Nauczka

11 listopada br. rosyjska rakieta uderzyła w blok mieszkalny w Krzywym Rogu. W wyniku eksplozji i zawalenia się części budynku śmierć poniosły cztery osoby, a 14 zostało rannych. Gdy na miejsce dotarły służby ratunkowe okazało się, że wszyscy zabici to członkowie tej samej rodziny – matka i troje dzieci. Ojciec przeżył; zdjęcie jego umęczonej twarzy obiegło agencje na całym świecie.

Dwa dni później, w Sewastopolu na okupowanym Krymie, zginął szef sztabu 41. brygady okrętów rakietowych rosyjskiej floty czarnomorskiej. Śmierć dopadła kapitana I rangi walerija trankowskiego w aucie, pod którym podłożono ładunek wybuchowy. Oficerowi urwało nogi, zmarł na skutek wykrwawienia. Do zamachu przyznało się SBU, likwidację uzasadniając tym, że trankowski wydawał rozkazy wystrzelenia pocisków manewrujących na obiekty cywilne w Ukrainie. W szczególności odpowiadał za ostrzał Winnicy pociskami Kalibr w lipcu 2022 roku. W tym ataku zginęło 29 cywilów.

Nie wiem, kto stał za rozkazami uderzenia w Krzywy Róg, ale można założyć, że podzieli los trankowskiego. Płakał z tego powodu nie będę…

—–

Lecz ja nie o tym. Opisane wydarzenia przywołuję, gdyż dobrze ilustrują specyficzne determinacje stron rosyjsko-ukraińskiego konfliktu.

Zacznijmy od ruskich. Za każdym razem, gdy ich rakiety lub drony zabiją dużą liczbę cywilów, przez Internet przetacza się dyskusja, czy było to celowe działanie. Sam jestem zdania, że o ile pociski manewrujące są dla rosjan zbyt cenne, by walić nimi po blokach i centrach handlowych – a więc takie trafienia rakietami są zwykle niezamierzone, spowodowane kiepską celnością uzbrojenia – o tyle tańszych dronów moskale z premedytacją używają do terroryzowania ludności cywilnej. Uda im się czy nie, rosjanie działają konsekwentnie i z wielkim rozmachem – dość powiedzieć, że w ostatnich tygodniach potrafią wysyłać nad Ukrainę po setce Szahidów co noc. Tym sposobem zabili już tysiące ludzi, zniszczyli setki domów. W porównaniu z hekatombą, jaką urządzili w strefie walk, nie są to wielkie „osiągnięcia”, ale skala efektu mrożącego może być ogromna i dotyczyć całego ukraińskiego społeczeństwa.

I nie tylko, o czym w dalszej części tekstu.

Ukraińskie przywództwo ma świadomość dewastacyjnych, psychologicznych skutków kampanii terroru, stąd działania wymierzone także w sprawców – oficerów planujących ataki (trankowski to nie pierwszy ubity zbrodniarz). Morale cywilów – rozumiane jako gotowość do ponoszenia ciężarów wojny – to jeden z kluczowych czynników udanej operacji obronnej. Dlatego tak ważne jest zapewnienie bezpieczeństwa skupiskom ludności, sprawienie, by życie toczyło się w miarę normalnie. Składową tej normalności musi być przekonanie podzielane przez chronionych, że sprawców ataków spotka zasłużona kara.

Celem drugiej strony jest „rozchwianie” tego poczucia normalności. Miarą cywilizacyjnego poziomu są używane środki – ładowanie Szahidami po blokach to przejaw „kulturowej dziczy”, co do tego nie mam wątpliwości.

—–

Zostawmy na moment Ukrainę. 68 lat temu zakończyło się powstanie węgierskie. Najkrwawsza sowiecka interwencja w powojennej Europie (nastąpiła po rozprawieniu się z robotnikami z NRD w 1953 roku i przed „wjazdem” do Czechosłowacji w 1968 roku). W bojach prowadzonych głównie w Budapeszcie zginęło ponad 3 tys. osób, a 14 tys. zostało rannych. Zniszczeniu uległy całe kwartały wspaniałej węgierskiej stolicy. Masowy terror, który nastał po zakończeniu walk, dotknął setki tysięcy ludzi. 20 tys. osób zostało aresztowanych, 200 tys. musiało uciec z kraju. Kręgosłup węgierskiego społeczeństwa został złamany. „Oni nienawidzą ruskich”, relacjonowała mi Mama, która w latach 80. pracowała na Węgrzech. „Ale bardzo się ich boją, dużo bardziej niż my”, przekonywała.

Ten lęk „pracuje” w węgierskich głowach do dziś. Jednym ze źródeł prorosyjskiej polityki Victora Orbana – wspieranej przez większość obywateli (!) – jest owa trauma. Nie trzeba kogoś lubić, by działać na jego korzyść, wystarczy się go bać.

