Przełom?

Coś, co jeszcze kilkanaście dni temu wydawało się Rosjanom upierdliwym szturchaniem, urasta właśnie do rangi bardzo poważnego problemu. Ukraińskie ataki na centra dowodzenia, składy amunicji i infrastrukturę transportową, mnożą się dzień po dniu – od początku lipca doszło już do 30 takich akcji. Co więcej, nie ma tu „pustych strzałów” – dzięki precyzji dalekonośnej artylerii rakietowej pochodzącej z zachodnich dostaw oraz za sprawą doskonałego rozpoznania wywiadowczego (w tym satelitarnego), Ukraińcy bezbłędnie punktują Rosjan. W sobotę, w słynnej już Czarnobajewce (lotnisko pod Chersoniem, regularnie atakowane przez ukraińską artylerię), polec miało kilkunastu wyższych rangą wojskowych, w zaatakowanej wcześniej Nowej Kochowce – gdzie poza sztabem mieścił się też skład amunicji przeciwlotniczej – zabito ponad setkę Rosjan, a dwa razy tylu zostało rannych. A wszystko to przy użyciu wciąż nielicznych wyrzutni, strzelających zaledwie po kilka rakiet. Jakość, nie ilość – wniosek jest oczywisty, choć warto dodać, że tajemnica ukraińskiego sukcesu zawiera się także w wysokiej mobilności i skrytości działań. Ukraińskie himarsy są w ciągłym ruchu, a o ich użyciu dowiadujemy się post factum, gdy zestawy są już w zupełnie innych miejscach. To samo zresztą tyczy się innych zachodnich systemów artyleryjskich, w tym naszych krabów.

A to nie koniec dobrych wieści, Amerykanie bowiem już nie mają zastrzeżeń i niebawem do Ukrainy trafią pociski rakietowe o znacznie większym zasięgu (do 300 km). Już dziś można mówić o trwałym efekcie psychologicznym – lęku przed ukraińskimi uderzeniami rakietowymi na rosyjskich tyłach. Zjawisko to przybierze jeszcze poważniejszy wymiar, gdy okaże się, że „spokojne zaplecze frontu” nie istnieje. Ba, ani w Ukrainie, ani w Rosji, w której co najmniej setka ważnych wojskowych celów znajdzie się w zasięgu rażenia. Setka niekoniecznie dobrze zabezpieczonych, bo jak pokazują ostatnie wydarzenia, rosyjskie systemy antyrakietowe S-400 – rzekomo niezawodne – nie radzą sobie z zagrożeniem ze strony ukraińskiej artylerii rakietowej.

Ale tu nie tylko o lęk i bolesne prestiżowe cięgi chodzi. Ukraińskie ataki, po których raz za razem wybuchają setki ton zgromadzonej amunicji, znacząco ograniczają rozmach rosyjskich działań. Strzelanie „wagonami amunicji” wymagało od Rosjan takiej organizacji logistyki, by pociski w wielkiej ilości znajdowały się jak najbliżej linii frontu. Dowożono je pociągami, rozmieszczano w wielkopowierzchniowych obiektach, starając się przy tym, by jednostki artylerii nie miały do składów za daleko. W sytuacji, w której Ukraińcy mieli ograniczone możliwości „odgryzania się ogniem” – mnie luf, mniej amunicji, precyzja rażenia na podobnym, niskim poziomie – system się sprawdzał i pozwalał na stosowanie walca artyleryjskiego. Oto jednak doszliśmy do momentu, gdy żaden rosyjski przyfrontowy skład nie jest bezpieczny – i dotyczy to obiektów oddalonych od linii styku wojsk nawet o kilkadziesiąt kilometrów. W efekcie, mamy do czynienia z raportowaną niemal z każdego odcinka frontu mniejszą intensywnością rosyjskiego ostrzału. Amunicja jest dalej, trzeba ją przywozić na bieżąco, samochodami, bo obrońcy atakują także elementy kolejowej infrastruktury. A w przypadku transportu „na kołach” znów do głosu dochodzi rosyjska bolączka w postaci awaryjności sprzętu. Sprawnych ciężarówek brakuje, wiele jeździ na chińskich oponach kupowanych swego czasu „po taniości”, wycierających się już po kilkudziesięciu kilometrach.

