Nieobliczalna

W GRU za wzór niespójnej i jednocześnie przekonującej narracji uznawano operację smoleńską. Śmierć polskiego prezydenta w katastrofie lotniczej w 2010 roku stworzyła rosyjskim służbom świetną okazję do siania zamętu nad Wisłą. Wrzutki, jakimi raczono mieszkańców Polski, dotyczące okoliczności wypadku, mogłyby posłużyć do opisu co najmniej kilkunastu zupełnie różnych kraks. Jedna często wykluczała drugą, niektóre wręcz urągały inteligencji. Sporo Polaków zdołało zachować dystans do kolejnych rewelacji, lecz niektóre „teorie” zgromadziły liczne gremia zwolenników. Przede wszystkim jednak powstało dość powszechne przekonanie, że pod Smoleńskiem nie wydarzył się zwyczajny komunikacyjny wypadek. Że nie sposób tak do końca wykluczyć, iż głowa polskiego państwa padła ofiarą rosyjskiego zamachu. Tym sposobem zachwiano pewnością Polaków, ich wiarą w sprawstwo własnego państwa i jakość gwarantujących bezpieczeństwo sojuszy. „Bo jeśli Rosjanie mogą nam zabić prezydenta i uchodzi im to na sucho, co jeszcze zrobią w poczuciu pełnej bezkarności?”ten fragment pochodzi z książki „Stan wyjątkowy”, którą napisałem w 2021 roku. Polecam jej lekturę, ale nie dla polecajki wrzucam ów akapit.

Prezydent Kaczyński i towarzyszące mu osoby zginęły w wypadku; wszelkie twierdzenia o zamachu to aberracje. Moskwa publicznie dystansowała się od oskarżeń formułowanych przez część polskich polityków, ale dyskretnie wspierała tę narrację. Poza nakręcaniem wewnętrznych podziałów pośród Polaków, chodziło właśnie o podtrzymanie u nich lęku przed „nieobliczalną rosją”.

Wspominam o tym, bo znów pojawiły się obawy związane z tą „nieobliczalnością”. Wielu z nas zakłada od wczoraj, że zamach w Moskwie może posłużyć Kremlowi do eskalacji konfliktu w Ukrainie, i szerzej, do przemienienia zimnej wojny z NATO w wojnę gorącą.

Nie wiem, kto stał za zamachowcami w Moskwie. Czy była to robota rosyjskiej FSB pod fałszywą flagą, czy operacja muzułmańskich ekstremistów, czy wreszcie jakaś ukraińska inicjatywa (w którą szczerze wątpię, ale uczciwość intelektualna każe dopuścić i taką hipotezę). Wiem za to, że rosjanie zyskali (a w scenariuszu własnego sprawstwa wykreowali) sytuację, w której znów są powody, by inni bali się ich „nieobliczalności”. Widma pełnej mobilizacji, ryzyka użycia broni jądrowej, totalnej konsolidacji państwa w obliczu terrorystycznego zagrożenia. I rosja będzie te obawy wzmacniać – być może nawet ogłosi mobilizację, „zszyje” zamach z Ukrainą i zemści się serią potężnych uderzeń, dla których jeszcze wczoraj nie znalazłaby poparcia u sojuszników i sympatyków.

Ale u licha, nie ulegajmy panice – rosja nie jest aż tak nieobliczalna, by ładować się w wojnę z NATO. Wojnę, której nie może wygrać.

Szanowni, choć współpracuję z kilkoma redakcjami, piszę głównie dzięki wsparciu Czytelników. Tradycyjnie więc polecam Waszej uwadze moje konto na buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…lub profil na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

O zamachu w rosji, ale i szerzej o wewnętrznych problemach federacji w kontekście wojny z Ukrainą, rozmawiałem z Mateuszem Grzeszczukiem z „Podróży bez paszportu” – grafika otwierająca to zapowiedź tej rozmowy, która możecie obejrzeć/odsłuchać pod tym linkiem. Zapraszam!

Przypominam o możliwości nabycia mojej ostatniej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” w specjalnej edycji z autografem – wystarczy kliknąć w ten link.

