Zegar

W najnowszym amerykańskim pakiecie pomocy wojskowej dla Ukrainy – o wartości ponad 2 mld dol. – znajdzie się amunicja GLSDB. To nic innego jak lotnicze bomby, doposażone w silniki rakietowe i nawigację satelitarną, dostosowane do wystrzeliwania z naziemnych wyrzutni Himars. Pociski GLSDB przenoszą 93-kilogramowe głowice odłamkowo-burzące i są piekielne precyzyjne (odchylenie od celu wynosi maksymalnie metr). Nad stosowaną dotychczas przez Ukraińców amunicją do himarsów mają zasadniczą przewagę – zasięg wynoszący nie 80 a 150 km.

Himarsy pojawiły się na ukraińskim froncie późną wiosną ub.r. i w kilka tygodni poturbowały rosyjską logistykę, co zmusiło agresorów do cofnięcia zaplecza na odległość 100 km. To z kolei przełożyło się na narastającą niewydolność zaopatrzenia, co było jednym z ważniejszych powodów jesiennej serii rosyjskich klęsk. Ponieważ pociski GLSDB polecą dalej, rosjanie stają przed widmem kompletnego paraliżu logistyki. Wyjaśnię to, przywołując fragment tekstu, który opublikowałem na początku stycznia:

„Rosyjska logistyka bazuje na transporcie kolejowym, co wraz z innymi słabościami – przede wszystkim niedostateczną liczbą samochodów i opartym o siłę ludzkich rąk załadunkiem – skutkuje tzw.: zjawiskiem zasięgu ciężarówki. Maksymalnie 100 km od najbliższej linii kolejowej – tyle wynosi odległość pozwalająca na efektywne działania rosyjskich jednostek wojskowych. Im ten dystans się zwiększa, tym bardziej szwankują dostawy. I głównie stąd bierze się lęk Moskwy przed himarsami o większym zasięgu – nie z obawy przed atakami na cele w rosji (…)”.

Kremliny przeklinają więc Waszyngton, a ich propagandyści plują sobie w brody, bo poświęcili mnóstwo czasu na ostrzeganie Zachodu przed wysyłaniem samolotów bojowych do Ukrainy. USA niespecjalnie się groźbami przejęły, ale myśliwców jak na razie Ukraińcom odmawiają. Wyślą za to – niejako w zastępstwie – amunicję GLSDB, która wykona większość zadań przewidzianych dla lotnictwa. I zrobi to znacznie taniej, bez względu na warunki pogodowe, bez ryzyka utraty wartych majątek samolotów i cennych pilotów. Ale…

Ale pociski GLSDB nie trafią do Ukrainy z dnia na dzień. Bloomberg pisze nawet o trzech kwartałach, potrzebnych na wyprodukowanie niezbędnej ilości amunicji, której Amerykanom „na dziś” nie zbywa. To zapewne pesymistyczny scenariusz, lecz wiarygodność agencji każe na poważnie traktować obawy związane z terminowością dostaw. A to niejedyny problem. Obiecane Ukrainie abramsy mają pochodzić z linii fabrycznej, nie z zapasów, co również przekłada się na miesiące. Leopardy? Centrum, które szkoli naszych czołgistów, zapowiada skrócenie podstawowego kursu dla pancerniaków z Ukrainy z 10 do pięciu tygodni (pracę w nadgodzinach i w weekendy). Ale jeszcze trzeba zunifikować maszyny używane do tej pory przez kilka armii, no i podstawowe umiejętności załóg to nadal za mało, by mówić o skutecznym użyciu broni. Zgrywanie, szkolenie taktyczne z poziomu batalionu i brygady – na to także trzeba miesięcy.

A czasu Ukraina nie ma za wiele. Jak już pisałem, Moskwa przygotowuje się do kolejnej ofensywy. Testowanie ukraińskiej obrony trwa w wielu miejscach, trudno zatem wskazać, skąd konkretnie ta ofensywa wyjdzie i kiedy. Niewykluczone, że sami rosjanie jeszcze nie podjęli decyzji, które z kierunków będą maskirówką, a gdzie nastąpi zasadniczy atak. Że jest nieuchronny i nieodległy, twierdzą nie tylko ukraińskie, ale i zachodnie służby specjalne oraz rzesze niezależnych analityków. Wtórują im ukraińscy żołnierze, u których powszechne jest przekonanie, że „coś się szykuje”.

Są więc obiektywne powody dla sporej dawki fatalizmu. Sam wróciłem z Ukrainy z nieco wygaszonym optymizmem. Przerażony skalą destrukcji, jakiej poddano kraj. Ukraińcy są już wojną potwornie zmęczeni i widać to na każdym kroku. Ale daleko im do defetyzmu.

