierdził, że pod kontrolą jego podwładnych znajduje się obecnie (w poniedziałkowy wieczór) 1000 kilometrów kwadratowych terytorium rosji. Wielu obserwatorów konfliktu przyjęło to zapewnienie za dobrą monetę, bezrefleksyjnie kolportując coś, co ma wszelkie znamiona dezinformacji.

—–

Zacznijmy od kwestii wielkości obszaru, na którym toczy się operacja kurska. Trudno tu o precyzyjne wskazania, wszak Ukraińcy zręcznie wyizolowali pole walki. Na miejscu nie ma korespondentów, żołnierze zachowują wysoką dyscyplinę i nie publikują własnych zdjęć i filmów o wartości geolokalizacyjnej. To, co z ukraińskiej strony przebija się na zewnątrz, to wyselekcjonowany materiał, zwykle wypuszczany mocno post factum, z intencją budowania przekonania o wysokiej dynamice działań (ich rozległości i szybkości). Co w założeniu ma wywołać pozytywny efekt u „swoich” (podbudować morale) i negatywny u rosjan (zmylić ich, przestraszyć, skłonić do pochopnych działań).

Druga strona nie ułatwia sprawy. O ile w pierwszych dniach operacji mieliśmy do czynienia z nadmiarem relacji (w wydaniu z-blogerów, żołnierzy i cywilów), o tyle teraz w rosyjskiej przestrzeni informacyjnej następuje uporządkowanie. Idzie za tym dyskrecja oraz dezinformacja – moskale już nie publikują zdjęć i filmów kolumn zmierzających z odsieczą, chętnie za to mówią o walkach w miejscach, gdzie z dużym prawdopodobieństwem nie ma ani jednego ruskiego sołdata.

Jak się w tym wszystkim połapać?

Wybaczcie metodyczną dygresję, ale chyba warto w nią pójść. Otóż co do zasady, front na wschodzie od początku pełnoskalowych zmagań nie jest miejscem transparentnym informacyjnie – pozorne bogactwo filmików tego nie zmienia (wszak w większości to wyselekcjonowany materiał). Obie strony nie są „media-friendly”, choć obie korzystają z usług propagandystów obecnych na pierwszej linii. Zewnętrzni obserwatorzy mają pod górkę, ale nie są bezradni (kwestie warsztatowe, związane z kulisami pracy analityka, to temat na odrębny tekst – obiecuję, kiedyś się go podejmę). Z pomocą przychodzą na przykład ogólnodostępne narzędzia, jak wspomniany już nie raz przeze mnie FIRMS – globalny systemu nadzoru satelitarnego rejestrujący pożary na Ziemi. Wiemy już – za sprawą wielokrotnych analiz krzyżowych – że za jego pośrednictwem można w przybliżeniu wyznaczyć linie frontu/styku wojsk/punkty zwarcia – w takich miejscach bowiem zawsze pojawia się duże skupisko pożarów.

Co nam mówi FIRMS o sytuacji w obwodzie kurskim? Do tekstu załączam odczyt z dzisiejszego popołudnia. Te niebieskie linie to już moja osobista ingerencja, poczyniona po to, by wyznaczyć obszar kontroli. Jakby się nie starać, nie da się tam upchnąć tysiąca kilometrów kwadratowych.

—–

Idźmy dalej – dotychczasowe wojenno-reporterskie doświadczenie każe mi z dystansem podchodzić do zapewnień o kontrolowaniu jakiegoś obszaru. Nieufność zaszczepiono mi w czasie wojny w Afganistanie, kiedy wielokrotnie słyszałem o „kontrolowaniu polskiej prowincji”. Mniejsza o polityków – pamiętam rozmowę z ówczesnym dowódcą bazy Giro, którą odbyłem 3 września 2009 roku. Ów sympatyczny skądinąd i ceniony przez podwładnych major przedstawił mi swoją wizję tak zwanych kręgów bezpieczeństwa. O ile dobrze pamiętam, pierwszy krąg miały stanowić mury bazy, drugi rozciągał się w promieniu kilometra od obozowiska, trzeci sięgał do trzech kilometrów itd. Oficer zapewniał mnie – a kilka godzin wcześniej wizytującego Giro szefa MON-u – że w promieniu trzech kilometrów sytuacja jest pod kontrolą. I że czas zabrać się za kolejne kręgi.

Dzień później pojechałem z konwojem logistycznym do Ghazni. W drodze powrotnej, nieco ponad dwa kilometry od Giro, jadący na czole Rosomak wjechał na IED (minę-pułapkę). Jeden żołnierz zginął, pięciu zostało rannych. Kilka tygodni wcześniej do podobnego zdarzenia doszło przy bazie Warrior – ranny wówczas w głowę wojskowy zmarł wiele tygodni później w Polsce. W czerwcu 2010 roku – dwanaście kilometrów od murów Ghazni, w zasięgu urządzeń obserwacyjnych kontrolujących teren wokół bazy – na najbardziej uczęszczanej drodze Afganistanu rebelianci zainstalowali potężny IED. Rosomak, który w niego wjechał, został doszczętnie zniszczony, zginął żołnierz, kolejnych kilku odniosło rany. Cztery miesiące później – w połowie listopada 2010 roku – znów o przysłowiowy rzut kamieniem od bazy Ghazni talibowie zaatakowali kolumnę polskich pojazdów. Użyli granatników RPG, strzelając z dachu przydrożnego budynku. Jeden z pocisków wpadł do Rosomaka, raniąc trzech ludzi, w tym jednego ciężko – chłopak mało nie stracił ręki.