„Delikatność”

„Washington Post” (WP) opublikował dziś ciekawy artykuł pt.: „Rosja zwerbowała agentów online, aby namierzali broń przejeżdżającą przez Polskę”. Pod tym linkiem znajdziecie źródłowy tekst, a ja – w imieniu nieanglojęzycznych Czytelników – pozwolę sobie na jego omówienie, dodając krótki komentarz.

Wartość pomocy wojskowej dla Ukrainy – wysłanej między 24 lutego 2022 roku a końcem maja br. – to prawie 75 mld dolarów. 43 mld to wydatek poniesiony przez Stany Zjednoczone, 7,5 mld przez Niemcy, a 6,6 mld przez Wielką Brytanię. Reszta donatorów, w tym Polska, przeznaczyła na wsparcie dla Kijowa niespełna 18 mld dolarów. Fizycznie to ponad 150 tys. ton zaopatrzenia – od amunicji i lekkiej broni po czołgi. 80 proc. tej pomocy przeszła przez Polskę – wylicza WP.

Od siebie dodam, że tonaż i wartość wsparcia są dużo większe, zacytowane wyliczenia obejmują bowiem rządowe wsparcie. Tymczasem gros sprzętu używanego następnie przez siły zbrojne Ukrainy – jak samochody, drony czy elementy wyposażenia osobistego – pochodzi z prywatnych zbiórek i dociera na wschód transportem wolontariackim, nieujętym w oficjalnych zestawieniach.

Wróćmy do danych podawanych przez WP. Broń i amunicja najpierw lądują w Niemczech, skąd do Polski trafiają drogą morską (do Gdańska), lotniczą (najczęściej od razu na wschód kraju, do hubu w Rzeszowie) oraz lądową (z wykorzystaniem autostrady A-4). Po przerzuceniu do Ukrainy, zwykle w mniejszych partiach, dostawy mogą dotrzeć na front nawet po kolejnych 48 godzinach (co dotyczy na przykład bieżących dostaw amunicji).

Jak pisze gazeta: „Niezdolność Rosji do powstrzymania tego ciągłego strumienia śmiercionośnych ładunków, czy to przed wejściem na Ukrainę, czy już w zachodniej części kraju, wprawiła w zakłopotanie zachodnich wojskowych i ekspertów”.

– To dla mnie zdumiewające, że przez osiemnaście miesięcy wojny, rosjanie nie byli w stanie zniszczyć ani jednego konwoju czy pociągu – mówi WP gen. Ben Hodges, były dowódca sił amerykańskich w Europie.

W ocenie dziennikarzy WP, to niepowodzenie odzwierciedla poważne słabości rosyjskiej armii, w tym zaskakującą niezdolność do śledzenia i trafiania ruchomych celów. Dowodzi również niechęci Moskwy do podejmowania ryzyka uderzeń w zachodnią Ukrainę, przy granicy z Polską – z obawy przed reakcją NATO.

Jest również konsekwencją „wadliwego planu wojennego”.

„Przekonana, że Kijów upadnie w ciągu kilku dni, rosja nie podjęła skoordynowanej próby zniszczenia obrony przeciwlotniczej Ukrainy. W rezultacie Moskwa nie jest w stanie wysłać myśliwców ani innych samolotów nad rozległe obszary kraju, przez który przechodzą dostawy broni” – czytamy w WP. Gazeta cytuję fragment tajnej notatki, rozesłanej do amerykańskich dowódców wojskowych. Brzmi on następująco: „Od początku konfliktu wiele rosyjskich działań nie zdołało zakłócić dostaw zachodniej pomocy wojskowej. W rezultacie Stany Zjednoczone i ich sojusznicy byli w stanie wykorzystać w większości tolerancyjne środowisko do dalszych dostaw śmiercionośnej pomocy”.

Ale każdy kij ma dwa końce – biorąc pod uwagę te ograniczenia, amerykański wywiad ostrzegał, że rosja będzie szukać sposobów na „sabotowanie obiektów logistycznych na terytorium NATO”, działając pod obcą flagą. Na przykład zlecając takie zadania obywatelom Ukrainy i Białorusi.