Gruzini też się rosji boją, wciąż mając w pamięci nieszczęsną wojnę z 2008 roku. Przekonanie o „krótkim loncie rosjan”, o ich gotowości do bestialstwa, ma tam zresztą znacznie dłuższą historię, Gruzini wszak mierzyli się z rosyjskim imperializmem od XVIII wieku. Kraj, który 16 lat temu tak dzielnie walczył z armią putina, dziś rządzony jest przez prorosyjskie ugrupowanie. Także na skutek fałszerstw i manipulacji, ale nie przeceniajmy ich wpływu – proruscy i tak by w Gruzji rządzili, nawet gdyby elekcje i kampanie miały krystaliczny przebieg. Co innego, gdyby nagle znikła rosja, z którą Gruzja ma bezpośrednią granicę… No ale nie zniknie, więc „lepiej jej nie podpadać i mieć święty spokój”.

Na nucie „święto-spokojnej” próbują w Polsce grać macherzy od „nie naszej wojny”. „Z rosją można dobrze żyć, a jak nie będziemy to…” – i tu na warsztat wjeżdża litania militarnych aktywów rosjan oraz przekonywanie, jacy to przy nich jesteśmy maluczcy.

Prorosyjskie treści nie muszą rodzić z rosjanami pozytywnego skojarzenia. Patrząc z kremlowskiej perspektywy najważniejsze jest wywołanie niepokoju, pod wpływem którego Polacy – i przedstawiciele każdej innej wspólnoty – zaczną się zastanawiać, „co by było gdyby?”. W takich okolicznościach pojawia się refleksja dotycząca sensowności wspierania Ukrainy, czy szerzej, jakiegokolwiek „przeciwstawiania się rosji”. A w odróżnieniu od federacji, w państwach demokratycznych władza musi przejmować się głosami obywateli, a ich przestrach i jego konsekwencje – jak choćby postulat, by „nie drażnić niedźwiedzia” – mogą się przełożyć na decyzje polityczne.

O czym na Kremlu dobrze wiedzą – i także z tego powodu rosyjska armia zabija ukraińskich cywilów i niszczy cywilne obiekty. To nauka i nauczka, która ma nie tylko złamać Ukraińców, ma też „iść w świat”.

—–

Na dziś to tyle. Przede mną wyjazdowy weekend i początek tygodnia. Postaram się być on-line i reagować na bieżące wydarzenia.

Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. zniszczony 11 listopada budynek w Krzywym Rogu/fot. DSNS

Ślepota

Od wielu miesięcy nad Wisłą – i dalej na zachód aż za ocean – postrzegamy sytuację Ukrainy i rosji w nazbyt asymetryczny sposób. Ta pierwsza „ledwo żyje”, druga jawi się niczym twór z teflonową powłoką, po której „wszystko spłynie”. Skądinąd przekonanie obywateli wolnego świata do takiej wizji należy uznać za duży sukces (pro)rosyjskiej propagandy. Nie zmienia to faktu, że ta percepcja – delikatnie rzecz ujmując – kłóci się z realnym stanem rosyjskiej gospodarki i armii.

O ich kondycji pisałem już nie raz, nie będę więc sięgał po szczegóły, a poprzestanę na wyjściowej tezie: widzimy słabnącą Ukrainę – która rzeczywiście jest w złej sytuacji – i nie dostrzegamy słaniającej się rosji. A że ta „selektywna ślepota” jest także udziałem wielu zachodnich polityków, jej skutki mogą być katastrofalne.

I o tym pisałem przedwczoraj, poświęcając uwagę głównemu rozgrywającemu Zachodu, jakim niebawem stanie się nowy prezydent USA. Pozwólcie, że przypomnę niezbędne fragmenty. Uważam, że Trump może rosjanom dać złudzenie siły i sprawczości. Tak się stanie, jeśli Ameryka porzuci Ukrainę, czyli przymusi Kijów do zawarcia pokoju na warunkach bardziej komfortowych dla Kremla. Na przykład takich, że Ukraina nie tylko godzi się na status quo, ale i wycofuje z objętych roszczeniami obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Co nadal będzie moskiewską porażką (bo rosja chciała więcej), zarazem mając postać na tyle poważnej zmiany granic, że da się ją sprzedać jako rosyjskie zwycięstwo. A jeśli rosjanie uwierzą w opowieść o spektakularnym sukcesie „spec-operacji”, nakarmią nią swój imperializm, nie tylko mogą uznać, że było warto. Mogą poczuć chęć na więcej.

Zresztą putin wcale nie musi ulegać iluzjom, może mieć świadomość, że wojna w Ukrainie przetrąciła kręgosłup jego armii. Problem w tym, że kryzysy, jakie zafundował rosji angażując ją w kosztowną wojnę, prędzej czy później „wybuchną mu w twarz”, wywołają fale społecznego niezadowolenia, pewnie i buntu. Z jego perspektywy może się okazać, że lepiej „uciec do przodu”, wejść w kolejną „zwycięską wojnę”. „Obywatele” rosji są na takie bodźce podatni – powiedzą sobie „biedujemy, ale znów kogoś pobiliśmy!”. Agresją skompensują niedostatki. W którymś momencie rzeczywistość dobierze im się do skóry, ale putin nie potrzebuje dekad. Jest starcem, zostało mu kilkanaście lat życia. Trump może dać mu komfort na najbliższe cztery, zwłaszcza jeśli wycofa wojska USA z Europy, a NATO sparaliżuje decyzyjną obstrukcją.