To tylko kilka incydentów, celowo dobranych spośród wielu innych. Podczas letnich zmian polskich kontyngentów w Afganistanie nie było dnia bez kontaktu z nieprzyjacielem, ale te historie najlepiej obrazują fakt, że mówienie o kontrolowaniu prowincji było składaniem deklaracji na wyrost. Bo Polacy prowincji Ghazni nigdy nie kontrolowali. Nie wynikało to z ich nieudolności. Po prostu, liczący w okresie największego zaangażowania dwa i pół tysiąca ludzi kontyngent, nawet doliczając kolejny tysiąc Amerykanów – nie był w stanie upilnować obszaru o powierzchni 23 tysięcy kilometrów kwadratowych. Zwłaszcza, że część tego terenu to wysokie góry.

– Możemy wjechać do dowolnej wioski i włos nam z głowy nie spadnie. W tym sensie kontrolujemy prowincję – wyjaśniał mi swego czasu pewien oficer. Przy czym, mówiąc o wjeździe, miał na myśli całą uzbrojoną po zęby kolumnę, wspartą dodatkowo z powietrza. A po chwili dodał: – Ale kto się w niej pojawi i co się będzie działo, jak już wyjedziemy, to zupełnie inna bajka.

Obszar ukraińskiej operacji jest znacząco mniejszy, ale i ludzi zaangażowanych w nią (bezpośrednio na rosyjskim terytorium) nie ma tylu, by upilnowali przysłowiowy „każdy kamień”. Efekt kontroli uzyskuje się nie tyle po wyparciu przeciwnika, co po długotrwałej obecności na danym terenie, po uprzednim spacyfikowaniu lub przekonaniu do siebie/nakłonieniu do współpracy miejscowej ludności. Im dalej od linii walk, tym łatwiej ten proces przeprowadzić – bo wówczas okupacyjne wojsko może zadania w tym zakresie delegować na inne służby i cywilną administracji. A i tak nikt nie zagwarantuje – tak długo, jak toczy się wojna – że wróg nie wyśle na utracone obszary grup dywersyjnych, które dadzą w kość okupantom.

Dlatego rozumiejąc logikę, jaką kieruje się gen. Syrski, mimo wszystko nie fetyszyzowałbym tej „kontroli”. Nie o nią w gruncie rzeczy w całej tej – bardzo udanej jak na razie – akcji chodzi.

A co chodzi, to już pisałem, a jutro podrzucę aktualizację.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Dupochron

I mamy kolejną medialną burzę związaną z sytuacją na polsko-białoruskiej granicy. Oto bowiem wyszło na jaw, że Żandarmeria Wojskowa zatrzymała trzech żołnierzy, którzy oddali strzały ostrzegawcze w kierunku napierającej grupy migrantów. Do zdarzenia doszło na przełomie marca i kwietnia br., wojskowych – tak wynika z relacji ich kolegów – skuto kajdankami i pozostawiono samych sobie (ich macierzysta jednostka nie zapewniła im wsparcia prawnego).

W debacie publicznej dominuje ton oburzenia, pojawiają się porównania do innego skandalu, związanego ze sposobem, w jaki swego czasu potraktowano „żołnierzy z Nangar Khel”. „Znów zafundujemy sobie syndrom Nangar Khel”, wieszczą co poniektórzy.

Mam nieodparte wrażenie, że nie mają pojęcia, o czym piszą…

Sama analogia ze sprawą Nangar Khel jest mocno powierzchowna. W 2007 roku mieliśmy do czynienia z podejrzeniem popełnienia zbrodni wojennej, dziś mowa jest o przekroczeniu uprawnień; to skrajnie różne zarzuty. W afgańskiej wiosce – na skutek polskiego ostrzału – zginęło sześciu cywilów, trzy osoby zostały poważnie ranne. W incydencie granicznym nikomu włos z głowy nie spadał (a przynajmniej nie ma na ten temat żadnych informacji). Zatrzymanie wojskowych przed 17 laty było wyreżyserowanym spektaklem – tragedię usiłowano wykorzystać politycznie, by wykazać skuteczność nowopowołanej Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Za kulisami tej szopki stał Antoni Macierewicz, wtedy i dziś wpływowy polityk Prawa i Sprawiedliwości. Zatrzymań, które od wczoraj rozpalają emocje, dokonano z dala od kamer. Jeśli ktokolwiek chce je wykorzystać politycznie, jest to… środowisko PiS, krytykujące podległe rządowi służby, także poprzez dostrzeganie analogii z Nangar Khel. Tyleż to zrozumiałe (biorąc pod uwagę logikę politycznej napierdalanki), co obrzydliwe zważywszy na rolę pisowskiego tuza w tamtym dramacie. Historii, która wydarzyła się na wojnie (asymetrycznej, antypartyzanckiej, ale wojnie), nie zaś podczas kryzysu, który w swojej najpoważniejszej odsłonie zasługuje na miano co najwyżej zamieszek.