I tak dochodzimy do sedna cytowanego artykułu.

Amerykański dziennik opisuje, że na początku br. w internecie zaczęły pojawiać się tajemnicze oferty pracy dla Ukraińców przebywających w Polsce. Zadania dotyczyły prostych czynności, takich jak roznoszenie ulotek czy rozwieszanie plakatów w miejscach publicznych, a oferowane wynagrodzenie nie było wysokie, ale dość atrakcyjne dla uchodźców. „Ci, którzy odpowiedzieli na oferty, szybko zdali sobie sprawę, że jest pewien haczyk: praca polegała na rozpowszechnianiu prorosyjskiej propagandy w imieniu anonimowego pracodawcy. Dla tych, którzy mimo wszystko byli gotowi wykonać zadania, praca szybko przybrała złowieszczy obrót” – czytamy. O co konkretnie chodzi? Jak podaje WP, rekrutom powierzono zadanie wykonywania zwiadu w polskich portach, umieszczenia kamer wzdłuż torów kolejowych oraz ukrywania urządzeń śledzących w transportach wojskowych. „Później, w marcu, nadeszły nowe, zaskakujące rozkazy, by wykolejać pociągi wiozące broń do Ukrainy” – raportują publicyści WP. W tym momencie do akcji weszły polskie służby, w ocenie których tajemniczym pracodawcą był rosyjski wywiad wojskowy. Na początku lata zatrzymano 16 osób, w tym rosjanina, trzech Białorusinów i 12 obywateli Ukrainy.

Na problem wykorzystania ukraińskiej diaspory w Polsce zwracałem uwagę już pięć lat temu. Pisałem wówczas: „(…) rosjanie do perfekcji opanowali umiejętność manipulowania działaniami tak jednostek, jak i całych społeczności. Zwłaszcza tam, gdzie mają ku temu odpowiednie zaplecze kulturowe. Diaspora ukraińska w Polsce jest w dużej mierze rosyjskojęzyczna i w całości wywodzi się z postsowieckiego uniwersum. Ponadto, antyrosyjskość nie jest postawą charakterystyczną dla wszystkich Ukraińców (…), naiwnością byłoby zakładać, że w milionowym tłumie migrantów nie ma miłośników ‘ruskiego miru’”.

Łatwość, z jaką ludzie ulegają pokusie odpowiedzialności zbiorowej, narzuca konieczność delikatnych działań organów śledczych. To z obawy przed wzrostem nastrojów antyukraińskich, władze RP zdecydowały nie ujawniać od razu narodowości obywateli Ukrainy. Może nas to wkurzać, ale miejmy świadomość, że na postrzeganiu Ukraińców jako „ruskich koni trojańskich” najbardziej zależy samym rosjanom. I że byłoby to rażąco niesprawiedliwe uproszczenie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zemsta

Ukraińcy dziś w nocy znów uderzyli Himarsami w rosyjskie zaplecze – tym razem na okupowanej ługańszczyźnie. Także w odwecie za Winnicę, choć nade wszystko był to ciąg dalszy prowadzonej od kilkunastu dni akcji, której celem jest paraliż systemu dowodzenia wroga oraz odcięcie go od zaopatrzenia. W najbliższych dniach należy spodziewać się kolejnych ataków, ale i zbrojnych rosyjskich reakcji. „Rosjanie są wściekli”, pisze mi koleżanka z Kijowa. Mieszkająca w ukraińskiej stolicy Polka dodaje: „Ambasador USA chyba czegoś się spodziewa, bo wezwała Amerykanów do opuszczenia kraju. Gdy ostatni raz był taki komunikat, to potem wybuchła wojna. Teraz pewnie chodzi o spodziewaną falę zemsty za Himarsy”.

Zemsty, jak wczorajszy atak na Winnicę, gdzie ucierpieli cywile.