Nie, putin nie zaatakuje Polski, to dla rosji za duże wyzwanie. Przedwczoraj sugerowałem, że może zwrócić się ku któremuś z państw nadbałtyckich. Nie wycofuję się z tego przypuszczenia, choć dziś bardziej prawdopodobne – bo obciążone mniejszym ryzykiem – wydają mi się inne cele: Mołdawia lub Gruzja. „Trump nie kiwnie palcem”, jeśli na Kremlu weźmie górę taka kalkulacja, kolejny kraj dotkną „rakietowe dobrodziejstwa” ruskiego miru.

Wszak niezależnie od obiektywnej słabości – po skończonej czy zawieszonej wojnie z Ukrainą – rosja byłaby w stanie wystawić kontyngent zdolny do zajęcia Gruzji i Mołdawii. Niewielka powierzchnia obu krajów, słabość ich sił zbrojnych, ale i obecność całkiem pokaźnych grup ludności o prorosyjskim nastawieniu działałyby tu na korzyść Kremla.

Do Gruzji federacja ma dostęp bezpośredni, z Mołdawią byłby większy kłopot, ta bowiem otoczona jest przez Ukrainę i Rumunię, a od najbliższej rosyjskiej granicy dzielą ją setki kilometrów. Pamiętajmy jednak, że Mołdawię toczy prorosyjski rak w postaci Naddniestrza, zbuntowanej prowincji. Próba wybicia korytarza lądowego do tej „republiki” wzdłuż brzegu Morza Czarnego była jednym z początkowych celów rosjan, gdy w lutym 2022 roku zaatakowali Ukrainę. Operacja się nie powiodła – najeźdźcy doszli pod Mikołajów, potem zostali zepchnięci do Chersonia, a ostatecznie utracili i to miasto, wycofując się na wschodni brzeg Dniepru. Siedzą tam do dziś, bez widoków na wznowienie działań ofensywnych, do czego brakuje im sił i środków.

Jeśli nie lądem, to może morzem? Rzecz w tym, że Naddniestrze (i cała Mołdawia) nie ma dostępu do czarnomorskiego akwenu. Ewentualny desant morski musiałby nastąpić na obszarze Jedysanu czy dalej na południowym-zachodzie, w Budziaku – tym kawałku Ukrainy, który leży „pod” Mołdawią. Co de facto oznaczałoby otwarcie kolejnego frontu w wojnie Moskwy z Kijowem, a w naszym scenariuszu ponowne rozpoczęcie działań zbrojnych, co czyni tę opcję mało prawdopodobną. Desant wojsk powietrznodesantowych? W warunkach wojny z Ukrainą przerzut spadochroniarzy z Krymu byłby ryzykowną operacją – ukraińska obrona przeciwlotnicza w rejonie Odesy jest silna i wiele wyładowanych spadochroniarzami Iłów-76 nie dotarłoby do celu. A co dopiero mówić o utrzymaniu mostu powietrznego. Ale jeśli Kijów i Moskwa zawrą porozumienie pokojowe, wspomniane zagrożenie zostanie zniesione. WDW wylądują w Naddniestrzu i ruszą dalej na zachód.

Albo i nie ruszą, jeśli wolny świat im na to nie pozwoli. Jest oczywistą oczywistością, że Europa – silna skumulowanym potencjałem militarnym i gospodarczym, ale słaba rozdrobnionym, zdecentralizowanym przywództwem – musi „przepracować” swój status. Zostawmy te rozważania na inny tekst, na potrzeby tego podkreślmy, że idzie tu o wyzwanie długofalowe. Tymczasem przeciwdziałać rosji trzeba „tu i teraz”, a najmocniejsze narzędzia są w rękach USA.

Tylko twarde wsparcie Ameryki dla Ukrainy może pozbawić rosjan złudzeń o własnej sile i sprawczości. Nie zrozumcie mnie źle, nie występuję w roli chorążego militaryzmu; też chciałbym, żeby wojna na Wschodzie się skończyła. Ale dobrze wiem, że zły pokój to nie jest pokój, a przedpokój do kolejnej wojny – zwykle gorszej niż poprzednia; taką naukę i nauczkę niesie nam historia. Mówiąc konkretnie, rosję trzeba bardziej poharatać, poprawiając pozycję negocjacyjną Ukrainy, to po pierwsze. I po drugie, poprzez szeroko rozumianą dotkliwość skutków wojny wybić ze łba rosjanom chęć do następnej „spec-operacji”. Tu rzecz jasna konieczne jest utrzymanie reżimu sankcyjnego, na lata – ale to kolejna kwestia na oddzielny tekst.

Skupmy się na kwestiach militarnych. „Politico” donosi, że Waszyngton zamierza zintensyfikować dostawy uzbrojenia do Ukrainy. Tak, by obiecane niedawno 6 mld dol. wykorzystać przed upływem kadencji Joe Bidena. Lepiej późno niż później, chciałoby się rzec w ponurym tonie, zarazem trudno zaprzeczyć, że to całkiem pokaźny zastrzyk. A gdyby jeszcze „wzbogacić” go o polityczną zgodą na używanie amerykańskiej broni na terenie rosji…

Pamiętacie, co się stało latem 2022 r., w efekcie używania przez Ukraińców wyrzutni Himars? Ich zasięg (do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Ten efekt osiągnięto z wykorzystaniem nieco ponad tysiąca rakiet systemu Himars. Zaledwie tysiąca…

To teraz wyobraźmy sobie skutki „himarsowania 2.0”, na głębokość 300 km, z uwzględnieniem zaplecza na macierzystym terytorium rosji. Nie trzeba niemożliwego – szybkich dostaw setek Abramsów czy dziesiątek F-16 – by zadać rosjanom bolesny kop w krocze.