Rozumiem potrzebę efektownych porównań, ale nie idźmy tą drogą przez wzgląd na pamięć o zabitych, bogu ducha winnych Afgańczykach. A jeśli to nas nie rusza, to choćby z szacunku dla cierpienia żołnierzy i ich bliskich, którzy przez lata musieli mierzyć się ze skutkami najgorszych dla ludzi w mundurach oskarżeń.

Dajmy sobie też spokój z „syndromem Nangar Khel” – i predykcjami, wedle których ta zmora znów nasze wojsko sparaliżuje. Sprawi, że żołnierze będą się bali korzystać z uprawnień, przede wszystkim związanych z użyciem broni – z uwagi na ewentualne skutki prawne. Taka narracja jest bezpodstawna. Nie, nie dlatego, że wojskowi się nie boją; obawy związane z uruchamianiem procedur sprawdzających i karnych są pośród personelu Wojska Polskiego powszechne. Nasi wojskowi nie ufają żandarmerii, prokuraturze, a na końcu klasie politycznej, której decyzje wypracowują rutynę wymiaru sprawiedliwości. Ale tak jak w 2007 roku nie miało to związku z Nangar Khel, tak dziś nie będzie miało z incydentem na granicy. Problem jest głębszy i poważniejszy, zaś „syndrom” to nade wszystko figura publicystyczna, a niekiedy też dogodne usprawiedliwienie.

Spędziłem w Afganistanie mnóstwo czasu i nie raz miałem okazję przekonać się, że nie było czegoś takiego jak „syndrom Nangar Khel” w realiach bezpośredniej walki. „Indianie”, jak mówiło się o zwykłym liniowym wojsku, nie zastanawiali się, czy mogą strzelać, gdy „tamci” usiłowali wysadzić ich w powietrze czy sami walili z karabinów. Dynamikę zdarzeń – co w sumie powinno być oczywiste – definiowała reguła: „albo oni, albo my”. Wątpliwości pojawiały się wyżej – pamiętam sytuację, gdy plutonowi w „tiku” (w kontakcie ogniowym z przeciwnikiem) odmówiono wsparcia artyleryjskiego, bo kilkaset metrów od rejonu potyczki znajdowały się zabudowania cywilne. „I a nuż przeniesie”.

Amerykańscy oficerowie, którzy generalnie dobrze oceniali współpracę z Polakami, dociśnięci, wskazywali zwykle jedną istotną słabość – coś, co można nazwać „kulturą dupochronu”, a co ujawnia się poprzez niedecyzyjność i unikanie odpowiedzialności. Poprzez „robienie tylko wtedy, gdy jest na to kwit”, zgoda, najlepiej pisemna, dupochron właśnie.

Kilkanaście miesięcy temu tak pisałem o rosyjskiej armii:

„(…) Nawet w najlepszym składzie osobowym (przed dotkliwymi stratami w Ukrainie), pozostawała ona mocno zakorzeniona we wschodniej tradycji wojskowej. Dla której charakterystyczna jest silnie zhierarchizowana struktura, z kompetencjami delegowanymi maksymalnie ku górze. Średni i niższy szczebel dowodzenia niewiele może, o wszystkim decyduje wyższe dowództwo. Model się sprawdza, jeśli najwyżsi rangą oficerowie dysponują technicznymi możliwościami zarządzania polem walki. Gdy ich zabraknie, bądź zabraknie dowódców, do głosu dochodzą negatywne skutki treningu kulturowego, osadzonego na braku poczucia sprawczości i odpowiedzialności – nieumiejętność podejmowania inicjatywy i (jak mawiają w Wojsku Polskim) „a-chuj-mnie-to-obchodzizm”. „Nie wiem”, „nie potrafię”, wreszcie „boję się”; strach jest bowiem wzmacniany doświadczeniem, w którym zbytnia samodzielność niosła ryzyko kary. Równowaga w pionowo zorientowanych systemach zarządzania opiera się na wybitnie nierównomiernym dostępie do wiedzy i władzy. Ktoś z nieswojego, niższego poziomu, traktowany jest jako intruz/uzurpator. W wojsku, gdzie system kar – oficjalnych i nieoficjalnych – jest bardziej dotkliwy niż w cywilu, „panoszenie się” to niebezpieczny proceder, zwłaszcza w obliczu porażki (…)”.

Lepiej więc się „nie panoszyć” – nie podejmować decyzji, nie brać odpowiedzialności.