Rosjanie mówią, że atakowali cel wojskowy – miejscowe dowództwo sił powietrznych. To nie umniejsza skali ich zbrodni, bo doskonale znali ryzyko porażenia obiektów cywilnych. Świadomi pory dnia (a więc i zagęszczenia na ulicach), problematycznej celności swoich rakiet, posłali na miasto całą salwę Kalibrów (większość została przez Ukraińców strącona). Normalne państwo nie prowadzi wojny w ten sposób. Normalne państwo dąży do redukcji „strat ubocznych” – co w tym przypadku mogłoby przybrać postać ataku w nocy – a w razie niemożności osiągnięcia takiego efektu często po prostu rezygnuje z konkretnych operacji militarnych. Przez lata obserwowałem ostatnią wojnę w Afganistanie, gdzie natowskie dowództwo regularnie odpuszczało sobie twarde, kinetyczne rozwiązania, które niosły zbyt wielkie ryzyko dla cywilów. Sam znalazłem się kiedyś w sytuacji, w której „mój” pluton nie dostał wsparcia artylerii, bo potencjalny cel – atakujący żołnierzy talibowie – zajęli stanowiska pośród zabudowań. Żołnierze musieli „odkleić się” od wroga bez pomocy artylerzystów. Jednocześnie wciąż żyli w Afganistanie ludzie dobrze pamiętający realia sowieckiej inwazji – i bezwzględność „szurawich” (jak nazywano Rosjan), zdolnych równać z ziemią całe afgańskie wioski, gdy tylko natykali się w nich na opór. Ta sowiecka bezwzględność zabiła w latach 1979-1988 1,5 mln cywilów…

Dziś giną Ukraińcy.

Ale ginie też masa rosyjskich wojskowych. Wczoraj żona płk Aleksieja Gorobieca, dowódcy 20. Dywizji Zmechanizowanej, potwierdziła jego śmierć. Przypomnijmy, doszło do niej 11 lipca po ataku Himarsów na rosyjskie centrum dowodzenia w pobliżu Nowej Kachowki. W wyniku tego nalotu zginął niemal cały sztab gwardyjskiej, a zatem elitarnej dywizji. No i w powietrze wyleciał pokaźny skład amunicji. W sumie, w ciągu ostatnich 10 dni, Ukraińcy użyli Himarsów 50 razy – i nigdy nie spudłowali. Mówimy bowiem o broni, która tym różni się od rosyjskich wieloprowadnicowych wyrzutni używanych w Ukrainie, że ma rakiety kierowane (wyposażone w moduł sterujący, sprawdzający pozycję przy użyciu GPS). Nie trzeba więc walić na oślep, dziesiątkami rakiet, z założeniem, że któraś trafi – wystarczy jedno precyzyjne uderzenie. Ponadto amerykańskie pociski mają 2-ktotnie większy zasięg, nie bez znaczenia jest też fakt, że załadunek wyrzutni odbywa się poprzez wymianę całych kontenerów (a nie pojedynczych prowadnic), co skraca o 5-6 razy proces odzyskiwania zdolności bojowej zestawu. Rosjanie dysponują podobną bronią – wyrzutniami Tornado – lecz z uwagi na stosowaną w rakietach zachodnią technologię niezbędną do naprowadzania, używają jej bardzo oszczędnie. W zastępstwie młócą całe kwartały przy użyciu „głupich” wyrzutni typu Grad, wyposażonych w niekierowane pociski.

Himarsy zatem nie są przełomową technologią, nieznaną przeciwnikowi. Fakt, iż ten sobie z nią nie radzi, dowodzi co najmniej kilku innych problemów.

Po pierwsze, potwierdza się słabość rosyjskiego lotnictwa, niezdolnego do operowania nawet na płytkich tyłach wojsk ukraińskich. Jeżdżące wzdłuż linii frontu Himarsy nie są niewidzialne. Przy odpowiednim nasyceniu nieba, udałoby się je namierzyć. I zniszczyć.

Po drugie, ataki na zestawy mogłyby przeprowadzić grupy dywersyjne, operujące na tyłach Ukraińców. Morze drukarskiego tuszu wylano, by przekonać nas, że rosyjski wywiad wojskowy GRU – i jego Specnaz – to światowa ekstraliga. Tymczasem wszystko na to wskazuje, że Rosjanie nie są w stanie słać za linię frontu uzbrojonych komand. Gdyby mieli taką zdolność, Himarsy stałyby się celem numer jeden.

Po trzecie, namierzanie wyrzutni to zadanie także dla wywiadu, zarówno satelitarnego, jak i agenturalnego. Minęło kilkanaście dni intensywnej działalności Himarsów, a efektów po stronie rosyjskiej brak.

I niech tak zostanie.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Gamonie

Pamiętam, że początkowo wydawało mi się to nieprawdopodobne. „Są aż tak nieostrożni? Tak bardzo nie umieją w tuszowanie?” – zachodziłem na głowę. Było późne lato 2014 roku, świat żył wojną w Donbasie. W portalu, w którym pracowałem wówczas jako wydawca strony głównej, dziennie publikowaliśmy masę materiałów poświęconych sytuacji na wschodzie. To, co działo się w komentarzach pod tekstami, na kilometr trąciło zorganizowaną akcją rosyjskich służb. Ileż tam było antyukraińskiego syfu, ile hejtu i prób wywołania negatywnego nastawienia wśród Polaków do Ukrainy i Ukraińców… Dziś świadomość takich działań jest oczywistą oczywistością, wtedy było to novum.

„Przekonajmy się, skąd jest ten ruch”, zaproponowałem koledze z działu bezpieczeństwa. Przez jakiś czas, nie korzystając z żadnych wymyślnych narzędzi, tropiliśmy IP autorów komentarzy. Miażdżąca większość najaktywniejszych użytkowników rezydowała w Moskwie i Petersburgu. Świat już wcześniej słyszał o farmach trolli, ale – przyznam szczerze – traktowałem takie informacje w kategoriach ciekawostki. Aż zyskałem twardy dowód, który – jako się rzekło – wcale nie był wynikiem skomplikowanego śledztwa. Uznałem wówczas, że Rosjanie celowo zostawiają tak oczywiste ślady w sieci. Że działają na zasadzie: „no, to my – i co nam zrobicie?”. Bezczelność, która miała za zadanie utrwalić przekonanie o wszechpotężności i bezkarności. A może jednak nie? A może to o zwykłe gapiostwo chodziło?

W tym samym roku doszło do eksplozji w składach amunicyjnych w czeskich Vrběticach. Śledztwo wykazało, że stali za tym agenci rosyjskiego wywiadu. Czesi planowali dostawę amunicji do Ukrainy, Rosjanie chcieli im te plany pokrzyżować. Źle ustawione detonatory spowodowały eksplozje jeszcze w Czechach, choć wedle założeń miało to nastąpić w Ukrainie. Wybuchł skandal, postsowieci musieli dramatycznie zredukować liczbę personelu swojej ambasady (a Praga była dla nich ważnym miejscem, na wzór Wiednia z czasów zimnej wojny – zapleczem do działalności wywiadowczej w Europie Środkowej).

W 2018 roku agenci GRU działający na terenie Wielkiej Brytanii, usiłowali zabić dawnego kolegę, Siergieja Skripala. Na zdrajcy – wcześniej wymienionym przez neosowietów na ujętych przez amerykańskie służby agentów – przetestowano słynny już dziś nowiczok. Skripal (i córka) przeżyli, a wykonawcy zamachu zostawili za sobą tyle śladów, że bez trudu ich zidentyfikowano. Co więcej, nie dokonały tego tylko profesjonalne służby, ale też dziennikarze śledczy. Gamoniom postawiono zarzuty (zaocznie), orkowa ambasada w Londynie także została odchudzona.