Ten tymczasem znów rozpanoszył się w europejskich mediach, także i u nas. Czytając różne analizy i komentarze, trudno oprzeć się wrażeniu, że gra właściwie jest już skończona. Że lada moment rosyjski miecz zdekapituje ukraińską głowę. Bo – to jeden z elementów wspólnych wielu materiałów – Ukraińcy przespali swoją szansę. Latem zeszłego roku przejęli inicjatywę na froncie i nie poszli za ciosem (nie wyzwolili kolejnych ziem), rosja tymczasem się pozbierała – przeprowadziła mobilizację i przestawiła gospodarkę na wojenne tryby.

Tak, ruskie jakoś się ogarnęły. Tak, próbują odzyskać inicjatywę. Nie, Ukraińcy niczego nie przespali – nie mieli dość sił, by kontynuować operacje kontrofensywne. Ale czasu nie zmarnowali. Szkolili ludzi, gromadzili zapasy, rozbudowywali linie obronne i dziś – mimo poniesionych strat i zużytych zasobów – ich armia jest lepiej przygotowana do odparcia ataków wroga niż w lutym 2022 roku. A rosjanie? Po prostu, będzie ich więcej (niż przed rokiem), za to na gorszym sprzęcie, bo lepszy wytracili. Jakościowo będą się dalej degradować, bo przemysł w realiach sankcji nie zapewni im odpowiedniej oferty. Na front trafiają właśnie czołgi z wojennej produkcji, pozbawione najwartościowszych komponentów w postaci zachodniej opto-elektroniki. Nowe, dużo, ale w bieda-wersji.

Kreml liczy, że masą rozstrzygnie tę wojnę. Zanim jakość w większej skali pojawi się na froncie.

Zegar tyka obu stronom…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. rosjanie tymczasem kontynuują terrorystyczne ataki rakietowe na obiekty cywilne. Dwa dni temu uderzyli w Kramatorsk…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Ekosystemy

Na szybko, dziś bowiem piszę „do papieru”, a popołudniu mam spotkanie autorskie. Postaram się rozwinąć temat przy innej okazji.

Idzie o czołgi; pytacie, czy leopardy, a najpewniej i abramsy, zmienią sytuację na froncie? Kilkadziesiąt sztuk z pewnością nie. Taka liczba pozwoli co najwyżej na lokalne sukcesy (których wymiar propagandowy może być znacznie większy – lecz to już nieco inna kwestia). Sto czy dwieście sztuk to istotne wzmocnienie. Z takim komponentem można poprowadzić operację ofensywną o wymiarze regionalnym (coś jak wrześniowy kontratak w charkowszczyźnie), przy bardzo dużej dozie szczęścia skutkującą kaskadowym posypaniem się rosyjskiego frontu. Dopiero 400-500 czołgów klasy leopard czy abrams pozwoli Ukraińcom na zadanie siłom inwazyjnym śmiertelnego ciosu. Przy czym 400-500 w linii, co oznacza znacznie większe dostawy, sprzęt się bowiem zużywa, zostaje zniszczony, trapią go usterki.

No i jest jeszcze jedno zasadnicze „ale”.

Najeźdźcy, mimo ogromnych wojennych doświadczeń, nie bardzo radzą sobie z zagadnieniem współpracy różnych rodzajów wojsk. Powody tego imposybilizmu są różnorakie, od kulturowych, po technologiczne – to kwestia na odrębny, solidny tekst. Na tym etapie poprzestańmy na diagnozie, wskazując konkretne objawy. O ile rosyjska artyleria potrafi działać w sposób w miarę skoordynowany z piechotą (zmechanizowaną), o tyle kompletnie leży u ruskich zgrywanie działań lądowych i lotniczych. Rosyjskiego lotnictwa frontowego w zasadzie nie ma, i to od początku inwazji. Rosyjscy piechurzy nie mogą spoglądać w górę z przekonaniem, że „lotcziki” wywalczyły dla nich „bezpieczne niebo”. Kolejne szturmy nie są poprzedzane precyzyjnymi uderzeniami samolotów i śmigłowców – ataki zza linii frontu, strzelanymi na oślep rakietami, lecącymi następnie torem balistycznym, to z perspektywy lotniczej taktyki „śmiech na sali”. Dużo huku, mało efektów.

Równie nieefektywne są rosyjskie wojska pancerne – nawet najlepszy czołg, pozbawiony osłony, staje się łatwym celem. Zdawać by się mogło, że po doświadczeniach z pierwszych tygodni wojny – kiedy Ukraińcy urządzali sobie spektakularne polowania na wrogie tanki – rosjanie musieli pójść po rozum do głowy. Jedni poszli, inni nie – na linii frontu (tam, gdzie działania nie mają statycznego charakteru), nadal raczej standardem niż wyjątkiem są czołgi operujące przy niedostatecznym wsparciu wozów bojowych i piechoty. A to przepis na przyśpieszone wytracanie potencjału.

