Wraz z rosyjskimi klęskami na wschodzie „(…) pojawia się bardzo niebezpieczna iluzja, że słabo walczący w Ukrainie rosyjski żołnierz będzie tak samo nieudolnie bił się o własną ojczyznę”, pisze prof. Piotr Kimla z Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Łamów profesorowi udostępnił Tygodnik Przegląd, jutro tekst pt.: „Niebezpieczeństwa wiktorii nad Rosją” będzie można przeczytać „w papierze”. Ja odniosę się do niego już dziś, bowiem poruszana kwestia często wraca w komentarzach na moim facebookowym profilu. Sedno artykułu właśnie zacytowałem, dodam, że w ocenie autora, owo niebezpieczeństwo wynika nie tylko z determinacji, jaką wykaże się rosyjski żołnierz, ale też z faktu, że „(…) po raz pierwszy w historii do muru może zostać przyparte państwo z arsenałem nuklearnym”. „Państwo przegrywające, w opresji, ma skłonność do eskalowania środków używanych do prowadzenia wojny”, zauważa prof. Kimla, powołując się na konkretne przykłady historyczne. Do tej kwestii odnosił się nie będę, gdyż pisałem już, jak postrzegam ryzyko użycia przez Moskwę broni A, i jak w tej sytuacji winny postępować (i zdaje się, że postępują) ukraińskie władze (strategia „gotowania żaby”, powolnego przyzwyczajania Rosjan do redukcji celów strategicznych; patrz wpis na blogu pt.: „(Nie)moc”). Nie potrafię jednak przejść do porządku dziennego nad stwierdzoną „udolnością” rosyjskiego żołnierza, stającego w obronie rodiny.
ZSRR a później Rosja robiły wszystko, by mit „wielkiej wojny ojczyźnianej” (WWO) zakorzenił się nie tylko w głowach zwykłych ludzi w Europie, ale też, by stał się naukowym paradygmatem. Jedynie słuszną narracją historyczną, w której bohaterscy czerwonoarmiści stanęli naprzeciw faszystowskiej hordy. I choć najpierw, zaskoczeni siłą i gwałtownością ataku, ulegli, to później niezłomni w swym uporze, pognali hitlerowców aż do Berlina. W tej opowieści nie ma miejsca na odcienie szarości; „Iwan” od początku do końca jest bohaterski. Co więcej, stoi za nim murem całe społeczeństwo, gotowe do wielu wyrzeczeń w obronie radzieckiej ojczyzny. Ta wojna jeszcze w 1941 roku została przez sowiecką propagandę usakralizowana – deklaratywnie ateistyczne państwo nazwało ją „świętą”, odwołując się do pobożności ludu i wykorzystując rozległe (nigdy niewykorzenione przez bolszewię) wpływy cerkwi prawosławnej. Stało się tak, gdyż próba zmotywowania obywateli do walki w oparciu o ideologię państwową (komunizm) w zatrważającym tempie okazała się nieskuteczna. Wehrmacht pruł przez Sowiety niczym kolejowy ekspres. Bardzo długo najpoważniejszym wyzwaniem dla niemieckich dowódców polowych nie był radziecki opór, a milionowe rzesze jeńców, poddających się bez walki. W „uświęconej” wersji WWO ów aspekt jest niemal całkiem przemilczany. Teza prof. Kimla osadza się na późniejszych doświadczeniach, stąd – w mojej ocenie – może być błędna.
Sowiecki żołnierz nie był „defaultowo” zdolny do skutecznej obrony ojczyzny. Na przeszkodzie stały niedostatki wyszkolenia, fatalne kompetencje kadry oficerskiej, podłej jakości uzbrojenie, ale przede wszystkim niskie morale i motywacja. Przeciętnemu czerwonoarmiście ojczyzna kojarzyła się z terrorem, wyzyskiem, biedą i powszechną nieufnością. Za coś takiego nie warto było ryzykować zdrowia i życia. Wybierał więc „Iwan” niewolę, wychodzili więc sowieccy cywile na drogę, by chlebem i solą powitać niemieckich wyzwolicieli. III Rzesza przegrała na wschodzie z dwóch zasadniczych powodów. Pierwszy wiązał się z gigantyczną pomocą sprzętową, jaką ZSRR otrzymał w ramach Lend-Lease. Wysokiej klasy amerykańskie uzbrojenie znacząco polepszyło wartość bojową armii czerwonej. Drugim i ważniejszym czynnikiem było niemieckie ludobójstwo i jego skutki. Gdy hitlerowcy okazali się bardziej bezwzględni niż stalinowski reżim, obywatele Sojuza nie mieli wyboru. Ich wola walki była w istocie skanalizowaną przez państwo masą indywidualnych zemst. Nawet wtedy, gdy armię czerwoną przetrzebiono z europejskiego rekruta, ten z dalekiego wschodu jechał na front przez poniemieckie zgliszcza. Tak nabywało się motywacji i determinacji. Ale czy kunsztu? Status zwycięzców zamykał temat, ale fachowcy – i wówczas, i dziś – dobrze wiedzieli, że na poziomie taktycznym Sowieci walczyli wyjątkowo nieudolnie. Że ich sukcesy wynikały z mobilności i, nade wszystko, masy.