Latem 2020 roku kremlowskie służby dokonały zamachu na życie Aleksieja Nawalnego, polityka i dziennikarza, który wszedł za skórę Putinowi (demaskując korupcyjne powiązania reżimu). Nawalny przeżył próbę otrucia, a będąc w Niemczech, gdzie go leczono, rozpoczął śledztwo w swojej sprawie. I o tym opowiada film, którego kadr ilustruje ów wpis. Nazywa się toto „Nawalny” i jest do obejrzenia na HBO Max. Ekipa filmowa towarzyszy bohaterowi i jego współpracownikom, w pewnym momencie rejestrując rozmowę Nawalnego z chemikiem z FSB. Który myśląc, że rozmawia z asystentem szefa służby, przez niezabezpieczony telefon opisuje ze szczegółami okoliczności zamachu. Ogląda się to z opuszczoną szczeną, tak dramatycznie nieprofesjonalne jest zachowanie pracownika FSB.

I ja właśnie o tym. Mniejsza o moje osobiste doświadczenie – podrzucam jako ciekawostkę i dodatkową ilustrację. Ale na boga, było tyle sygnałów, że ruskie to gamonie. Że opinia o ich rzekomo świetnych służbach to mit. Że to „szpiedzy tacy jak my”, a nie żadne „dżejmsy-bondy”. I mimo znaków na ziemi i niebie wolny świat pozwalał tej legendzie funkcjonować. A przecież nie szło o jakąś renomę, a o zupełnie konkretny, wymierny efekt mrożący, jaki wywoływało przekonanie o sile Moskwy. Dziś, gdy już wiemy, że ten kolos sznurkiem od snopowiązałki trzymany, nie musimy się bać. I z takim przesłaniem – tyle że do samych Rosjan – zwraca się w filmie Nawalny. On wniosek o słabości reżimu wywodzi z przekonania o rychłym aresztowaniu („zamkną mnie, może zabiją, bo się boją”). Dziś – za sprawą wojny w Ukrainie – ujawnia się tyle niewydolności, słabości, gamoniowatości rosyjskiego państwa i jego właścicieli, że nawet ślepy musi to widzieć. Czas zatem Rosjanie, byście i wy przestali się bać.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Orki

Trochę niepostrzeżenie mija nam kolejna rocznica katastrofy w Czarnobylu. Warto o niej wspomnieć z uwagi na towarzyszącą nuklearnej awarii symbolikę. Gdy w kwietniu 1986 roku doszło do eksplozji reaktora RBMK-1000, Kreml próbował sprawę zatuszować. Nie odwołano pochodów pierwszomajowych w miastach zagrożonych opadem radioaktywnym, co wkrótce zemściło się na radzieckim kierownictwie. Ta bezduszność wzmogła bowiem nastroje antysowieckie w Białorusi i Ukrainie, w republikach najbardziej dotkniętych skutkami tragedii. Wraz ze splotem innych okoliczności, wypadek przyczynił się do upadku ZSRR pięć lat później. Ukraińcy nadali mu dodatkowe znaczenie – stał się, obok Hołodomoru, przykładem sowieckiego i rosyjskiego imperializmu oraz pogardy dla ludzkiego życia. Po 2014 roku wykorzystano go w nacjonalistycznej kampanii, promującej antyrosyjskie postawy. Gdy w kwietniu 2016 roku odwiedziłem Muzeum Czarnobylskie w Kijowie, poza eksponatami i multimediami dotyczącymi katastrofy oraz ekspozycją poświęconą wielkiemu głodowi, były tam również zdjęcia z Donbasu, ilustrujące ukraińsko-rosyjskie zmagania.

Zimą 2022 roku do czarnobylskiej zony wkroczyli żołnierze armii rosyjskiej, a ich dowódcy kazali im ryć okopy w skażonej glebie. Trudno o lepszy dowód, że dla Kremla wojsko to nadal „bydło”, nawet przy założeniu, że ryzyko napromieniowania nie było tak duże, jak donosiła część mediów. Bo z drugiej strony, po co były orkom te jamy? Sytuacja militarna nie uzasadniała „prac ziemnych”.

Ale pal licho ruskich sołdatów – dziś w niemieckim Ramstein odbędzie się konferencja ministrów obrony NATO, podczas której uzgodnione zostaną dalsze kroki dotyczące wsparcia militarnego dla Ukrainy. Wiadomo już, że nie będzie to gadanie dla samego gadania; że sojusznicy przyklepią niebagatelny pakiet pomocy dla Kijowa. Oto więc Zachód okazuje swą hojność w rocznicę katastrofy postrzeganej jako zło wyrządzone narodowi ukraińskiemu przez Rosjan. W polityce takie symbole mają ogromne znaczenie.