Koordynacja działań, uzyskanie maksymalnego efektu synergii („odpowiedniego jebnięcia”, jak mówi się w potocznym wojskowym języku), to podstawa zachodniej sztuki wojennej. Tak szkoli się ludzi, tak projektuje i wykorzystuje broń. Tworzenie wojennych ekosystemów to proces o wzrastającej efektywności. Niegdyś ułomne, bo oparte o zawodną łączność radiową, dziś – za sprawą satelitów, internetu – funkcjonują w realiach sieciocentryczności, bieżącej wymiany danych między poszczególnymi komponentami, do pojedynczego wozu włącznie. Tak buduje się wysoką świadomość sytuacyjną, która w połączeniu z jakością wykonania broni, jej precyzją oraz odpowiednią kulturą techniczną użytkowników, daje zachodnim armiom przewagę nad wszystkim, co na tej planecie nosi mundur.

Pojedynczy leopard czy abrams zniszczy kilka rosyjskich czołgów nim sam padnie ich ofiarą. Lepsza armata, amunicja i pancerz „zrobią robotę”. Ale większą robotę zrobią leopardy w towarzystwie marderów, abramsy w parze z bradleyami. Operujące w terenie przygotowanym wcześniej przez dalekonośną artylerię – lufową (na przykład kraby), czy rakietową (himarsy). Spreparowanym także przez lotnictwo i jego precyzyjne uderzenia w stanowiące zagrożenie cele. Wielozadaniowy F-16 byłyby jak znalazł na takie okoliczności. Pospinane to wszystko w sieć, wymieniające dane w czasie rzeczywistym, stałoby się ukraińskim game changerem.

Nie fetyszyzujmy czołgów, bo choć bardzo ważne, stanowią zaledwie część ekosystemu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Centrum Bachmutu. Dostawy amerykańskiego sprzętu, uruchomione jeszcze w 2015 roku, początkowo obejmowały lekki sprzęt, w tym terenowe wozy. Dziś jesteśmy na zupełnie innym etapie…/fot. Marcin Ogdowski

Bogowie

Trzy dni po spektakularnym uderzeniu w kompleks szkolny w Makiejewce pod Donieckiem, rosjanie oficjalnie przyznali się do jeszcze większych strat niż pierwotnie. Najpierw mowa była o 63 zabitych, i nieznanej liczbie rannych, potem stanęło na 89 ofiarach śmiertelnych. Biorąc pod uwagę tradycje rosyjskiej sprawozdawczości, poległych było zapewne kilka razy więcej, co dowodzi przerażającej skuteczności wysokoprecyzyjnych systemów rakietowych. „Boga bogów”, jak pisałem w jednym z wcześniejszych tekstów, odnosząc się do popularnego stwierdzenia, wedle którego artyleria jest „bogiem wojny”. Ale…

Ale ktoś te użyte w ataku na Makiejewkę himarsy w strefę walk dostarczył. To sprzęt amerykański, czyli droga rakiet wiodła przez ocean, a później przez kawał Europy, i mierzyła tysiące kilometrów. W tym pozornie błahym stwierdzeniu kryje się zapomniana czy ignorowana prawda o warunku koniecznym militarnego sukcesu – bez sprawnej logistyki ani rusz. Niezależnie od tego, jak wyszkolona i wyposażona będzie armia, pozbawiona na czas amunicji, paliwa, jedzenia i zaplecza medycznego, w najlepszym razie nie zwycięży, w najgorszym poniesie porażkę. Bóg jest zatem inny, a imię jego zaczyna się na literę „L”.

„Generał gdzieś załatwił”

O tym, jak ważna jest logistyka, przekonałem się w Afganistanie. W 2012 r. duża część transporterów Rosomak jeździła z uszkodzonymi siatkami LSO (chroniącymi zasadniczy pancerz przed granatami RPG). Formalnie były to sprawne wozy, podobnie jak rosomaki z niedziałającymi urządzeniami do obserwacji nocnej. Za dnia maszyny te z powodzeniem mogły brać udział w rozmaitych operacjach, wszystko więc było ok. Wysoki wskaźnik sprawności sprzętu to w wojsku, szczególnie na wojnie, nie lada wyczyn, były więc powody do zadowolenia.