Oczywiście z faktu, że Rosja jest kulturowym i prawnym spadkobiercą ZSRR – a więc współczesny rosyjski żołnierz następcą „Iwana” – nie musi wynikać udolność czy nieudolność armii. 80 lat to szmat czasu, wiele mogło się zmienić. Ale czy się zmieniło? Po niemal trzech miesiącach od rozpoczęcia inwazji wiemy już, że nie taki diabeł straszny. Wiemy, że rosyjska armia jest źle dowodzona – zarówno na szczeblu strategicznym, jak i taktycznym. Wiemy, że jakość jej sprzętu jest „taka se” (i że istotna część tego, co najlepsze, została przez Ukraińców przemieniona w złom). Wiemy wreszcie, że rosyjski żołnierz ma niską motywacje do walki. Jakby zupełnie nie wierzył w zasadność polityki państwa. Albo miał gdzieś jego ideologię. Pośród wysłanych do Ukrainy żołnierzy prawie w ogóle nie ma mieszkańców Moskwy i Petersburga, próżno ich nazwisk szukać w zestawieniach poległych. Wielkomiejscy chłopacy gardzą armią, łatwiej im wywinąć się od służby, ale za ów fenomen odpowiada co innego. Putin nie ufa mieszkańcom tych miast i boi się, że pogrzeby, zwłaszcza masowe, szybko przemieniłyby się w antyrządowe wystąpienia. Więc nie pozwolił posyłać moskwian i petersburżan na front. Taki dyskomfort głównodowodzącego jest szokujący, a przecież Putin ma więcej powodów do nieufności. Nie ogłasza powszechnej mobilizacji także dlatego, że obawia się masowych dezercji i wszelkich objawów obstrukcji w wykonaniu wcielonych pod przymusem żołnierzy. Wie, jak niska będzie ich wartość bojowa.
W Iraku i Afganistanie przez lata przyglądałem się amerykańskim żołnierzom. Choć walczyli z dala od ojczyzny, byli wysoce zmotywowani. Ich zdolność do poświęceń wynikała z przekonania, że interesy USA to coś więcej niż bezpieczeństwo rodzimego terytorium. Wiem, mówimy o „imperialnej mentalności”, ale to nie czas i miejsce na rozważania o etyczności amerykańskiego patriotyzmu. Ważniejsze jest stwierdzenie, że dawał on wojskowym powody do narażania życia i zdrowia. A czego miałby bronić współczesny „Iwan”? Za „wielką Rosję” za bardzo umierać mu się nie chce – gdyby było inaczej, Kreml nie certoliłby się z narracją o „operacji specjalnej” i już po pierwszym miesiącu porażek ogłosił wojnę, mobilizację i posłał na południe armię, która zgniotłaby Ukraińców masą. Za „rosyjski styl życia”? Dla wielkomieszczuchów jest on atrakcyjny w połączeniu z elementami kultury Zachodu. Odcięcie od tych ostatnich skutkuje masową emigracją elit z jednej strony, i nieudolnymi zwykle próbami imitowania zachodnich rozwiązań z drugiej („Wujaszki Wanie” i temu podobne pomysły). Za rosyjską prowincję? Fakt, że z głubinki rekrutuje się większość rosyjskich żołnierzy niczego nie przesądza. Poziom życia jest tam dramatycznie niski – stąd bierze się atrakcyjność wojska, dającego sposobność na poprawę losu. Ale ginąć za „nieludzką ziemię”, w której ustęp w domu jest oznaką luksusu? Dać tym ludziom obietnicę poprawy losu i większość bardzo szybko zapomni o „Matuszce Rosji”…
Zatem nie, nie uważam, by nieudolność rosyjskiego żołnierza w obronie kraju była niebezpieczną iluzją. Myślę, że jest całkiem zasadnym założeniem. Niewłaściwe jest za to sugerowanie, że celem Ukraińców jest atak na terytorium wroga. Ukraina nie najechała i nie najedzie Rosji. Ukraina w najlepszym razie chciałaby odzyskać tereny utracone w 2014 roku. Ojczyzny wroga tykać nie zamierza. A Krym to nie rodina, Krym to Ukraina.
—–
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:
