(Naj)lepsze

26 sierpnia, podczas misji bojowej, rozbił się pierwszy ukraiński F-16. Maszyny nie zestrzelili rosjanie, mało realne jest, by pułkownik Ołeksij Mes padł śmiertelną ofiarą „friendly fire”. Śledztwo trwa, źródła mówią o dwóch najbardziej prawdopodobnych przyczynach: błędzie pilota lub usterce samolotu. Niezależnie od okoliczności katastrofy, wielu obserwatorów przecierało oczy ze zdumienia. F-16 to topowa zachodnia broń – nie jest niezniszczalna, ale poziomem niezawodności bije rosyjskie odpowiedniki na głowę. Tymczasem – jak gorzko skomentował jeden z analityków – „tak szybko to poszło…”

Ta historia i reakcje na nią dobrze ilustrują zjawisko nierealistycznych oczekiwań wobec wyprodukowanej na Zachodzie broni. Ulegają mu „zwykli zjadacze chleba”, ale i pośród fachowców zdarzają się nadmierni optymiści.

Przekonanie, że zachodnie m u s i być najlepsze, ma realne podstawy. Jakość wykonania, poziom zaawansowania technologicznego czy kultura techniczna obsługi – wszystkie te czynniki (i wiele innych) przekładają się na trwałość i efektywność mocno kontrastujące z bylejakością radzieckiej i rosyjskiej produkcji seryjnej. Wojna w Ukrainie obnaża to po całości.

Ale z działań na Wschodzie wyłania się też obraz rozmaitych słabości zachodnich systemów.

—–

Rok 2023 zaczął się dla armii rosyjskiej fatalnie. Tuż po północy kilka rakiet Himars uderzyło w zajmowany przez nią kompleks szkolny w poddonieckiej Makiejewce. Wedle ostrożnych szacunków zginęło i rannych zostało 400 żołnierzy. O konflikcie w Ukrainie mówi się, że potwierdził dominację artylerii jako „boga wojny”. Ale i pokazał, że „bogiem bogów” jest wysokoprecyzyjna artyleria dalekonośna, głównie rakietowa. Trudno z tym dyskutować, gdy pojedynczy atak eliminuje z walki ekwiwalent batalionu, a dokładność uderzenia sprawia, że zniszczeniu ulega jedynie przejęty przez wojsko obiekt, nie zaś cały kwartał z zamieszkującymi go cywilami.

To Himarsy odpowiadały za zawał rosyjskiej logistyki, który nastąpił latem 2022 roku. Ich zasięg (w udostępnionej wówczas wersji dochodzący do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który – przybierając postać panicznych ucieczek całych oddziałów – przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Tak oto pojedynczy system broni – i nieliczny, wszak Ukraińcy mieli wtedy raptem kilkanaście wyrzutni i kilkaset rakiet – doprowadził do przełomu na froncie.

Ale nic nie trwa wiecznie. Himarsy wykorzystują system GPS, który rosjanie nauczyli się zakłócać. Początkowo szło im niemrawo – oślepiali jedną na dziesięć rakiet (kolejną, bywało że dwie, strącali przy użyciu kinetycznych zestawów przeciwlotniczych), z czasem jednak proporcje się odwróciły – i tylko nieliczne miotane przez Ukraińców pociski osiągały cele.

W następnych miesiącach strony prześcigały się w kolejnych udoskonaleniach swoich tarcz i mieczy – obecnie skuteczność Himarsów utrzymuje się na poziomie 40 proc., w przypadku pocisków ATACMS (o zasięgu 160-300 km), powyżej 50 proc. To sporo, ale weźmy pod uwagę, że pojedyncza rakieta kosztuje więcej niż 100 tys. dol., ta z „długim lontem” nawet półtora miliona. Co ujawnia podstawową wadę zachodniego uzbrojenia – jego koszmarnie wysoką cenę.

—–

W Ukrainie obie strony masowo wykorzystują armaty, holowane i samobieżne. Więcej mają ich rosjanie, więc strzelają gęściej, ale efektywność ich ognia pozostaje jednostkowo niższa. Używane przez Ukraińców zachodnie działa są lepsze od rosyjskich/sowieckich za sprawą większej donośności (o kilka-kilkanaście kilometrów). O ich klasie decydują również lepsze „oczy” (radary pola walki, choć ten efekt rosjanie niwelują przy użyciu dronów), „inteligentna” samonaprowadzająca się amunicja (jak pociski Excalibur [1]) oraz wyższa mobilność/manewrowość (amerykańskie haubice M777 – jakkolwiek „tradycyjne”, bo holowane – są zarazem wyjątkowo lekkie, co umożliwia ich szybkie dyslokowanie). Istotny jest także poziom wykonania, jakości obróbki hutniczej. Do rosjan już wiosną 2022 roku dotarło, że lufy ich armat nad wyraz często się rozrywają. Nic zaskakującego przy nadmiernej eksploatacji, ale artylerzystom putina „kwitły” całkiem świeże „rury”.