Wyczyn, który mimo wysiłków mechaników realnie trudno było osiągnąć, bo zaopatrzenie kontyngentu kulało. Zamówione części „szły” do Afganistanu nawet kilka miesięcy. Do dziś włos mi się jeży na wspomnienie historii pododdziału, który przez długi czas jeździł na niesprawnych oponach, bo zabrakło kołków do wulkanizacji. „Generał gdzieś załatwił”, podsumował historię jeden z rozmówców. „Załatwianie” sprowadzało się również do kanibalizacji, czyli pozyskiwania części ze zniszczonych i uszkodzonych wozów. Co w połączeniu z niewiarą w szybkie działanie służb logistycznych, sprzyjało utrzymaniu fikcji wysokiej sprawności. Chętnie przyjmowanej na kolejnych szczeblach, któż bowiem lubi meldować o kłopotach? Tyle że na końcu łańcucha – w gabinetach wojskowych urzędników i polityków – wojna była pojęciem zupełnie abstrakcyjnym. Tam nikt życia na niesprawnym sprzęcie nie ryzykował.

Wojskowa logistyka dzieli się na cztery obszary. Pierwszy obejmuje zaopatrzenie w paliwo, amunicję, części zamienne, medykamenty i racje żywnościowe. Na drugi składa się zaplecze remontowe. Trzeci, kwatermistrzowski, odpowiada za warunki bytowe. Czwarty związany jest z zabezpieczeniem medycznym. W Afganistanie dwa ostatnie spoczywały na barkach Amerykanów, oba pierwsze w istotnym zakresie zależały od Polaków. Przy odległości dzielącej kraj od miejsca ekspedycji (4 tys. km) i braku strategicznego transportu lotniczego, kłopotów nie dało się uniknąć. Na szczęście pod ręką byli Amerykanie.

Zabrakło ich podczas granicznego kryzysu z jesieni i zimy 2021 r., który w momencie największego nasilenia angażował niemal jedną trzecią wojska. Pozostałe po redukcjach służb tyłowych armii dwie brygady logistyczne (w Bydgoszczy i Opolu) przez pół roku nie zdołały dowieźć na wschód wystarczającej liczby kontenerów mieszkalnych. Część wojska mieszkała więc w ziemiankach, co kompletnie nie przystaje do standardów XXI-wiecznej armii, operującej w niewojennym reżimie, w kraju z gęstą siecią nowoczesnych dróg.

Ile pali czołg? Dużo…

Wróćmy do wyzwań wojennych. W 2005 r., gdy intensywność walk w Iraku była najwyższa, konflikt kosztował amerykańskiego podatnika 190 mln dol. dziennie. Skąd ta suma? Amerykański żołnierz musi otrzymać posiłki o wartości 4000 kal., co czyni z logistyki made in USA wyjątkowo drogie przedsięwzięcie. Bo nie chodzi tylko o bilans, ale i różnorodność. Amerykańskie stołówki „na teatrze działań” wyglądają jak bary szybkiej obsługi. W największych bazach w Iraku i Afganistanie lunch można było wybierać z dwudziestu pozycji. Produkty nie pochodziły z lokalnego rynku, przylatywały z USA, głęboko przetworzone, zmrożone, poddane obróbce pod kątem zapobieżenia masowym zatruciom. Warta kilkaset dolarów tona owoców, po uwzględnieniu kosztów transportu puchła do wartości kilkunastu tysięcy dolarów.

A nie samym jedzeniem żołnierz żyje. Dostarczenie do zbiorników agregatów i baków pojazdów paliwa o wartości 10 tys. dolarów kosztowało trzy-cztery razy tyle, a w sytuacji, gdy trzeba je było przetransportować do oddziałów z wysuniętych posterunków – nawet 10 razy więcej. Konwój sam „palił”, wymagał ochrony (której wozy też „paliły”), zaangażowani ludzie potrzebowali jedzenia, picia, amunicji, w razie potrzeby – ewakuacji medycznej. Dodajmy do tego zużycie amunicji, zniszczony i uszkodzony sprzęt. Gdy mówimy o 150-tysięcznym kontyngencie, łatwo robi się z tego 190 mln dol.

Zostawmy historię – radziecki czy rosyjski sprzęt, będący postawą dla obu armii walczących w Ukrainie, też jest energochłonny. Godzina lotu śmigłowca Mi-24 wymaga niemal tony paliwa. Przy przyzwoitym średnim zużyciu i średnim przebiegu starczyłoby na prawie rok jeżdżenia cywilnym autem. „Weźmy typowy rosyjski batalion czołgów – 31 T-72B czy T-90, trzy ciągniki ewakuacyjne, kilka samochodów osobowo-terenowych, 30 ciężarówek, pluton przeciwlotniczy, pluton łączności”, pisze Michał Fiszer, niegdyś wojskowy pilot, dziś wzięty analityk. Na pytanie, ile paliwa zużywa czołg, odpowiada: 800 litrów na 100 km. Co dla 34 czołgów i ciągników ewakuacyjnych na tym samym podwoziu daje 27 tys. litrów. Z uwzględnieniem innych pojazdów – 35 tys. litrów. „Czyli siedem typowych wojskowych cystern samochodowych dla jednego batalionu na 100 km marszu”, konkluduje Fiszer, autor wydanej razem z synem Jackiem książki pt.: „Wojna w Ukrainie. Od napaści do kontrofensywy”. A przecież czołg zużywa paliwo i na postoju – ok. 20-30 litrów na godzinę. By mógł w razie potrzeby strzelać, agregat zasilający elektrykę i hydraulikę musi pozostać na chodzie. „Dla jednej brygady mającej cztery bataliony, dywizjon artylerii i kilka samodzielnych kompanii robi się z tego już 200 tys. litrów na każde 100 km lub 5 tys. litrów na każdą godzinę postoju. A to 40 wojskowych cystern paliwowych po 5 tys. litrów”, czytamy.

rosjanie utrzymują w Ukrainie średnio 500-600 czołgów. W okresie największego zaangażowania (na przełomie lutego i marca ub.r.) było to nawet 1500 maszyn.

Zjawisko zasięgu ciężarówki

A co z wsadem do kotła? Gdy w 2015 r. trafiłem na donbaski front, przeżyłem szok. Wypieszczony przez amerykańską logistykę, znalazłem się w realiach iście drugowojennych, gdy żołnierz dostawał puszkę mięsa, kawałek chleba i tyle. Przydziałowa wieprzowina – którą mnie uraczono pod Mariupolem – była niejadalna, z ulgą więc przyjąłem fakt, że wysiłek aprowizacyjny na rzecz ukraińskiej armii częściowo wzięło na siebie społeczeństwo. Lokalni aktywiści dowozili na front gotowe posiłki oraz inne produkty spożywcze. Z czasem, gdy armia okrzepła, wojskowa logistyka zaczęła dbać o żołnierzy w większym zakresie, lecz do amerykańskich standardów nie dobiła. Zresztą, nie było takich ambicji, bo Amerykanie są niedościgłym wzorcem (w końcu kto bogatemu zabroni?). No i ukraiński standard jest wyższy od rosyjskiego, armia najeźdźcy bowiem nadal hołubi zasadzie, że żołnierz winien się wyżywić we własnym zakresie.

Amunicji jednak sam sobie nie zorganizuje, zwłaszcza tej cięższej. Na przełomie maja i czerwca u.br. rosjanie zużywali dziennie od 40 do 60 tys. pocisków artyleryjskich. Uśredniając, mamy 1,5 mln na miesiąc, 3 mln we wspomnianym okresie. Wcześniej wojna nie miała tak artyleryjskiego charakteru, rosyjskie wielkokalibrowe lufy wyrzucały z siebie nie więcej niż 10 tys. pocisków. W lipcu zużycie spadło do poziomu z zimy i nie przebiło tego pułapu aż do końca 2022 r., co znaczy, że rosjanie od początku inwazji wystrzelali 5,5 mln sztuk amunicji artyleryjskiej. Tymczasem „nabój do haubicy waży jakieś 60 kg (45 pocisk i 15 ładunek miotający). (…) A co z amunicją dla czołgów, piechoty i jej wozów bojowych, co z rakietami przeciwpancernymi, granatami do moździerzy?”, pytają retorycznie Michał i Jacek Fiszerowie. Przy tak wysokiej intensywności ognia nie sposób zachować ciągłości bez tworzenia podręcznych zapasów. „A jak przechowywać amunicję w polowym składzie? To nie ziemniaki, jak zawilgotnieje, będzie do niczego. A zabezpieczenie przeciwpożarowe, ochrona przed dywersja? To mnóstwo organizacji, sprawności, zaradności”, przekonują autorzy „Wojny w Ukrainie”.

Tak dochodzimy do kolejnych wyzwań. Wspomniane na wstępie himarsy – które pojawiły się na froncie wczesnym latem 2022 r. – zmieniły zasady gry. Ich zasięg (do 80 km) i przede wszystkim precyzja, zmusiły rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych w miejscach rozlokowania artylerii bądź w niedużej odległości od stanowisk bojowych. Obecnie takie magazyny znajdują się zwykle 100 km od frontu. Daleko? Dość, by chronić się przed himarsami i wystarczająco, by sprawić nie lada kłopot. Rosyjska logistyka bazuje na transporcie kolejowym, co wraz z innymi słabościami – przede wszystkim niedostateczną liczbą samochodów i opartym o siłę ludzkich rąk załadunkiem – skutkuje tzw.: zjawiskiem zasięgu ciężarówki. Maksymalnie 100 km od najbliższej linii kolejowej – tyle wynosi odległość pozwalająca na efektywne działania rosyjskich jednostek wojskowych. Im ten dystans się zwiększa, tym bardziej szwankują dostawy. I głównie stąd bierze się lęk Moskwy przed himarsami o zasięgu do 300 km – rosyjscy politycy i generałowie nie tyle boją się ataków na cele w rosji, co większego paraliżu logistyki. Jak na razie Ukraińcy takich rakiet z USA nie otrzymali.