Niechby to było „dziedzictwo Bidena” i niechby Trump poszedł tym tropem. Miał świadomość rosyjskich słabości i skutków ich niedostrzegania. Wykorzystał ułamek siły Ameryki, jeśli rzeczywiście chce, by była wielka.

—–

Dziękuję za lekturę! Dobrego długiego weekendu Wam życzę. Nim oddacie się jego atrakcjom zerknijcie proszę życzliwym okiem na przyciski poniżej. Kierują do miejsc, gdzie możecie wesprzeć moje pisanie „kawą” lub subskrypcją. Tymczasem, co do znudzenia przypominam, to głównie dzięki Wam powstają moje teksty, także ten.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Durudżi

Woda przyszła po całonocnej ulewie. Pokonała wały, które miejscami sięgały ośmiu metrów. Kaskadowe koryto nadało jej potwornej prędkości. Zaskoczeni żołnierze nie mieli szans, by ujść z życiem. Niska zabudowa odebrała im możliwość ucieczki wyżej, na bezpieczne dachy. Zresztą, większość budynków była słabej konstrukcji – zbyt słabej, by oprzeć się rozpędzonym kamieniom, niesionym przez wodę. W kilkadziesiąt minut było po wszystkim.

Durudżi to nazwa własna jednej z górskich rzek w Gruzji. Z czasem stała się ona synonimem czegoś szalonego, bo i Durudżi bywa szalona. Jak w sierpniu 1949 roku. Kilkanaście dni temu stałem w korycie tej rzeki, patrząc ku dolinie, na miasteczko Kwareli, w którym mieszka dziś osiem tysięcy ludzi. Wartki strumień miał dwa-trzy metry szerokości, woda sięgała mi najwyżej do kolan. Słowem, nic wielkiego i budzącego grozę.

Ale tak samo było w przededniu powodzi sprzed 69 lat…

001
Tak zwany punkt krytyczny – ostatnie miejsce, gdzie można wyhamować pęd rzeki Durudżi/fot. Marcin Ogdowski

Aleko Baidoszwili, inżynier-hydrolog, wyciąga mapę, na której widać środkowy odcinek Durudżi. Palcem wskazuje tak zwany punkt krytyczny – ostatnie miejsce, w którym można wyhamować pędzącą z góry wodę. Poniżej zaznaczono trzy strefy, nadając im osobny kolor i numer. To tereny, które w czarnym scenariuszu znajdą się pod władzą żywiołu. Jego oblicze będzie się stopniowo zmieniać – na zonę pierwszą uderzy masą w 70 procentach składającą się z kamieni, w 30 procentach z wody. Zonę drugą zaatakuje falą stworzoną w równym stopniu ze skał i wody. W strefie trzeciej kamieni będzie co najwyżej 30 procent. Ujmując rzecz bardziej obrazowo – „jedynka” zostanie przede wszystkim zbombardowana skalnymi odpadami, „trójka” zaś „tylko” zalana. Im dalej, tym szkody będą mniejsze. Im szersze rozlewisko, tym niższa będzie fala – na krańcach „trójki” woda wtargnie co najwyżej do piwnic.

Oddział Armii Radzieckiej, który latem 1949 roku został zdziesiątkowany przez gwałtowną powódź, stacjonował w tej części Kwareli, którą po latach oznaczono jako zona numer jeden.

Aleko Baidoszwili pokazuje na mapie zagrożone rejony/fot. Marcin Ogdowski
Aleko Baidoszwili pokazuje na mapie zagrożone rejony/fot. Marcin Ogdowski

W czasach radzieckich nie mówiło się publicznie o takich wypadkach. Śmierć stu żołnierzy i kilkuset członków ich rodzin nie trafiła na pierwsze strony gazet. Nawet tych lokalnych, gruzińskich. Zabici byli przede wszystkim Rosjanami – zapewne obawiano się, że ich los wywoła u miejscowych nastroje dalekie od współczucia. Zdziesiątkowana po drugiej wojnie światowej gruzińska społeczność (zginął na froncie bądź umarł z głodu na tyłach niemalże co dziesiąty Gruzin), nie miała dość siły na otwarte bunty. Jednak marzenie o odzyskaniu niepodległości, utraconej najpierw na rzecz rosyjskiego cesarstwa, a później sowieckiego imperium, nie było Gruzinom obce. Moskwa wolała więc dmuchać na zimne – stąd liczne rosyjskie garnizony (i podjęta po wojnie próba rusyfikacji tego kaukaskiego narodu).

Dramat w Kwareli miał pozostać lokalną historią, ale nawet miejscowi nie znali szczegółów. Aleko Baidoszwili o jego skali dowiedział się kilka lat temu.

– Firma, która zajmuje się pogłębianiem koryta rzeki, dała w internecie ogłoszenie o sprzedaży żwiru – opowiada hydrolog. – I w odpowiedzi na nie przyszedł mail od starszej pani z Rosji. Napisała ona, że żwiru kupić nie chce, ale że zna Durudżi, bo kiedyś zabiła jej męża. Skontaktowano mnie z tą kobietą i tak zaczęła się nasza korespondencja.