Jako się rzekło, pisałem o rosyjskiej armii, ale problem dotyczy również Wojska Polskiego. Wróćmy na moment do Afganistanu – decyzje o użyciu bojowym armato-haubic Dana – które stały w bazach Ghazni i Warrior – często podejmowane były na gorących łączach między dowództwem kontyngentu a Warszawą. O użyciu artylerii w sytuacji taktycznej, dotyczącej plutonu wojska (!), nierzadko decydowali najwyżsi rangą generałowie w kraju, niekiedy do spółki z najważniejszymi politykami. Decydowali, albo i nie, warto podkreślić…

Historia? No nie. Mimo upływu lat i postępującej westernizacji, wiele mentalnych nawyków z czasów sowieckiej dominacji wciąż jest reprodukowanych i obecnych (co dotyczy nie tylko armii, lecz nie o tym teraz mowa). Śmiejemy się ze słabości rosjan, tyle że oni od ponad dwóch lat są na prawdziwej wojnie – i powoli, ale jednak się zmieniają. A my mamy za sobą ośmioletnie rządy, w trakcie których systemowo łamano kariery nazbyt samodzielnych oficerów, a o awansach bardzo często decydowały przymioty, które z efektywnym dowodzeniem nie mają nic wspólnego.

Więc jeszcze raz proszę, by nie wieszczyć kolejnego „syndromu Nangar Khel” jako skutku incydentu na granicy. Bo to tylko zaciemnia problem.

Ps. Wojska na granicy nie powinno być – to zadanie dla służb porządkowych, nie armii. Rozwinę myśl przy innej okazji. Na zachętę przyjmę każdą liczbę subskrypcji i „kaw”. Żarty żartami, ale bez Waszego wsparcia nie byłoby mojego pisania – więc znów zapytam „pomożecie?”.

Jeśli tak, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Lead tekstu Onetu, który jako pierwszy napisał o incydencie na granicy.

Percepcja

Był wczesny ranek, obudził mnie pełen pęcherz. Pociągnąłem zamek błyskawiczny śpiwora i uniosłem nieznacznie głowę. Jak świsnęło… – może metr, może półtora metra nade mną. Wystrzelony z ręcznej wyrzutni przeciwpancernej granat przyleciał przez pozbawiony okiennic otwór i w taki sam sposób opuścił pomieszczenie. Przecinając lokum, szczęśliwie na nic po drodze nie natrafił. Eksplodował już na zewnątrz – pociski RPG są zwykle wyposażone w zapalniki samoniszczące; nawet jeśli nie uderzą w cel czy przeszkodę i tak po kilku sekundach wybuchają.

Odechciało mi się sikać. Jakiś czas później uznałem to zdarzenie za początek „toaletowego fatum”, które w pełni objawiło się w Ukrainie. Ogdowski szedł za potrzebą, w pobliżu padały pociski – choćby nie wiem jak długo wcześniej panował spokój. Istnienie tej na poły magicznej zależności sprawiło, że pracujący ze mną koledzy wpadali w lekki popłoch, gdy oznajmiałem, że muszę skoczyć na stronę. Ale nie czas na weterańskie wspominki. Gdy strumień z „erpega” przeczochrał mi fryzurę, opadłem na łóżko, a zaraz potem na podłogę. Mój sąsiad zrobił to samo – i już z poziomu zero oznajmił:

– Witamy w Adżiristanie – i zaśmiał się przy tym zawadiacko.

Pobudka, jaką zaoferowali nam wówczas talibowie, przybrała postać niezgorszej kanonady. Z pozycji zajmowanych przez rebeliantów przyleciało jeszcze kilkanaście granatów, do których dołożono całkiem sporo serii z broni maszynowej. Nikomu z Polaków nic się nie stało, ale atak – nawet jak na „krainę latających epregów” – był nietypowy. Nie tyle sam w sobie, ile jako element całego ciągu zdarzeń. W dystrykcie, w którym znajdował się ów wysunięty (czasowy) posterunek, od wielu tygodni panował względny spokój. I nagle, z dnia na dzień, sytuacja uległa zmianie. „Chcą nas stąd wykurzyć”, mówili żołnierze, przekonani o „wyższej” celowości działań podejmowanych przez Afgańczyków.

Uległem tej narracji. Nie mogłem wówczas ujawnić, gdzie konkretnie się znajduję, popełniłem zatem tekst utrzymany w formie relacji z drugiej ręki. Gdzie pisałem o nadzwyczajnej aktywności talibów w Adżiristanie, wywodząc stąd wniosek, że w całej pilnowanej przez Polaków prowincji Ghazni mamy do czynienia z nasileniem się walk. Post factum okazało się, że do wspomnianego dystryktu przybyło na odpoczynek talibskie komando wielkości kompanii wojska. Na południu Afganistanu trwały wówczas ciężkie boje – Brytyjczycy i Amerykanie nie pozwalali rebeliantom na pauzowanie. We względnie spokojnej polskiej zonie łatwiej im było lizać rany – stąd ów transfer. A że bojownicy nie lubili bezczynności, postanowili po naprzykrzać się Polakom. Ot, kwintesencja wojennego, aktywnego wypoczynku.