Zmora wojny materiałowej

Ale i obrońcom nie brakuje zmartwień. Część jest uniwersalna (będąca udziałem i drugiej strony). Oddajmy głos Fiszerom: „Jedna salwa pojedynczego dywizjonu (haubic – dop. MO) to ponad tona amunicji. W ciągu dnia walk dywizjon może wystrzelić i 50 takich salw”. Do obsługi takiego ognia trzeba 10 wozów amunicyjnych o ładowności po 7 ton (skrzynki też ważą). Gdyby te samochody zbić w kolumnę przy zachowaniu minimalnej bezpiecznej odległości (50 m), dodać wozy z innym zaopatrzeniem, uwzględnić fakt, że dywizjon jest częścią większego związku taktycznego (np. brygady), robi nam się kilkukilometrowy konwój. Który wymaga utwardzonej drogi, odpowiedniego zabezpieczenia, którego wyjazd w trasę musi być skorelowany z bieżącymi potrzebami walczących oddziałów. Ukraińcy mają tu bardziej pod górkę, bo rosjanie – przynajmniej teoretycznie – dysponują większymi możliwościami ataku na kolumny logistyczne z powietrza.

Lecz nie to spędza sen z powiek ukraińskim generałom i politykom. „Żaden kraj NATO poza Stanami Zjednoczonymi nie ma wystarczających początkowych zapasów broni ani zdolności przemysłowych do prowadzenia pełnoskalowych działań wojennych”, piszą eksperci Royal United Services Institute, brytyjskiego ośrodka analitycznego. To skutek pozimnowojennej demilitaryzacji, na którą szczególnie ochoczo przystały zachodnioeuropejskie państwa. Tymczasem konfrontacja z rosją oznacza dla Ukrainy – a więc i dla jej sojuszników – wojnę materiałową na ogromną skalę. Ukraińskie zapasy amunicji są przetrzebione, możliwości produkcji – skromne. Zachód śle pociski z własnych arsenałów, ale w magazynach wielu natowskich armii niebawem będą już tylko żelazne zapasy. Donatorzy kupują też amunicję na całym świecie – w ostatnim w 2022 r. pakiecie pomocowym znalazło się m.in. 65 tys. pocisków artyleryjskich 152 i 122 mm oraz 50 tys. pocisków rakietowych Grad, czyli amunicji w standardzie (po)radzieckim. Pociski „natowskie” (155 mm) trafiają do Ukraińców niemal wprost z linii produkcyjnych. Zachód zwiększa możliwości fabryk zbrojeniowych, ale to proces rozłożony w czasie. USA podwoją produkcję amunicji artyleryjskiej za sześć do dwunastu miesięcy. Problemem nie jest wola polityczna, a kwestie techniczne. Co przywodzi nas do wniosku, że bez logistyki ani rusz, ale i ona ma swojego boga – bazę przemysłową.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi i Monice Kołakowskiej.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Maciejowi Jakóbiakowi, Joannie Siarze, Kamilowi Kajetanowiczowi, Katarzynie Milewskiej i Małgorzacie Kurczabie.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Ukraińskie czołgi pod Bachmutem. One też spalają gigantyczne ilości paliwa…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Zastępowalni

Nowy rok zaczął się dla armii rosyjskiej fatalnie. Dwie minuty po północy kilka rakiet himars uderzyło w zajmowany przez żołnierzy kompleks szkolny w Makiejewce pod Donieckiem. Wedle ostrożnych szacunków, zginęło i rannych zostało 400 wojskowych (rosjanie oficjalnie przyznali się do 63 zabitych, nie podają liczby poszkodowanych, Ukraińcy raportują dane 10-krotnie wyższe). Większość ofiar stanowili rezerwiści, którzy mieli trafić do jednostek artyleryjskich na froncie. Nie trafili. O wojnie w Ukrainie mówi się, że potwierdza dominację artylerii jako „boga wojny”. Ale i pokazuje, że „bogiem bogów” jest wysokoprecyzyjna artyleria dalekonośna, głównie rakietowa. Trudno się z tym nie zgodzić, gdy pojedynczy atak eliminuje z walki ekwiwalent batalionu – gasząc w zarodku dziesiątki armatnich luf – a dokładność uderzenia sprawia, że zniszczeniu ulega jedynie przejęty przez wojsko obiekt, nie zaś cały kwartał z zamieszkującymi go cywilami.