Rosjanka miała szczęście – latem 1949 roku pojechała do domu na wakacje. Mąż, radziecki oficer, został w Gruzji. Przez pół roku po jego śmierci żonie wojskowego nie pozwolono przyjechać do Kwareli. „Nie macie po co tam wracać” – słyszała od armijnych władz. Wreszcie, po sześciu miesiącach, dopięła swego. Na początku 1950 roku wróciła do gruzińskiego miasteczka.

– Chciała zobaczyć miejsce, w którym zginął jej mąż – relacjonuje inżynier. – Porobiła też zdjęcia zniszczonej zony – dodaje.

Reprodukcje, które otrzymał Baidoszwili, są słabej jakości. Na jednej z nich widać samotną fasadę jakiegoś domu. Dachu i trzech pozostałych ścian już nie ma. Są za to skalne śmieci pokaźnych rozmiarów. I drzewa, które jakimś cudem nie dały się porwać wodzie – choć ich pnie są cieńsze niż ściana zdemolowanego budynku. Natura i w tym przypadku okazała się silniejsza od tego, co stworzył człowiek.

Pozostałości domu po powodzi z 1949 roku. Jedno ze zdjęć, które otrzymał Aleko Baidoszwili/fot. archiwum prywatne
Pozostałości domu po powodzi z 1949 roku. Jedno ze zdjęć, które otrzymał Aleko Baidoszwili/fot. archiwum prywatne

Aleko Baidoszwili wie o Durudżi niemal wszystko.

– Ta rzeka jest jak tsunami. Szalona i potrafi zabijać – mówi, jakby miał na myśli jakąś żywą istotę. Z jego słów da się wyczytać respekt, ale i coś jeszcze.

– Pan ją kocha? – pytam.

Inżynier uśmiecha się lekko.

– Poświęciłem jej całe swoje zawodowe życie – przyznaje. – Przez ten czas próbując ją ujarzmić – dodaje.

Ujarzmienie Durudżi to nie lada wyzwanie. Rzeka nie jest długa – mierzy zaledwie 25 kilometrów. To cztery z nich nadają jej piekielnych cech – na tym krótkim odcinku różnica poziomów wynosi bowiem aż 800 metrów. Woda wręcz spada z nieba, a jej prędkość potęguje wąskie koryto. Skalne kaniony, przez które płynie Durudżi, są niekiedy szerokie tylko na dwa metry. W takich miejscach od lustra wody do dna jest aż dwadzieścia metrów.

– Kiedy rzeka jest najgroźniejsza? – dopytuję.

– Wiosną w czasie roztopów i latem po gwałtownych ulewach – słyszę w odpowiedzi. – W 1904 roku zabrała ze sobą wysoki na pięć metrów blok skalny. Ważący dwieście czterdzieści ton kamień przepchnęła siedem kilometrów dalej. Taką ma siłę…

*          *          *

Powódź z 1949 roku dała ludziom do myślenia – mieszkańcy Kwareli nie wrócili już na tereny najbardziej dotknięte katastrofą. Ale wciąż mieszkają niebezpiecznie blisko. Dziś w zonie numer jeden żyje niemal dwa tysiące osób. Łatwo im zarzucić ryzykanctwo czy nonszalancję – rzecz jednak w tym, że od początku lat 70., aż do 1992 roku, Durudżi była systematycznie poddawana hydroregulacji. Budowano wały, poszerzano i pogłębiano koryto. Rokrocznie z dna rzeki usuwano pół miliona metrów sześciennych żwiru i kamieni. W efekcie, choć Durudżi wylewała, to już nie tak spektakularnie. Świadomość zagrożenia więc malała, a w międzyczasie przyszła kolejna katastrofa – tym razem geopolityczna.

Upadek Związku Radzieckiego dał Gruzinom własne państwo, ale przyniósł też wojnę domową, a później konflikt z Rosją. Skazał przy tym niewielki naród na samowystarczalność, co w przypadku dużych projektów infrastrukturalnych oznaczało zwykle uratę państwowych źródeł finansowania. I tak ambitny pomysł ujarzmienia Durudżi poległ w walce z rzeczywistością – zaniechano pogłębiania, a dotychczas wybudowane wały zaczęły niszczeć.

Ludzie tacy jak Aleko nie odpuszczali – świadomi narastającego ryzyka, pomocy zaczęli szukać za granicą. O nieznośnym charakterze Durudżi usłyszeli urzędnicy Banku Światowego i Unii Europejskiej. Problemem zainteresowano również ambasadę Rzeczpospolitej w Tbilisi. Kilka lat temu – dzięki wsparciu zagranicznych instytucji – zaczęto znów oczyszczać koryto rzeki i zabezpieczać jej brzegi.

Stacja pomiarowa w niższym biegu rzeki - element systemu ostrzegawczego/fot. Marcin Ogdowski
Stacja pomiarowa w niższym biegu rzeki – element systemu ostrzegawczego/fot. Marcin Ogdowski

Dwa lata temu w Kwareli pojawił się zespół z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Fundacja – działająca przy wsparciu rodzimego MSZ – sfinansowała zakup zdjęć satelitarnych Durudżi, pomocnych przy tak zwanym modelowaniu hydrologicznym i hydraulicznym. Owo modelowanie – wykorzystując specjalistyczny program komputerowy – pozwala przewidzieć zachowanie rzeki przy różnych scenariuszach przyboru wody.

