Niedyskrecja

Przywołana w jednym z wcześniejszych wpisów wpadka w Berdiańsku niczego Rosjan nie nauczyła. 2S4 Tulipan to 240-milimetrowy moździerz, niemający odpowiednika w zachodnich armiach. Zainstalowany na gąsienicowym podwoziu, poza wielką siłą rażenia cechuje się też wysoką mobilnością. Niezwykle niebezpieczna broń, gdyby używać jej zgodnie z przeznaczeniem i… z dala od mediów. Pod koniec maja br. jeden z moździerzy trafił na front na przemysłowych przedmieściach Rubiżne w obwodzie ługańskim. Aleksander Kots – reporter „Komsomolskiej Prawdy” i bloger – umieścił na swoim kanale na Telegramie filmik ilustrujący pracę artylerzystów. Materiał poszedł „na żywca”, bez wizualnej obróbki. Efekt? Niespełna dobę później tulipan – wciąż na tej samej pozycji – został trafiony bombą z drona, a ukraińskie dowództwo zwróciło się do autora reportażu na jednym z oficjalnych profili. „Dzięki za cynk!”, napisano, załączając do wpisu wideo z zarejestrowanym atakiem na moździerz.

W połowie sierpnia br. dotkliwe straty poniosła tzw. Grupa Wagnera, firma najemnicza działająca w Ukrainie na zlecenie Kremla. W pojedynczym ataku ukraińskiej artylerii zginęła setka najemników, przez wiele godzin wydawało się, że był wśród nich założyciel przedsiębiorstwa Jewgienij Prigożyn, bliski współpracownik prezydenta Rosji. „Kucharz Putina” przeżył, ale to jego zdjęcie w towarzystwie współpracowników – umieszczone na propagandowym kanale Grey Zone na Telegramie – posłużyło Ukraińcom do identyfikacji miejsca skoszarowania wagnerowców. Resztę roboty wykonała wyrzutnia Himars, rażąc precyzyjnie zamieszkały do niedawna przez cywilów blok w okupowanej Popasnej.

Pokora i zrozumienie

Nie zamierzam bynajmniej zostawić czytelnika z przekonaniem, że błędy tego typu są charakterystyczne dla konkretnej nacji. Kilkanaście lat temu opublikowałem fotografię spadochroniarzy z 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, wykonaną podczas patrolu w Afganistanie. Żołnierze nie nosili na głowach hełmów, co podczas spuszczania migawki nie wydawało mi się niczym nadzwyczajnym (sam unikałem kłopotliwego „garnka”). Gdy tekst ukazał się na prowadzonym przeze mnie blogu, pod „moim” kampem ustawiła się kolejka „petentów”. Okazało się, że popełniłem potencjalnie szkodliwe faux pas. „Jeśli zginę, ubezpieczyciel będzie miał dowód, że nie zawsze postępowałem zgodnie z zasadami BHP. A każdy pretekst do odmowy wypłaty odszkodowania jest dobry…”, wyjaśnił mi jeden z wojskowych. Jakiś czas później poproszono mnie, bym nie informował internautów na bieżąco, gdzie przebywam. W oczach opinii publicznej śmierć żołnierzy nie była już wówczas niczym wyjątkowym, ale zabicie dziennikarza zapewne odbiłoby się szerokim echem – na czym bardzo zależało talibom. „Ruch oporu ma wyspecjalizowane komórki białego wywiadu, czytają też i ciebie”, przekonywał mundurowy ze służb. Troszczył się o swoich, którym towarzyszyłem, a którzy mogliby zginąć przy próbie zabicia reportera. W patrolu przestrzeganie tej zasady nie było trudne – niewidzialny parasol zakłóceń, uniemożliwiający zdalne odpalanie min-pułapek, pozbawiał łącza i mój telefon. Ale z dala od wozów i w bazach, pojawiała się pokusa „bycia on-line”. Skłamałbym, deklarując, że pokora i zrozumienie dla wymogów wojska przyszły automatycznie.