Moskwa początkowo próbowała ukryć fakt, że do ataku do Makiejewce doszło. Szybko jednak zmieniono strategię, która skupiła się na bagatelizowaniu incydentu. Przykryciu sprawy zapobiegli sami rosjanie, a ściślej – blogerzy wojenni. Co może dziwić, bo mówimy o koncesjonowanych przez Kreml propagandystach, którzy zwykle kłamią jak z nut, a po 24 lutego jednym z ich głównych zajęć było opiewanie sukcesów armii rosyjskiej, przede wszystkim tych antycypowanych i wymyślonych. Skąd więc ta chwila prawdy? W rosyjskiej militarnej blogosferze już od kilkunastu tygodni dzieją się sprawy nadzwyczajne. Fałsz dalej ma się dobrze, ale coraz obficiej towarzyszy mu rozczarowanie kolejnymi klęskami „drugiej armii świata” – których nie sposób ukryć – co okresowo przybiera wręcz postać paniki i totalnego defetyzmu. Nikt jeszcze nie odważył się wprost skrytykować putina – winni są niewymieniani zwykle z nazwiska generałowie – tym niemniej fala nieprzychylnych i zaskakująco rzetelnych opinii co jakiś czas wzbiera, przelewając się do innych, niemilitarnych banieczek rus-netu.

Tuż po nowym roku blogerzy wzięli na tapet temat Makiejewki i zrobili to na tyle skutecznie, że podczas wczorajszej konferencji prasowej ministerstwa obrony, gen. Igor Konaszenkow nie mógł powiedzieć, że nic się nie stało. Fakt, iż przyznał się do 63 zabitych to jasna wskazówka, że trupów było kilka razy więcej. W rosyjskim internecie najczęściej mówi się o 200 poległych i nieznanej liczbie rannych. Wściekłość, jaka temu towarzyszy, nie powinna dziwić – póki nie poznamy wszystkich jej powodów. Część jest oczywista – zgromadzenie w stosunkowo niedużym kompleksie (w 2015 roku byłem w tej szkole – przypominała nasze tysiąclatki) co najmniej sześciuset żołnierzy, zakwaterowanych na piwnicznym składzie amunicji, w niebezpiecznie bliskiej odległości od linii frontu, prosi się o kryminał. Tym bardziej, że wojskowym nie odebrano telefonów komórkowych i nie uświadomiono (bądź uświadomiono niedostatecznie), jak niebezpieczne jest ich używanie w obliczu nieprzyjaciela. Nie wiem, czy odpowiedzialny za taki stan rzeczy oficer stanie przed sądem – w realiach rosyjskiej armii prędzej podwładni rozjadą go ciągnikiem artyleryjskim. Oburzonych ruskich blogerów pewnie taki scenariusz by usatysfakcjonował – nie jako rodzaj zadośćuczynienia tak licznym i tak bezsensownym śmierciom, ale jako właściwy sposób na zmycie winy za narażenie na szwank wizerunku mateczki rosji. Bo z lektury ich wpisów wynika, że nie tyle liczba ofiar stanowi problem, ale fakt, że tak łatwo je zabito.

Zabitych się zastąpi – to nadrzędna refleksja, jaka towarzyszy dyskusjom na temat Makiejewki w rosyjskim internecie. Abstrahując od kwestii etycznych – po sukcesie mobilizacji i przy wciąż symbolicznym społecznym sprzeciwie wobec wojny, to zupełnie racjonalna kalkulacja. I musimy mieć świadomość, że ona pośród rosjan jest coraz powszechniejsza (a może zawsze była, tylko teraz mamy na to więcej dowodów?). Ukraiński wywiad szacuje, że Kreml bez trudu przełknie dodatkowe 70 tys. trupów do końca wiosny, w międzyczasie próbując wykonać jakieś rozstrzygające wojnę uderzenia. Zwykli rosjanie też przełkną, bo wiele wskazuje na to, że kupili narrację „świętej wojny” – nie tyle z Ukraińcami, co z czyhającym na rosję Zachodem – w której nie należy zwracać przesadnej uwagi na liczbę ofiar. Byle tylko ojczyzna nie została upokorzona.