– Mówiąc wprost, wiemy, co i kiedy zaleje – tłumaczy Dariusz Marczyński, strażak, specjalista PCPM. Oczywiście Polacy nie zdobywali tej wiedzy dla siebie. – To dane na wagę złota, jeśli chce się uniknąć ofiar powodzi i przeprowadzić skuteczną ewakuację – dodaje Marczyński. – Przekazaliśmy je gruzińskiej Narodowej Agencji Środowiska oraz władzom samorządowym, za pośrednictwem których trafiły też do lokalnej ludności. Znacząco zwiększyliśmy świadomość ryzyka, związanego z mieszkaniem w pobliżu Durudżi, a urzędnikom w Kwareli pomogliśmy stworzyć odpowiednie procedury na wypadek katastrofy.

Co więcej, podglądający modelowanie gruzińscy inżynierowie z NAŚ, są dziś w stanie wykonać samodzielnie identyczne zadania w odniesieniu do innych gruzińskich rzek.

Lecz nie wszystko się Polakom tak do końca powiodło. W planach było jeszcze zbudowanie systemu ostrzegawczo-alarmowego. W praktyce polegało to na ustawieniu dwóch stacji pomiarowych – pierwszej w górnym biegu rzeki, drugiej we wspomnianym już punkcie krytycznym. Odczyty dotyczące wysokości i prędkości wody w obu miejscach pozwalały przewidzieć zachowanie rzeki z wyprzedzeniem kilku minut. Gdyby były niepokojące, odpowiedni sygnał miał uruchomić w dolinie syreny alarmowe.

Górny czujnik, zawieszony na wysokości trzynastu metrów od lustra, wydawał się być poza zasięgiem wody. I wówczas Durudżi po raz kolejny udowodniła, że jest durudżi – pewnej nocy rzeka wezbrała do tego stopnia, że piętnastometrowa fala zabrała ze sobą cenną aparaturę. Niszcząc ją po drodze.

Dziś działa tylko dolna część systemu.

– Ale nie poddajemy się – zapewnia mnie Marczyński. – Zastanawiamy się, jak bezpiecznie zamontować u góry nowy zestaw. To dla nas sprawa honoru…

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Bohater

Pomnik i plac na cześć Narodowego Bohatera Gruzji Zuraba Iarajuliego w jego rodzinnej wiosce Zaridzeebi.

Historia gruzińskiego pilota to znakomity materiał na wojenny film. Niestety, taki bez happy endu.

Zurab urodził się w 1972 roku. Jako 16-latek zdał egzaminy do szkoły lotniczej w Wołgogradzie. Kilka miesięcy później,  9 kwietnia 1989 roku, oddziały armii radzieckiej brutalnie spacyfikowały pokojową manifestację w Tbilisi. Jej uczestnicy domagali się niepodległości dla Gruzji, co w tym czasie dla Kremla było opcją nie do zaakceptowania. Od kul i pod kołami transporterów zginęło 19 osób, kilkaset zostało rannych. Po tych wydarzeniach Iarajuli – który czuł się gruzińskim patriotą – postanowił wyjechać z Rosji.

W gruzińskiej armii, która powstała w marcu 1991 roku, Zurab przeszedł szkolenie na samolocie szturmowym Su-25. Gdy wybuchła wojna w Abchazji, młody pilot stanął do walki. W sumie wykonał 25 lotów, bombardując pozycje armii rosyjskiej i abchaskich separatystów. Na ostatnią misję poleciał 13 lipca 1993 roku. Oddziały rosyjskie atakowały wówczas wioskę Szroma, nalot, który przeprowadził Zurab, zmusił je do wycofania.

Po wykonaniu zadania pilot skierował maszynę do bazy w Kopitnari, by uzupełnić amunicję. Na miejsce nie doleciał – jego Su-25 został trafiony rakietą systemu Igła. Iarajuli zdołał się katapultować, lecz wiatr zepchnął jego spadochron na terytorium kontrolowane przez wroga.

Przez trzy dni – podejmując wiele prób – Gruzin usiłował przekroczyć linię frontu. Ostatecznie został okrążony przez abchaskich separatystów i wspierających ich czeczeńskich bojowników. Namawiany do poddania się, odmówił. W walce, która potem rozgorzała, zabił dwóch i zranił jednego przeciwnika. Abchazi twierdzą, że kapitan Iarajuli zginął podczas wymiany ognia, Gruzini – że już jako jeniec został zamordowany.

27 lipca 1993 roku strony konfliktu podpisały porozumienie o zawieszeniu broni. Tego samego dnia ojciec Zuraba odzyskał ciało syna i przewiózł je do Gruzji.

19 września 2013 roku Zurab Iarajuli został nagrodzony tytułem Bohatera Narodowego Gruzji.