„Pierwszego polskiego Kraba widzę dobre 300 km przed Donbasem. To chyba dobra wróżba”, zatweetował w połowie lipca br. reporter Onetu Marcin Wyrwał. Ów krótki wpis wywołał burzę, łącznie z sugestiami szpiegostwa na rzecz Rosji, w czym celowali medialni funkcjonariusze „dobrej zmiany”. Lecz niesprawiedliwe oskarżenia nie zmieniają faktu, że dziennikarz popełnił błąd. Na zdjęciu widać sporo szczegółów ułatwiających lokalizację. Co więcej, przedstawia ono jedną z podarowanych Ukrainie armato-haubic na lawecie, unieważniając późniejszy argument reportera, że fotografię osadził w sieci kilka dni po wykonaniu. Kilkudziesięciotonowy zestaw ma mobilność ograniczoną przez nośność mostów; informacja, że sprzęt jedzie na front „asfaltem”, a nie koleją (na wschodzie eszelon to nadal domyślny sposób przerzutu wojska i uzbrojenia), pozwala wytypować ograniczoną liczbę możliwych dróg. Potem wystarczy się przyczaić w oczekiwaniu na kolejną okazję. Rosjanom nie powiodły się polowania na kraby ani na froncie, ani na tyłach, co świadczy o słabości ich lotnictwa i niemożności penetracji zaplecza nieprzyjaciela przy użyciu grup dywersyjnych. Ale to może się zmienić.

Źródło i narzędzie

Od zawsze jednym z elementów decydujących o zwycięstwie w wojnie był dostęp do informacji. Wygrywała zwykle ta strona, która więcej wiedziała o przeciwniku – jego planach, uzbrojeniu, miejscach dyslokacji wojsk. Dziś – jakkolwiek większość takich informacji jest niejawna i ma charakter rozproszonej wiedzy – nie trzeba „siedzieć w głowach” wrogich dowódców czy cieszyć się dostępem do supertajnych baz. Mnóstwo użytecznych danych pozostaje „na wyciągnięcie ręki”, za sprawą sieci komórkowych i Internetu, będących zarazem źródłem wiedzy i narzędziem jej pozyskiwania. Zajmują się tym komórki OSINT (ang. Open-Source Intelligence; rozpoznanie na podstawie ogólnodostępnych źródeł), działające jako formalne struktury sił zbrojnych, zajmują też detektywi-amatorzy, często skupiający wokół siebie liczne sieci współpracowników. Pojedyncze zdjęcie wykonane dla ilustracji jakiegoś zdarzenia najczęściej zawiera dodatkowy pakiet danych. Elementy zabudowy mieszkalnej, w tym wnętrza domów i uchwycone didaskalia, miejska infrastruktura – od znaków drogowych po wielkie konstrukcje jak mosty – obiekty przyrodnicze, budowle symboliczne i wiele innych szczegółów pozwalają zidentyfikować miejsce i czas wykonania fotografii. W geolokalizacji pomocne okazują się kąty padania światła czy charakter chmur. Przy dostępie do baz danych meteo – gdzie odnotowuje się rodzaje zachmurzeń dla danych regionów – niewinne tło w postaci obłoków na niebie może zadecydować o trafności wskazania.

Oczywiście, bez odpowiednich mocy obliczeniowych i właściwej przepustowości łącza, zawiodą najlepsze algorytmy zaprojektowane do szukania podobieństw w zbiorach obrazów. Wymogi sprzętowe i techniczne (oraz dostęp do zasobów różnych instytucji) premiują więc legalnych osintowców, ale ci nieformalni czerpią ze społecznościowego charakteru swoich przedsięwzięć. Justin Peden, Amerykanin posługujący się nickiem „Intel Crab”, weryfikuje przypuszczenia w gronie 255 tys. użytkowników. Większość to Europejczycy, co ma ogromne znaczenie, Peden bowiem śledzi postępy rosyjskich wojsk w Ukrainie. „Tak, to moja okolica!”, „to z pewnością punkt X, byłem tam, proszę, mam takie zdjęcia” – reakcje społeczności są niczym rekordy w wyszukiwarce. Parający się białym wywiadem amatorzy i zawodowcy to dwa różne światy, działające w oparciu o inne motywacje. Gdy pierwszym chodzi o zaspakajanie ciekawości, drudzy idą dalej i robią bojowy użytek ze zdobytych informacji. Jednym z oblicz wojny w Ukrainie jest inwigilacja środowisk osintowych przez wyspecjalizowane służby i związany z tym transfer wiedzy. Po prawdzie, wielu detektywów-amatorów ochoczo na taki układ przystaje, wykorzystywanie własnych ustaleń przez ukraińską armię traktując jako wkład w wojenny wysiłek. Po drugiej stronie działa to tak samo, czego przykładem może być społeczność skupiona wokół kanału Rybar na Telegramie. Na motywacji patriotycznej bazuje także mechanizm stosowany w aplikacji telefonicznej Diia. Jej użytkownicy wysyłają dane na temat obserwowanych przez siebie ruchów rosyjskich wojsk. Z dostępnych informacji wynika, że Dii użyło w tym celu co najmniej ćwierć miliona osób.

Fotka z wakacji

Sieciowa niedyskrecja, która tworzy obfite łowiska dla speców od OSINT-u, nie jest oczywiście skutkiem działalności li tylko mediów. Przydatne ślady zostawiają – bądź mogą zostawiać – w zasadzie wszyscy przebywający w rejonie konfliktu, podłączeni do globalnego systemu wymiany informacji. 27 lutego br. – trzy dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji – firma Google wyłączyła na swoich mapach dla Ukrainy warstwę natężenia ruchu drogowego. Stało się to na prośbę ukraińskich władz, które argumentowały, że ogólnodostępne dane o zatorach mogą stanowić dla Rosjan pośrednią informację o ruchach ukraińskiej armii. Casus już istniał, co więcej, był „świeżutki” i pochodził z okresu tuż przed atakiem, kiedy światowe media informowały o koncentracji rosyjskich wojsk. Część doniesień oparta była o googlowskie mapy, które rejestrowały poważne zatory w Rosji i Białorusi przy granicy z Ukrainą. Występowanie korków wielokrotnie pokrywało się z obserwowanymi na inne sposoby ruchami rosyjskich kolumn pancernych i transportowych – co pozwoliło uznać „czytanie Googla” za pełnoprawną metodę OSINT. Gwoli wyjaśnienia, Google Maps wykorzystuje do monitorowania natężenia ruchu dane lokalizacyjne smartfonów używanych przez okolicznych kierowców. „Wyłączcie geolokalizację w telefonach”, prosiło obywateli ukraińskie MSW. Gdy padły pierwsze strzały, Ukraińcy z zagrożonych rejonów zniszczyli znaki na drogach i budynkach. „Rosjanie zaczynają orientować się na intensywność mobilnego ruchu, nie ułatwiajmy im zadania”, apelowano. Przy tej okazji wyszło na jaw, że rosyjski system nawigacji satelitarnej Glonass – w założeniu pełnoprawny odpowiednik GPS – jest zbyt „dziurawy” i niewydolny. Do tego stopnia, że wojska inwazyjnie albo były ślepe, albo ratowały się cywilnymi urządzeniami GPS (co wyjaśnia, dlaczego Rosjanie – mimo posiadania odpowiedniej technologii – nie zagłuszają tego rodzaju sygnałów i nie niszczą naziemnych urządzeń odbiorczych; po prostu, są na nie skazani).

Cyfrowy ślad zostawiany przez wojskowych ma też bardziej prozaiczną postać i wynika z codziennych nawyków czasu pokoju. Dmitrij Kartaszow ze 175. Brygady Dowodzenia Południowego Okręgu Wojskowego regularnie aktualizował swój profil na Vkontakte, rosyjskim Facebooku. W maju 2015 r. wrzucił do ogólnodostępnego serwisu selfie, nie zadbał jednak o usunięcie metadanych, dodanych przez smartfon, które zdradziły miejsce wykonania fotografii. Przeoczył również specyficzną „drobnostkę” – znajdujące się za plecami anteny systemu walki radioelektronicznej Rtuć-BM, będącego na wyposażeniu wyłącznie rosyjskiej armii. W tamtym czasie Kreml stanowczo odżegnywał się od udziału swoich żołnierzy w wojnie na Donbasie. Twierdził, że to wewnątrz ukraiński konflikt, z którym Rosja nie ma nic wspólnego. Zdjęcie – jedno z wielu, które wówczas namierzono i spopularyzowano – dowodziło kłamstw Moskwy. Nieznane są dalsze losy Dmitrija Kartaszowa, tak jak nie wiemy, co stało się z rosyjskim turystą, który kilkanaście dni temu postanowił zrobić sobie pamiątkę z wakacji. I podzielić się nią z użytkownikami Vkontakte. Zdjęcie opalonego 60-parolatka na krymskiej plaży nie byłoby niczym godnym uwagi, gdyby nie tło – zestaw obrony przeciwlotniczej S-400 Triumf. Plaża okazała się bardzo charakterystycznym miejscem, fotografię z cyfrowego morza danych wyłowił ukraiński wywiad. Reszty łatwo się domyśleć, co przywodzi do wniosku, że dla świętego spokoju lepiej nie fotografować wojskowych instalacji. O czym mówi się także w Polsce przy okazji każdych większych ćwiczeń, a ostatnio w kontekście licznych transportów uzbrojenia, zmierzających naszymi drogami i torami do Ukrainy.

Nz. 2S4 Tulipan z materiału Aleksandra Kotsa

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 36/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zemsta

Ukraińcy dziś w nocy znów uderzyli Himarsami w rosyjskie zaplecze – tym razem na okupowanej ługańszczyźnie. Także w odwecie za Winnicę, choć nade wszystko był to ciąg dalszy prowadzonej od kilkunastu dni akcji, której celem jest paraliż systemu dowodzenia wroga oraz odcięcie go od zaopatrzenia. W najbliższych dniach należy spodziewać się kolejnych ataków, ale i zbrojnych rosyjskich reakcji. „Rosjanie są wściekli”, pisze mi koleżanka z Kijowa. Mieszkająca w ukraińskiej stolicy Polka dodaje: „Ambasador USA chyba czegoś się spodziewa, bo wezwała Amerykanów do opuszczenia kraju. Gdy ostatni raz był taki komunikat, to potem wybuchła wojna. Teraz pewnie chodzi o spodziewaną falę zemsty za Himarsy”.

Zemsty, jak wczorajszy atak na Winnicę, gdzie ucierpieli cywile.

Rosjanie mówią, że atakowali cel wojskowy – miejscowe dowództwo sił powietrznych. To nie umniejsza skali ich zbrodni, bo doskonale znali ryzyko porażenia obiektów cywilnych. Świadomi pory dnia (a więc i zagęszczenia na ulicach), problematycznej celności swoich rakiet, posłali na miasto całą salwę Kalibrów (większość została przez Ukraińców strącona). Normalne państwo nie prowadzi wojny w ten sposób. Normalne państwo dąży do redukcji „strat ubocznych” – co w tym przypadku mogłoby przybrać postać ataku w nocy – a w razie niemożności osiągnięcia takiego efektu często po prostu rezygnuje z konkretnych operacji militarnych. Przez lata obserwowałem ostatnią wojnę w Afganistanie, gdzie natowskie dowództwo regularnie odpuszczało sobie twarde, kinetyczne rozwiązania, które niosły zbyt wielkie ryzyko dla cywilów. Sam znalazłem się kiedyś w sytuacji, w której „mój” pluton nie dostał wsparcia artylerii, bo potencjalny cel – atakujący żołnierzy talibowie – zajęli stanowiska pośród zabudowań. Żołnierze musieli „odkleić się” od wroga bez pomocy artylerzystów. Jednocześnie wciąż żyli w Afganistanie ludzie dobrze pamiętający realia sowieckiej inwazji – i bezwzględność „szurawich” (jak nazywano Rosjan), zdolnych równać z ziemią całe afgańskie wioski, gdy tylko natykali się w nich na opór. Ta sowiecka bezwzględność zabiła w latach 1979-1988 1,5 mln cywilów…