Jest takie popularne powiedzenie: „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Na wojnie sprawdza się ono jak diabli. Co innego widzą i wiedzą szeregowcy, co innego oficerowie liniowi średniego szczebla czy sztabowcy z tego poziomu. Jeszcze inaczej wygląda to z perspektywy najwyższego rangą dowódcy. Paradoksalnie, wszyscy mogą mieć rację w ocenie sytuacji. Coś, co dla pojedynczego plutonu jest dramatem i sytuacją bez wyjścia, na wyższym poziomie staje się niewiele znaczącym incydentem. Albo nawet ważnym, ale mniej istotnym od pozostałych składowych sytuacji na froncie. Czy wręcz bardzo ważnym, lecz wpisującym się w logikę poświęcenia czyjegoś życia w imię wyższej konieczności. „Wysoki widzi więcej”. Naczelny dowódca nie doświadcza fizycznych aspektów frontowej rzeczywistości, ale jego horyzonty poznawcze są znacznie szersze niż szeregowca tkwiącego w okopie. Liczba źródeł, z których czerpie informacje, jest nieporównywalna. Raporty jednostek liniowych, dane wywiadowcze, rozeznanie w możliwościach logistycznych itp. – wszystko to w skali makro – dają wyższą świadomość sytuacyjną niż osobiście odczuwana presja nieprzyjaciela. Która często skutkuje percepcyjnym przeładowaniem, zaburzającym odbiór rzeczywistości (trudno zachować tzw.: trzeźwe myślenie w realiach artyleryjskiej kanonady). A do tego dochodzi decyzyjność i możliwość kreowania sytuacji – im wyżej, tym większa. I choć wojenna mgła dotyczy wszystkich bez wyjątku, jej gęstość wprost zależy od miejsca w hierarchii.

Ukraińcy oszczędnie rozdają medialne koncesje na pobyt w strefie walk. rosjanie czynią to chętniej wobec swoich, ale trudno w ich przypadku mówić o działalności stricte dziennikarskiej; tu mamy do czynienia z tępą propagandą. W realiach cenzury funkcjonuje także całe frontowe zaplecze, wszystkie instytucje mające związek z wojennym wysiłkiem. Patrząc z perspektywy dziennikarza czy analityka to trudna sytuacja, „mgła do potęgi”. Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej – w zależności od zawartości notesu z kontaktami oraz tego, czy i jak potrafią łączyć dostępne fakty. Niektórzy ulegają pokusie takiego doboru informacji, by całościowo wyrysować obraz ukraińskiego triumfu. Inni uderzają w tony dramatyczne, wieszcząc rychły koniec zorganizowanej obrony naszego wschodniego sąsiada.

A jak jest naprawdę? A jak jest naprawdę to najlepiej wiedzą generałowie Załużny i gierasimow, dowódcy walczących wojsk, choć nawet oni nie są w stanie ułożyć sobie w głowach wszystkich klocuszków. Co piszę nie bez powodu, trochę już zmęczony lekturą tekstów mniej lub bardziej wybitnych specjalistów od wojny, wieszczących rychłą albo już dokonującą się katastrofę na froncie. Wiedziony osobistym doświadczeniem w zakresie „zmąconej percepcji wojny”, mogę tylko postulować spokój.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tyle widziałem, ile mogłem… Afganistan, jesień 2010 roku/fot. Adam Roik

Zużycie

Co jakiś czas wraca temat ukraińskiej mobilizacji – ostatnio wywołał go sam prezydent Zełenski, mówiąc, że armia chciałaby powołać pół miliona ludzi. Oczywiście nie chodzi o powiększenie sił zbrojnych w takim wymiarze, ale o wymianę personelu. Także o powrót do szeregów weteranów – wojny donbaskiej i pełnoskalowej – których swego czasu objęła demobilizacja.

Zwalnianie do cywila już wcześniej wywoływało zdziwienie u osób obserwujących rosyjsko-ukraiński konflikt. „Ależ dobra musi być sytuacja Ukrainy, skoro stać ją na demobilizację doświadczonych żołnierzy”, wyczytałem kilka tygodni temu u jednego z twitterowych artystów-komentatorów wojny. Dziś z kolei – w reakcji na wywiad Zełenskiego – napisał do mnie jeden z Czytelników. „To po co w takim razie ich zwalniano?”, pytał.

Śpieszę wyjaśnić, w czym posłużę się przykładem polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. W czasie największego zaangażowania (w latach 2009-11) liczył on maksymalnie 2,5 tys. żołnierzy na jednej zmianie. Letnie rotacje (zaczynające się w kwietniu, kończące w październiku) zawsze stanowiły trudniejsze wyzwanie dla naszych wojskowych, przypadały bowiem na okres zwiększonej aktywności rebeliantów. Jesień i zima to był dla talibów czas odpoczynku, odetchnąć mogli też wtedy Polacy. Ów kalendarz wojny wymagał akceptacji pewnych reguł, najważniejsza z nich brzmiała następująco: na letnie zmiany wysyłamy pod Hindukusz najlepsze jednostki Wojska Polskiego. Co też zwykle miało miejsce.