002

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przedszkole

Do przedszkola w Zaridzeebi trafiam w porze śniadania. Gdy wchodzę do pomieszczenia dla najmłodszych wychowanków, dwu-trzy-latków, kucharka kładzie na talerzach kromki suchego chleba, a do kubków wlewa cienką herbatę. Kręcę głową, zdumiony zastanym obrazkiem. Gruzja jawi się nam, Polakom, jako kraj świetnego jedzenia, dobrego wina i wspaniałych widoków. Istny turystyczny raj. Ale to tylko jedna z jej twarzy…

– Tak wygląda śniadanie? – pytam dyrektorkę placówki.

Szorena Adwaszwili potwierdza, lecz zaraz dodaje:

– Zupa z mięsną wkładką będzie na obiad – zapowiada. – Karmimy dzieci najlepiej jak możemy. Większość z nich nie dostanie w domu nic lepszego.

Zaridzeebi to wioska leżąca w regionie Tianeti – w gruzińskich realiach głęboka prowincja. W okolicy bieda aż piszczy, a że przedszkola w tym kraju utrzymywane są przez samorządy, trudno o lepszą aprowizację.

Ta bieda ma też inny, bardziej materialny wymiar. Budynek, w którym na co dzień przebywa dwadzieścioro siedmioro dzieci, dosłownie się zapada. Ściany pękają, dach grozi zawaleniem. Znad podłóg wyziera grzyb pożerający fundamenty przedszkola. Robert Fijołek, budowlaniec z Polski, nie ma wątpliwości:

– Maksymalnie dwa lata – na tyle szacuje czas, jaki pozostał do katastrofy. – I to optymistyczny scenariusz, bo jeśli w tym roku przyjdzie solidna zima, czapa śniegu załatwi sprawę jeszcze szybciej – inżynier nie pozostawia złudzeń. – Tak naprawdę tym dzieciakom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo…

Poprzedni budynek przedszkola dawno temu się zawalił...
Poprzedni budynek przedszkola dawno temu się zawalił…

– Nie mamy gdzie przenieść maluchów – Szorena Adwaszwili bezradnie rozkłada ręce. – Poprzedni budynek dawno temu się zawalił – kobieta wskazuje dłonią rumowisko za oknem.

*          *          *

Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej działa w Gruzji już od kilku lat. Finansowane m.in. ze środków naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, współpracuje z gruzińską organizacją non-profit Civitas Georgica. Na początku listopada br. obie fundacje przygotowały raport na temat stanu technicznego 84 placówek przedszkolnych w Gruzji (eksperci pracują w 44 kolejnych, co w sumie da dziesięć procent wszystkich przedszkoli w kraju). Dotychczasowe wnioski nie napawają optymizmem – większość miejsc, do których Gruzini posyłają swoje pociechy, daleka jest od standardów gwarantujących bezpieczny pobyt. Przedszkole w Zaridzeebi to jeden ze skrajnych przykładów – zwykle jest nieco lepiej. Lecz i tak niebezpiecznie.

– Niezabezpieczone instalacje eklektyczne i rozgrzane kozy w pokojach pełnych dzieci, to tutaj standard – mówi Robert Fijołek.

– Tak, jak brak czujników dymu, gaśnic, odpowiednio zamontowanych drzwi i okien, pozwalających – w razie pożaru – na szybkie opuszczenie budynku – do rozmowy włącza się Dariusz Marczyński, emerytowany oficer straży pożarnej, również pracujący dla PCPM-u. – No i ta świadomość przedszkolanek, a właściwie jej brak… – strażak wzdycha głośno.

Rozgrzane (i niezabezpieczone!) kozy w pokojach pełnych dzieci, to tutaj standard. I często jedyne ogrzewanie...
Rozgrzane (i niezabezpieczone!) kozy w pokojach pełnych dzieci, to tutaj standard. I często jedyne ogrzewanie…

W raporcie, o którym mowa, wskazano na bezwzględną konieczność stworzenia procedur ewakuacyjnych oraz szkoleń dla nauczycieli w zakresie ochrony przeciwpożarowej. Dla przygotowujących rekomendacje specjalistów pouczająca była rozmowa z jedną z opiekunek.

– Wiedziała, że w razie pożaru ma wyprowadzić dzieci na zewnątrz – relacjonuje Zwiad Esebua z Civitas Georgica. – Ale zaraz zapytała, co ma zrobić, gdy na dworze będzie padał silny deszcz. Bo przecież nie wyjdzie z maluchami w ulewę…

*          *          *

Najnowsza historia Gruzji pełna jest dramatycznych sytuacji. Wojna domowa z lat 90., rewolucja róż z początku wieku, konflikt z Rosją sprzed dekady. A do tego dzika prywatyzacja, potężna korupcja i faktyczna kapitulacja państwa w wielu obszarach odpowiedzialności za życie obywateli. Wszystko to da się wyczytać spomiędzy słów raportu na temat stanu przedszkoli. Okazuje się bowiem, że najwięcej kłopotów sprawiają budynki najnowsze, budowane już w czasach gruzińskiej niepodległości. Te radzieckie jakoś się trzymają.