Pozostając przy polityce – nie milkną opinie na temat asekuranckiej postawy Niemiec w obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainę. Głosy krytyki płyną i z kraju, i ze świata, miażdżące dla kanclerza Scholza recenzje wystawiają nawet koalicjanci. Nie będę ich przytaczał, bo sprawa jest dobrze opisana przez media, ale chciałbym zwrócić uwagę na poczynania samych Rosjan. Jak na razie Moskwa odcina kupony od swych działań wobec Niemiec – RFN sporo Ukrainie pomaga, ale zważywszy na potencjał gospodarczy i militarny republiki, jest tego o wiele za mało. Berlin za bardzo się waha i niemal wprost daje do zrozumienia, że nie chciałby Rosjan aż nadto „skrzywdzić”. To oburzające, zwłaszcza w kontekście Buczy i innych rosyjskich zbrodni w Ukrainie, ale jako się rzekło, Moskwa przez lata budowała relacje z Niemcami tak, by prorosyjskość stała się elementem DNA niemieckiej polityki zagranicznej.

Lecz presja sojuszników Berlina nie słabnie i władze Niemiec niebawem będą musiały skapitulować; wejść na dobre w politykę wspierania Ukrainy. W Moskwie to widzą i sięgają po ukryte zasoby. Tak tłumaczę sobie aktywność rozmaitych środowisk w Niemczech, nawołujących do bezwarunkowego wsparcia Rosji. List niemieckich intelektualistów, w którym czytamy, że Ukraina winna skapitulować (a rząd w Berlinie zabiegać o taki scenariusz), to najgłośniejszy ostatnio przejaw rzekomo-obywatelskiego wzmożenia o oczywistych źródłach inspiracji. Tyleż spektakularny, co żałosny, de facto bowiem mamy do czynienia z apelem elity „gorszego sortu”, osób pozbawionych atutu wpływowości i/lub skompromitowanych choćby podejrzeniami o korupcję.

Dlaczego to podkreślam? Na razie wolałbym unikać konkluzywnych twierdzeń; to, o czym piszę, to wstępne intuicje. Otóż przez dekady żyliśmy w przekonaniu o potędze rosyjskiego wywiadu, o jego gęstych siatkach agenturalnych i całych ekosystemach agentów wpływu funkcjonujących w Europie. Paraliżowała nas myśl o zdolnościach tych środowisk, niejako pogodziliśmy się ze świadomością infiltracji przez Rosjan wielu kluczowych dla Europy i Polski instytucji. Umykały nam dowody na nieporadność orkowych spec-służb, na przykład w akcjach podtruwania przeciwników Putina. Gamoni z ruskiego wywiadu rozpracowywali dziennikarze śledczy, pozbawieni warsztatowych i technicznych możliwości profesjonalnych służb śledczych. Mit trwał, tak samo jako przekonanie o potędze i nowoczesności rosyjskiego wojska. Dziś wiemy już, że Rosja nie dysponuje „trzecią armią świata”; że gdyby nie broń jądrowa, działania zbrojne już dawno przeniosłyby się na teren Federacji. Po dwóch miesiącach wojny widzimy, że osławione służby specjalne także nie mogą się pochwalić spektakularnymi sukcesami. Ławrow co rusz grozi NATO ripostą, a strumień zachodniej broni i tak płynie do Ukrainy. Gdzie są zatem ci chłopcy z grup dywersyjnych GRU? Nie ma mowy o paraliżu decyzyjnym w krajach dawnego bloku wschodniego, gdzie – jak sądziliśmy – rosyjska agentura była najsilniejsza. Jest wręcz przeciwnie – państwa nadbałtyckie, Czechy, Słowacja i Polska idą na przedzie peletonu pomocy dla Ukrainy. Jeśli ktoś miał na kogoś kwity, to musiały okazać się słabe. Próby wpływania na opinię publiczną przybierają postać listu „niemieckich intelektualistów” – jeśli tak wyglądają owe słynne siatki agentów wpływu, to daj nam boże takich przeciwników (w wojnie wywiadów).