Zaczynająca się wraz ze świętem Nuwruz talibska ofensywa spotykała się rzecz jasna z kontrakcją, czego efektem były właściwie codzienne kontakty bojowe. Kumulacja następowała między czerwcem a sierpniem – wówczas ginęło kilku polskich żołnierzy, nawet setka odnosiła rany i kontuzje, dwa razy tyle wojskowych zaczynało odczuwać skutki stresu pourazowego. Cześć z nich rotowano do kraju przymusowo, część wyjeżdżała z własnej inicjatywy, jak to zwykło się mówić, „z powodów osobistych/rodzinnych”. W istotnej mierze dotyczyło to komponentu bojowego, zwykle stanowiącego mniej niż połowę całości kontyngentu (reszta to logistyka, dowództwo, medycy, grupa do spraw współpracy cywilno-wojskowej itp. – na skutek ostrzałów baz, ten personel również borykał się z problemami traumy). Najlepszą ilustracją tego procesu był skład patroli bojowych – na początku zmiany w przedziałach desantowych Rosomaków zwykle siedziało 5-6 żołnierzy, w ostatnich tygodniach 3-4, bo „nie było już komu robić”. „Za dużo wodzów, za mało Indian”, kwitowali sprawę zwykli żołnierze. Półroczne zmiany zyskiwały w tym kontekście dodatkowe uzasadnienie – gdyby Polacy jechali do Afganistanu na roczne tury, jak Amerykanie, z pewnością nie byliby w stanie realizować postawionych przed nimi zadań. Amerykanie sobie z tym radzili, bo imponujące zaplecze tej wojny pozwalało żołnierzom na dłuższe przerwy w dużych, bezpiecznych bazach logistycznych.

A zatem asymetryczny konflikt o niskiej intensywności sprawiał, że w ciągu kilkunastu tygodni, mimo relatywnie niedużych start (promil zabitych, kilka procent na różne sposoby poszkodowanych), znacząco spadała wydolność polskiego kontyngentu. Gdy w sierpniu 2013 roku talibowie zaatakowali główną polską bazę w Ghazni – wdarli się do środka, dokonali serii samobójczych zamachów – zostali przygwożdżeni i zniszczeni. Straty Polaków i Amerykanów były symboliczne (dwóch zabitych, 30 rannych), ale efekt psychologiczny dużo poważniejszy. Ledwo ucichły strzały, wnioski o przyśpieszoną rotację złożyło kilkadziesiąt osób, przede wszystkim ze służb tyłowych („bo nie na taką misję się pisali”). Wielu wyjechało, a ci, którzy zostali, już nie byli w stanie stworzyć sprawnie funkcjonującej maszyny. Charyzma dowódcy i fakt, że trzon bojowej części kontyngentu stanowili żołnierze kawalerii powietrznej sprawiły, że jakoś to wszystko dotrwało do końca tury. Technicznie rzecz ujmując, kontyngent nie był rozbity, ale do walki (i przede wszystkim wsparcia walki), nieszczególnie się już nadawał.

Tymczasem w Ukrainie mamy do czynienia z pełnoskalową wojną o wysokiej intensywności. Obie strony używają wobec siebie niemal całego arsenału dostępnych broni, co sprawia, że przebodźcowany żołnierz znacznie szybciej „się zużywa” – fizycznie i psychicznie. Doświadczenia podobnych konfliktów jasno wskazują, że po kilku, najwyżej kilkunastu dniach, nawet najlepiej wyszkolone oddziały – niezależnie od tego, czy poniosły wysokie czy niskie straty – muszą zostać zrotowane. Motywacja, zawsze wyższa u obrońców, ogranicza negatywne skutki „zużycia”, ale tylko do czasu. To dlatego poszczególne bataliony armii ukraińskiej spędzają na linii frontu 2-3 tygodnie – i później, na kilka kolejnych, udają się na tyły na odpoczynek.

Tak zachowuje się żołnierza w przyzwoitej formie, niezbędnej dla efektywnej służby. Ten schemat można powtarzać kilka razy, ale po roku-półtora dochodzimy do sytuacji „strukturalnego wyczerpania”. Krótki odpoczynek już nie wystarcza, żołnierz musi zostać zwolniony, najlepiej raz na zawsze, a przynajmniej na dłuższy czas. Byle z dala od wojny i wojska. Nawet jeśli fizycznie nic mu nie jest. Niezależnie od tego, jak wysokie są jego umiejętności.

Ot, cała tajemnica.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Warunki służby wprost przekładają się na zużycie „materiału ludzkiego”/fot. ZSU

„Foka”

Oczywiście, 11 września nieodłącznie kojarzy mi się z atakami na WTC, ale mam też inne wspomnienia. Załączone zdjęcie zrobiłem w ósmą rocznicę zamachu – mniej więcej w tym samym czasie, w którym piszę teraz ten post – w Ghazni. Piotr zginął dzień wcześniej i choć byłem wówczas w Afganistanie, okoliczności jego śmierci złożyłem w opowieść w oparciu o relacje innych. Sam pamiętam tylko zamieszanie na helipadzie oraz ryk śmigłowców ratowniczych. I strasznie smutną twarz byłego dowódcy Foki, który chwilę wcześniej brał udział w identyfikacji ciała poległego szturmana.

—–

Starszy szeregowy Piotr Marciniak, żołnierz V zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. Strzelec z plutonu patrolowego z bazy Four Corners. Służbę wojskową rozpoczął w 1998 roku, w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 10 września 2009 roku, miał 30 lat. Postanowieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Krzyża Wojskowego, Gwiazdą Iraku i Gwiazdą Afganistanu. Decyzją ministra obrony narodowej Bogdana Klicha awansowany na stopień kaprala. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

* * *

– Wszędzie go było pełno – wspomina Jolanta Marciniak. – Jako dzieciak trenował hokej, judo, piłkę nożną, jeździł od zawodów do zawodów.