Przedszkole w Zaridzeebi oddano do użytku zaledwie pięć lat temu. I na pierwszy rzut oka nie wygląda źle. Tymczasem:

– Dach przytwierdzono bezpośrednio do krokwi, a same krokwie mają przekroje trzy-cztery razy mniejsze niż wymagane – zaczyna wyliczać Robert Fijołek. – Fundament jest za płytki i źle zabezpieczony. O jakości wykończeniówki mógłbym mówić przez wiele minut. Poza tym proszę spojrzeć na tak prozaiczną rzecz jak łazienka – nie ma w niej dziecięcej armatury. Zwykłe korzystanie z klozetu jest dla dzieci niebezpieczne.

– W Polsce sanepid by tego nie odebrał – raczej stwierdzam, niż pytam.

– Ani sanepid, ani straż pożarna, ani nadzór budowlany – mówi z przekonaniem inżynier.

Gruzińskie państwo nie ma narzędzi do przeprowadzenia takich kontroli – brakuje zarówno instytucji, jak i procedur.

Słabość państwowych struktur widać też w innych obszarach.

– Jeszcze nie zaczęła się budowa, a pieniądze na nią znikły – opowiada dyrektor Szorena Adwaszwili.

– Jak to znikły, skąd? – dopytuję.

– Z konta w banku. Ale potem znów się pojawiły, choć mniej – słyszę w odpowiedzi. – Stary budynek się zawalił, czas naglił, budowa ruszyła ostrą zimą, przy bardzo niskich temperaturach.

Dyrektor Adwaszwili do dziś pamięta robotników grzejących się przy ognisku rozpalonym w jej przyszłym gabinecie.

*          *          *

W rejonie, za który odpowiada Tamaz Mecziauri, mer Tianeti, znajduje się kilka przedszkoli. Spotkanie z przedstawicielami PCPM i CG samorządowiec zaczyna od podziękowań – za kopię raportu oraz instalację czujników dymu w podległych mu placówkach. Zapytany o przedszkole w Zaridzeebi, każe sekretarce przynieść dokumenty.

– To z czasów mojego poprzednika – zastrzega.

Tamaz Mecziauri, mer Tianeti.
Tamaz Mecziauri, mer Tianeti.

W opasłym segregatorze można znaleźć m.in. umowy gwarancyjne podpisane przez wykonawcę przedszkola. W części poświęconej dachowi mowa jest o… 25-letniej gwarancji. Żaden budowlaniec o zdrowych zmysłach nie podjąłby się takiego zobowiązania. Chyba że działałby ze świadomością, iż jest ono nic niewarte.

Szybko uzyskuję potwierdzenie tej hipotezy.

– Ta firma już nie istnieje, a jej właściciel zapadł się pod ziemię – Mecziauri uśmiecha się smutno. O kontakt z przedsiębiorcą mer zabiegał wiele miesięcy wcześniej, po tym, jak dyrektor placówki z Zaridzeebi zaczęła się uskarżać na pękające ściany. – Jeśli nie zmusimy wykonawcy do przeprowadzenia remontu, zostaje nam tylko zwrócić się o pomoc do rządu. W naszej kasie pieniędzy na rekonstrukcję budynku nie ma.

*          *          *

Dzięki uprzejmości Mili Chodoły, koordynatorki projektu z PCPM, dzień po wizycie w Zaridzeebi spotykam się z wysokiej rangi urzędniczką gruzińskiego ministerstwa edukacji. Nino Beselia, szefowa departamentu odpowiedzialnego za nauczanie przedszkolne, chętnie opowiada o standardach, jakie Gruzja zamierza wprowadzić do 2021 roku. Krótko mówiąc, będzie tak, jak w Unii Europejskiej, do której ów kraj aspiruje. Co oczywiste, w tych standardach nie ma miejsca dla placówek, którym grozi zawalenie. Czy inne, mniejsze ryzyka, dające się wyeliminować zarówno na etapie inwestycji, jak i eksploatacji budynków.

Nino Beselia i Aleksander Kalandadze; oboje zadeklarowali pomoc dla przedszkola w Zaridzeebi.
Nino Beselia i Aleksander Kalandadze; oboje zadeklarowali pomoc dla przedszkola w Zaridzeebi.

Jeśli raport przygotowany przez polskich i miejscowych specjalistów jest reprezentatywny dla wszystkich gruzińskich przedszkoli (a zdaniem przedstawicieli Civitas Georgica jest), obecnie większość z nich nie uzyskałaby wymaganej akredytacji. Patrząc zatem z tej perspektywy, trzy lata to oka mgnienie. Ale jednocześnie to zbyt dużo czasu dla dzieci z Zaridzeebi.

– Zimą dach może im spaść na głowy… – zauważam.

– A co byście wy, Polacy, zrobili w takiej sytuacji? – pyta Beselia.

– U nas taki budynek nie zostałby dopuszczony do użytkowania. A gdyby w trakcie eksploatacji doszło do sytuacji grożącej katastrofą, dzieci przeniesiono by gdzie indziej – odpowiadam zgodnie z najlepszą wiedzą (i przekonaniem).

Urzędniczka milczy przez chwilę.

– Postaram się pomóc – deklaruje.

Godzinę później, w tbiliskiej siedzibie Civitas Georgica, Aleksander Kalandadze, jeden z szefów fundacji, oznajmia:

– Poprosiłem o pomoc samorząd i już szukamy zastępczego budynku. Nikt przecież nie chce, by dzieci zginęły w przedszkolu.

Oddycham z ulgą.

Postaw mi kawę na buycoffee.to