„Ale spokojnie”, mówi Putin, „my nawet jeszcze na dobre nie zaczęliśmy”. Te groźby wypadają wyjątkowo żałośnie, gdy zdamy sobie sprawę z jakości rosyjskich uzupełnień. Zarówno sprzętowych, gdzie absolutnym standardem są już 40-letnie czołgi, jak i ludzkich. Jeden z profili militarnych nazwał rosyjskich rekrutów mianem „volkssturmistów Putina”. I w sumie trudno się z tym nie zgodzić, gdy większość ochotników do służby kontraktowej liczy sobie 40-50 lat. Pochodzą zwykle ze wschodnich rejonów Rosji, mają – o czym już tu pisałem – niski status materialny. Na front trafiają po 3-7-dniowym przeszkoleniu. Równie wiekowe są rosyjskie rakiety i pociski manewrujące, wystrzeliwane na ukraińskie miasta, choć w tym przypadku – zdaje się – zapasy są na wyczerpaniu. Ostatnio bowiem Rosjanie wykorzystali do ataku na cele naziemne (żeby nie było – domy mieszkalne…) rakiety przeciwlotnicze. Oczywiście, takie pociski też niszczą i zabijają, ale efektywność ich użycia jest relatywnie niska.

Świadczy też o desperacji, u podstaw której leży nadzieja, że atakami na ludność cywilną uda się złamać wolę oporu Ukraińców. Tylko czy uda? „Brzmi to okrutnie, wiem. Ale myśmy się przyzwyczaili do codziennych wiadomości o kolejnych ofiarach”, pisze mi koleżanka, urzędniczka z Charkowa. „Tak nas nie złamią, za to mogą być pewni, że każdą zabitą osobę pomścimy. Niech każdy Rosjanin, który wkroczy do Ukrainy wie, że jest dla naszych chłopców celem, że zrobią z niego dwu- albo -trzysetkę” (gruz 200 – zabity, gruz 300 – ranny, dop. MO). A tych dwu- i -trzysetek, przypomnę, jest już niemal 40 tysięcy…

I na koniec jeszcze dwie uwagi:

Dziś w Ukrainie zaczyna obowiązywać zakaz palenia w miejscach publicznych. Mam nadzieję, że przepis ten nie dotyczy terytoriów okupowanych – miejsc składowania rosyjskich sztabów i amunicji.

I już bardziej na poważnie – rozkręca się kolejna fala koronawirusa. Przebieg choroby zdaje się być łagodniejszy niż w przypadku zakażeń wcześniejszymi odmianami kowidu, niemniej trudno przewidzieć, w którym kierunku to pójdzie. W Polsce chyba możemy już mówić o odporności stadnej, ale w Ukrainie przed rozpoczęciem inwazji zaszczepiono tylko 1/3 populacji. A po 24 lutego służba zdrowia zaczęła funkcjonować w trybie wojennym i akcja szczepienna zeszła na odległy plan. Niestety, nie mam aktualnych danych, ale docierają do mnie alarmistyczne informacje, z których wynika, że większość nowopowołanych rezerwistów nie jest zaszczepiona (bądź nie jest dostatecznie zaszczepiona). I przyznam, przeraża mnie wizja masowych zachorowań na froncie. Gorączka i osłabienie – a choćby tylko 2-3 dniowe – to w pojedynczej skali żaden kłopot, ale co, gdy zaczną chorować całe oddziały? Ufam, że problem nie zostanie zlekceważony…

Mem powyżej taki bardzo a propos. Na zdjęciu głównym ukraińskie himarsy przygotowujące się do strzelania/fot. Dowództwo Sił Zbrojnych Ukrainy.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to