– Lubił współzawodnictwo – stwierdzam.

– Żeby tylko lubił – uśmiecha się matka poległego. – Jak klasa zbierała złom, to oczywiście musiała zająć pierwsze miejsce w szkole.

– Jako państwa dziecko Piotr też był pierwszy? – dopytuję.

– Nie, środkowy – słyszę w odpowiedzi. – Miał starszą siostrę i młodszego brata. Ale to z niego był największy rozrabiaka.

Temperament i sportowa pasja nie opuściły Piotra, gdy był już dorosły. Do końca pozostał kibicem Cracovii, a flagę zespołu woził ze sobą na wszystkie misje. We wspomnieniach spisanych przez służby prasowe polskiego kontyngentu w Afganistanie można znaleźć taki fragment: Marciniak był „ultrasem” „(…), czyli dużo śpiewał, zabawiał tłum podczas meczów. Czasami nawet nie musiałem po niego dzwonić i umawiać się w konkretnym miejscu, bo on był najgłośniejszą osobą na trybunach! Słychać go było z daleka. Od razu wiedziałem, gdzie jest”– opowiadał jeden z kolegów.

* * *

– Kiedy pojawiło się u Piotra zainteresowanie wojskiem? – pytam panią Jolantę.

– Bracia męża byli zawodowymi żołnierzami, Piotrek aktywnie udzielał się w harcerstwie, widać było, że dobrze czuje się w mundurze – mówi matka Marciniaka. – Ale dopiero służba zasadnicza sprawiła, że syn pokochał armię.

– Pokochał? – zaskoczyła mnie aż tak mocna deklaracja.

– Wojsko było dla niego wszystkim – moja rozmówczyni kładzie nacisk na ostatnie słowo.

* * *

Chorąży Rafał Dębicki poznał Marciniaka, gdy ten był kierowcą Stara 266 w 16 batalionie powietrznodesantowym.

– „Foka”, jak kazał na siebie mówić, zawsze był na posterunku – wspomina Dębicki. – On i jego Star. Inne maszyny mogły nie działać, Piotra działała zawsze. Niesamowicie kontrastowy facet – dodaje podoficer. – Po służbie lubił dać czadu, ale z drugiej strony, można mu było powierzyć największą tajemnicę i najdroższy sprzęt.

– Gdy trzeba było szukać ludzi do trudnego zadania, to Marciniak był żołnierzem, od którego zaczynało się kompletować zespół – mówi kapitan Marcin Gil, niegdyś dowódca kompanii w 16 batalionie, przełożony Piotra.

– Tuż przed śmiercią martwił się, że wkrótce minie mu dwunastoletni okres służby w korpusie szeregowych – przytaczam relacje kolegów „Foki” (co do niedawno oznaczało konieczność odejścia z armii – dop. MO). – Myślicie panowie, że zostałby wysłany do szkoły podoficerskiej?

– Myślę, że skończyłby ją z dobrym wynikiem, choć niekoniecznie z regulaminu czy z musztry – mówi Dębicki.

– Z każdego innego przedmiotu, który wymagałby wiedzy o tym, co naprawdę należy robić w sytuacjach bojowych, byłby prymusem – twierdzi Gil. – „Foka” to świetny przykład żołnierza czasu „W”.

* * *

– W 2005 roku trafiłem na kompanię, w której służył Piotrek – wspomina starszy kapral Adam Lewkowski, wtedy szeregowiec. – „Foka” był takim człowiekiem-instytucją. Miał za sobą dwie misje w Bośni i jedną w Iraku. Doskonale posługiwał się bronią, znał się na taktyce, chętnie dzielił się doświadczeniami. Szturman z krwi i kości – z tych, którzy do walki idą jako pierwsi.

– Brawura? – chcę mieć jasność co do motywów postępowania poległego.- Nie. Odwaga i poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo kolegów – odpowiada Lewkowski.

* * *

10 września 2009 roku afgańsko-amerykański patrol wpadł w zasadzkę w pobliżu jednej z wiosek w dystrykcie Andar.

– Najbliżej zaatakowanych był QRF w Four Corners – relacjonuje kapitan Gil. – Gdy nasi dotarli na miejsce, ruszyli do wioski, by poszukać rebeliantów odpowiedzialnych za atak. Drużyna, w której był Marciniak, natrafiła na krwawy ślad, prowadzący do jednego z domów. Postanowili do niego wejść. Piotr ruszył jako pierwszy. I to on przyjął na siebie ogień co najmniej dwóch bojowników. Ostrzał rebeliantów był na tyle silny, że Polacy musieli się wycofać. „Foka” – koledzy mieli nadzieję, że tylko ranny – został w środku.

– Moja drużyna była kilkadziesiąt metrów dalej – wspomina Lewkowski. – Znaleźliśmy dwa motocykle z erpegami przy sakwach bocznych. Oglądaliśmy je, gdy przyszła informacja przez radio, że drużyna „Mentosa” dostała kontakt. Że mają rannego i proszę o wsparcie. Pobiegliśmy.