Dziś giną Ukraińcy.

Ale ginie też masa rosyjskich wojskowych. Wczoraj żona płk Aleksieja Gorobieca, dowódcy 20. Dywizji Zmechanizowanej, potwierdziła jego śmierć. Przypomnijmy, doszło do niej 11 lipca po ataku Himarsów na rosyjskie centrum dowodzenia w pobliżu Nowej Kachowki. W wyniku tego nalotu zginął niemal cały sztab gwardyjskiej, a zatem elitarnej dywizji. No i w powietrze wyleciał pokaźny skład amunicji. W sumie, w ciągu ostatnich 10 dni, Ukraińcy użyli Himarsów 50 razy – i nigdy nie spudłowali. Mówimy bowiem o broni, która tym różni się od rosyjskich wieloprowadnicowych wyrzutni używanych w Ukrainie, że ma rakiety kierowane (wyposażone w moduł sterujący, sprawdzający pozycję przy użyciu GPS). Nie trzeba więc walić na oślep, dziesiątkami rakiet, z założeniem, że któraś trafi – wystarczy jedno precyzyjne uderzenie. Ponadto amerykańskie pociski mają 2-ktotnie większy zasięg, nie bez znaczenia jest też fakt, że załadunek wyrzutni odbywa się poprzez wymianę całych kontenerów (a nie pojedynczych prowadnic), co skraca o 5-6 razy proces odzyskiwania zdolności bojowej zestawu. Rosjanie dysponują podobną bronią – wyrzutniami Tornado – lecz z uwagi na stosowaną w rakietach zachodnią technologię niezbędną do naprowadzania, używają jej bardzo oszczędnie. W zastępstwie młócą całe kwartały przy użyciu „głupich” wyrzutni typu Grad, wyposażonych w niekierowane pociski.

Himarsy zatem nie są przełomową technologią, nieznaną przeciwnikowi. Fakt, iż ten sobie z nią nie radzi, dowodzi co najmniej kilku innych problemów.

Po pierwsze, potwierdza się słabość rosyjskiego lotnictwa, niezdolnego do operowania nawet na płytkich tyłach wojsk ukraińskich. Jeżdżące wzdłuż linii frontu Himarsy nie są niewidzialne. Przy odpowiednim nasyceniu nieba, udałoby się je namierzyć. I zniszczyć.

Po drugie, ataki na zestawy mogłyby przeprowadzić grupy dywersyjne, operujące na tyłach Ukraińców. Morze drukarskiego tuszu wylano, by przekonać nas, że rosyjski wywiad wojskowy GRU – i jego Specnaz – to światowa ekstraliga. Tymczasem wszystko na to wskazuje, że Rosjanie nie są w stanie słać za linię frontu uzbrojonych komand. Gdyby mieli taką zdolność, Himarsy stałyby się celem numer jeden.

Po trzecie, namierzanie wyrzutni to zadanie także dla wywiadu, zarówno satelitarnego, jak i agenturalnego. Minęło kilkanaście dni intensywnej działalności Himarsów, a efektów po stronie rosyjskiej brak.

I niech tak zostanie.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to