I mógłbym tak sporo i długo, lecz jedna rzecz mnie niepokoi. Wpadł mi ostatnio w ręce skrypt rozsyłany pośród rodzimych użytecznych idiotów – ewidentnie pochodzący z Rosji, miał bowiem bardzo charakterystyczne błędy językowe. No i w całości poświęcony został technikom nastawionym na obronę „rosyjskich racji” w toczonej na wschodzie wojnie. „Inscenizacje zbrodni” (Bucza), krwiożerczy Ukraińcy, którzy z czasem „dojadą i nas, Polaków”, uchodźcy utrudniający „zwykłym Polakom” dostęp do usług publicznych – sporo było tych „wyjaśnień”, linków do „niezależnych źródeł”; słowem, cały narracyjny pakiet. Zetknąłem się z czymś takim już wcześniej – w odniesieniu do pandemii – i tak jak uprzednio, tak i tym razem widzę owe kalki narracyjne na „niezależnych”, „prawdziwie-polskich”, „racjonalistycznych” i „patriotycznych” stronach, profilach, vlogach czy blogach.

I ta obserwacja przywodzi mnie do niewesołego wniosku. Łatwiej byłoby nam niszczyć siatki agenturalne rosyjskich spec-służb. Paraliżować działania agentury wpływu, która „tylko” – często nawet nieświadomie – dba o odpowiedni wizerunek Rosji w danym kraju. Szpiegów można wyłapać, „wpływakom” pokrzyżować szyki zakazując prorosyjskiej propagandy i banując rosyjską kulturę. Ale – tak podpowiada mi socjologiczna intuicja – znacznie trudniej będzie uporać się ze strukturami myślowymi od dwóch dekad sprzedawanymi nam (Polsce, Zachodowi) przez rosyjskich speców od wojny hybrydowej. Wyjaśnień Buczy pewnie nie kupimy (trudno o bardziej oczywistą zbrodnię), ale wielu z nas już dawno temu kupiło „przywiązanie do tradycyjnych wartości rodzinnych, jakże lepszych od homopropagandy”, przekonanie o tym, że „władza musi być silna, nawet kosztem wolności osobistych obywatela”, antyzachodniość jako cnotę, pewność, że „Zachód się kończy; że jest zły i zepsuty”. Innymi słowy, cały ten syf stanowiący ideologiczną istotę putinizmu. Gdyby chodziło tylko o marginalne środowiska, machnąłbym ręką, ale owo zaczadzenie dotyczy także elit politycznych – w Polsce, w Niemczech, we Francji czy na Węgrzech. Jak wytrzebić orka z naszych własnych głów? Wybić go z łbów politykom? To najważniejsze pytanie „na jutro” w kontekście wojny cywilizowanego świata z Rosją.

Orki tymczasem trzebią się same. Przeżywalność pośród rannych rosyjskich żołnierzy spadła do 30 proc. (dotąd tak niska była jedynie wśród personelu milicji separatystycznych i u kadyrowców). Poza brakiem odpowiedniego wyszkolenia w zakresie technik ratownictwa pola walki, na rosyjskim wojsku mści się „wola Kremla”, który nie chce, żeby zwykli Rosjanie wiedzieli, jak źle jest w Ukrainie. Wojskowych nie wywozi się zatem do Rosji, co mogłoby wywoływać panikę wśród cywilnych pacjentów w szpitalach przygranicza. Ranni żołnierze są zaopatrywani w placówkach polowych, nieliczni tylko trafiają do kraju. Dla najciężej poszkodowanych niedostateczna opieka bądź opóźniony transport zwykle oznacza wyrok śmierci.

Nz. Amerykańskie haubice M777 – jeden z najważniejszych elementów nowego pakietu wsparcia USA dla ukraińskiej armii/fot. US Army.

Postaw mi kawę na buycoffee.to