Próba wejścia do budynku spełzła na niczym. Odrzuceni Polacy podzielili się na dwa zespoły – jeden miał szturmować drzwi główne, drugi zajść bojowników od tyłu.

– Byłem w tej drugiej grupie – kontynuuje opowieść Lewkowski. – Gdy tylko pojawiliśmy się przy drzwiach, poszedł ogień. Kolega na przedzie oberwał w szyję. Dostał też w klatkę piersiową, ale uratowała go kamizelka. Po chwili sam poczułem silne szarpnięcie w okolicy prawej łydki i zorientowałem się, że zostałem trafiony.

Grupa Lewkowskigo odstąpiła. On, z dwoma innymi spadochroniarzami, schował się za murkiem oddalonym od budynku o pięć metrów.

– Kolega opatrywał mi nogę, drugi klęczał przy rogu, ubezpieczając nas. I nagle zobaczyłem nadlatujący granat. Byłem pewien, że zginiemy. W eksplozji najbardziej ucierpiał Łukasz, ten, który nas ubezpieczał. Na szczęście wrócił później do służby – opowiada Lewkowski. – Poturbowani, ale żywi, zaczęliśmy się odczołgiwać na bezpieczniejszą odległość – dodaje. – Zatrzymaliśmy się po jakichś pięćdziesięciu metrach i tam czekaliśmy na przylot Medavacu.

Atak z przodu budynku również się nie powiódł.

– Tamci działali jak wściekłe osy. Mieliśmy już pewność, że Piotrek nie żyje, ale świadomość, że jest w ich rękach, była straszna – zapewnia Lewkowski. – Z krążących nisko nad ziemią Apache’y kilkukrotnie dostaliśmy sygnał, żeby się odczołgać jeszcze dalej – Amerykanie chcieli zburzyć budynek Hellfire’ami. Stanowczo się sprzeciwiliśmy – nasz człowiek został w środku, a my musieliśmy go zabrać.

Ostatecznie Lewkowski i pozostali ranni – w sumie czterech żołnierzy – byli już na pokładzie śmigłowca ratowniczego, gdy strzały umilkły. W obiekcie zajętym przez rebeliantów znaleziono zejście do karezów – podziemnych tuneli łączących domy i całe wioski. To właśnie nimi bojownicy wydostali się z okrążenia.

Na szczęście nie zdołali zabrać ze sobą ciała Piotra Marciniaka.

* * *

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – wspomina Jolanta Marciniak. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

* * *

11 września 2009 roku mijała ósma rocznica ataków na WTC, które dały początek zachodniej interwencji w Afganistanie. Tego dnia na helipadzie w Ghazni setki wojskowych pożegnało trumnę z ciałem Piotra Marciniaka.

– Byłeś nie tylko jednym z najlepszych żołnierzy. Byłeś też jednym z najlepszych kolegów – w imieniu swoim i załogi z Four Corners mówił o poległym kapitan Jacek Krzyżyk.

– Nie ma już słów, by żegnać kolejnego żołnierza – pułkownik Rajmund Andrzejczak odnosił się do niedawnej śmierci Marcina Poręby. – Dlatego dziś, Piotrze, nie można Cię pożegnać inaczej, jak tylko ciszą. Dziękujemy. Chwała spadochroniarzom – tymi słowami dowódca kontyngentu zakończył uroczystość. Następnie, w pełnym rynsztunku, wsiadał do helikoptera, by po raz ostatni towarzyszyć podkomendnemu. Hołd „Foce” oddali też piloci – śmigłowiec z trumną i maszyna asysty, nim odleciały do Bagram, wykonały rundę honorową nad Ghazni.

* * *

Tego samego dnia, wieczorem, jeden z kolegów „Foki” podyktował oficer prasowej krótkie wspomnienie na temat Piotra. „(…) Byliśmy na czterech weselach i cztery garnitury do wymiany. To znaczy spodnie od garnituru, bo on zawsze robił ślizgi na kolanach. Róża w zębach i przez parkiet! A później chodziliśmy po sklepach, dobierać mu spodnie do tej jego starej marynarki”.

– Cały Piotrek – komentuje te słowa matka.

* * *

Piotr Marciniak został pochowany 17 września 2009 roku na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.Na uroczystościach pogrzebowych zjawiły się tłumy krakowian. Do grona rodziny, przyjaciół i znajomych z wojska dołączyli również przedstawiciele władz państwowych – ówczesny minister obrony Bogdan Klich oraz szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło. Armię reprezentowali generałowie Mieczysław Stachowiak, zastępca szefa Sztabu Generalnego, Bronisław Kwiatkowski, dowódca operacyjny WP, oraz Edward Gruszka, zastępca dowódcy Wojsk Lądowych.

– Tak właśnie chciał – przyznała podczas pogrzebu siostra Piotra, Małgorzata. – Przygotowywał nas na to. Mówił, że zamiast śmierci ze starości, wolałby polec w walce i być pochowanym z honorami.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Reportaż stanowi fragment książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa), której jestem współautorem.

Nz. Pożegnanie Piotra Marciniaka w Ghazni, 11 września 2009 roku/fot. własne