Co przywodzi nas do wniosku, że czas pożegnać się z myśleniem o sprawczej i pozytywnej roli rosyjskiego społeczeństwa. Tę wojnę trzeba rozstrzygnąć na froncie, co w realiach rosyjskiej masy i determinacji do jej używania oznacza konieczność jeszcze większego wysiłku na rzecz wzmocnienia potencjału ukraińskiej armii.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ruiny szkoły w Makiejewce

Bateria

Dostaję od Was sporo pytań dotyczących Patriotów dla Ukrainy. Śpieszę więc z odpowiedziami.

W ramach najnowszego pakietu pomocy wojskowej, Ukraińcy otrzymają jedną baterię tego systemu. W „wypasionej” konfiguracji to osiem wyrzutni z 16 prowadnicami każda, co oznacza pełną salwę w postaci 128 antyrakiet. Z jednej strony słychać narzekania, że to mało, z drugiej dobiegają głosy, wedle których pojawienie się Patriotów zasadniczo zmieni zasady gry na ukraińskim niebie.

No więc tak – jedna bateria to rzeczywiście mało. Polska kupiła dwie, zamierza dokupić sześć kolejnych, a i tak te osiem będzie stanowiło absolutne minimum. Ukraina „na wczoraj” potrzebuje kilkunastu baterii – Patriotów bądź porównywalnego systemu. I nie chodzi tylko o rozbudowę możliwości OPL, ale w pierwszej kolejności o zastępowanie poradzieckiego sprzętu – gorszej jakości i zużywającego się na skutek intensywnej eksploatacji. Ale już „zadekretowana” bateria wcale nie będzie jedyna. Odpowiednia kondycja ukraińskiej obrony przeciwlotniczej została zdefiniowana jako priorytetowe wyzwanie dla państw wspierających Kijów, mam więc niemal absolutną pewność, że po nowym roku usłyszymy o kolejnych bateriach, w następnych pakietach.

Biorąc pod uwagę wysokość ostatniego – 1,8 mld dol. – oraz fakt, że zawiera on mnóstwo innych pozycji, bez wątpienia chodzi o Patrioty-używki (ze stanu/zapasów US Army). Nowa bateria kosztuje 2,5 mld, na jej wyprodukowanie i dostawę czeka się kilka lat. Ukraińcy tyle czas nie mają – ich Patrioty za 6 do 8 tygodni mają być na miejscu. Tym samym mamy jasność, że:

– Kijów nie otrzyma systemu najnowszej wersji (ale to, co dostanie, i tak „na rosjan” wystarczy);

– szkolenia ukraińskich załóg zaczęły się na długo przed oficjalnym ogłoszeniem transferu Patriotów (tych kilka tygodni to za mało, by przygotować obsługę na odpowiednio wysokim poziomie).

Nie wiadomo, gdzie zostanie rozlokowana pierwsza bateria – z dużym prawdopodobieństwem posłuży do obrony stolicy. Większych możliwości pojedynczej baterii przypisywać nie można. Patrioty – nawet w dużej liczbie – nie zapewnią Ukraińcom szczelnego nieba, a i nikt takich ambicji nie ma (ich realizacja wymagałby setek wyrzutni, co jest niewykonalne technicznie i finansowo). Amerykańskie antyrakiety (i systemy z innych krajów) mają pozwolić Ukrainie na obronę kluczowych miast i obiektów o znaczeniu strategicznym. Na mniej ważne cele rosyjskie rakiety nadal będą spadać.

Patrioty bez wątpienia staną się priorytetowym celem dla rosjan. Nie dlatego, że są wyjątkowo skuteczne, ale z uwagi na ich „format” propagandowy. Ta broń to jedna z „wizytówek” zachodniej technologii wojskowej – rosjanie poświęcą wiele zasobów, by wykazać, że są w stanie wyeliminować ów system z akcji. Co w prostackim przekazie pozwoli im mówić o wyższości własnej „techniki”. Niestety, z Patriotami będzie im łatwiej niż z Himarsami, te ostatnie bowiem są bardziej mobilne, a w ruchu, przy odrobinie maskowania, wyglądają jak zwykłe ciężarówki. Ta wyjątkowa mobilność wynika nie tylko z cech technicznych, ale i z filozofii użycia Himarsów – wykonują one „zlecenia” na konkretnym odcinku frontu, po czym przemieszczają się gdzie indziej. Patrioty też poruszają się na kołach, ale to system mniej nomadyczny – przypisany do obrony obiekt ogranicza pole manewru konkretnej baterii. Krótko mówiąc, by bronić miasta, należy być w jego pobliżu (owo pobliże jest rzecz jasna mierzone w kilometrach). Nie będzie więc łatwo mylić ruskich, ale z drugiej strony Ukraińcy mają duże doświadczenie w maskowaniu stanowisk OPL.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wyrzutnia Patriot/fot. Raytheon