Ale problem z lufami objawił się również i po ukraińskiej stronie – i nie dotyczył tylko poradzieckich systemów. Niemiecka armatohaubica samobieżna PzH 2000 – uchodząca za najdoskonalszą broń tej klasy – okazała się niegotowa do wojny o wysokiej intensywności. Normy strzeleckie (100 strzałów na dobę) dalece niewystarczające, a cała konstrukcja wozu nazbyt delikatna jak na warunki frontowej eksploatacji. Z wieloma problemami do tej pory się uporano, lecz i tak odsetek sprawnych PzH 2000 pozostaje niski i nie przekracza 30 proc. Gwoli rzetelności warto dodać, że powodem takiego stanu rzeczy jest też niemożność pełnego serwisowania sprzętu w Ukrainie. Armatohaubice przechodzą przeglądy i naprawy w krajach ościennych, co znacznie wydłuża okres ich bojowej absencji.

W tej kategorii artylerii Ukraińcy dysponują także polskimi Krabami – i one ujawniły podobną słabość w zderzeniu z realiami frontu wschodniego. Swego czasu mogliśmy obejrzeć film nagrany przez ukraińskich żołnierzy, z poważnie uszkodzonym Krabem w roli głównej. Powodem wybuchu i pożaru była nadmierna szybkostrzelność. Polska konstrukcja może wystrzelić sześć pocisków na minutę – i tak przez trzy kolejne minuty; potem lufa musi wystygnąć. Gdy Ukraińcy próbowali normę podkręcić, wydarzyła się tragedia.

Oczywiście do podbijania normy wcale nie musiałoby dojść. Wystarczyłoby odpowiednie nasycenie sprzętem, ale ten nie dość, że drogi, to jeszcze – i tu kolejna słabość – jest go mało. Co z kolei wynika z poziomu skomplikowania produkcji, nade wszystko zaś jest pochodną kondycji zachodniego przemysłu zbrojeniowego. Nowoczesnego jeśli idzie o linie produkcyjne i wyroby oraz manufakturowego w skali.

—–

Wraz z początkiem pełnoskalowej wojny w Ukrainie w sieci pojawiło się mnóstwo filmików dokumentujących ostatnie chwile rosyjskich czołgów. Masowo niszczonych przy użyciu wyrzutni przeciwpancernych, które Zachód, w dużych ilościach, wysłał do Ukrainy tuż przed agresją. Większość tych materiałów wyglądała podobnie – oglądaliśmy wystrzał, uderzenie pocisku w czołg, po czym następowała spektakularna eksplozja wtórna zgromadzonej w pojeździe amunicji. Potężna wieża wylatywała w powietrze, zwykle lądując kilkadziesiąt metrów dalej. Z wnętrza kadłuba wydobywał się ogień, dym; jeśli ktokolwiek uchodził z tego piekła żywy, mógł mówić o wielkim szczęściu. Czołgi T-72 w wersjach B3/B3M to przykład solidnie zmodernizowanej broni wywodzącej się z lat 70. A i tak okazały się „trumnami na gąsienicach”.

Dla porządku dodajmy, że rosjanie dysponują podobnymi systemami przeciwpancernymi i zagłada ukraińskich czołgów (też przecież głównie radzieckiej proweniencji) wyglądała tak samo.

Dlaczego o tym wspominam? Kilkanaście dni temu Andrzej Duda potwierdził, że Polska przekazała Ukrainie 400 czołgów, w miażdżącej większości wyprodukowanych na sowieckiej licencji T-72 oraz ich unowocześnionej wersji PT-91 Twardy. Nad Dniepr wysłaliśmy też kilkanaście poniemieckich Leopardów 2. W sumie Ukraina dostała około 70 „leosi”, co wraz z brytyjskimi Challengerami i amerykańskimi Abramsami daje ponad setkę zachodnich czołgów (innych niż przestarzałe Leopardy 1). Mimo iż natowskie konstrukcje pod wieloma względami przewyższają maszyny z rodziny T, to nasze „teciaki” okazały się istotniejszym wsparciem. Ukraińcy nie musieli się ich uczyć, mają dla nich wypracowane taktyki, zaplecze logistyczno-techniczne, zapas amunicji. Jak mawiają dilerzy, „lejesz pan do baku i jedziesz”. Najlepsze ukraińskie brygady ciężkie nadal wyposażone są w poradzieckie wozy. Ostatnio jedna z nich, użyta w operacji kurskiej, weszła do boju na „naszych” Twardych.

Na wojnie bywa tak, że gorsze znaczy lepsze – warto o tym pamiętać. Warto też wiedzieć, że zachodnie tanki – jak choćby wspomniane Abramsy – mierzą się w Ukrainie z nieznanymi wcześniej wyzwaniami. Nie przewidziano ich do walki z rojami dronów, nie wyposażono w odpowiednie zabezpieczenia. Naprędce wdrażane konstrukcje (jak popularne „daszki”) czasem zawodzą – stąd kilka potwierdzonych strat maszyn zza oceanu. Z egzemplarzami wysłanymi do Ukrainy jest dodatkowy problem (a właściwie dwa – podobnie jak w przypadku armatohaubic, ich również jest za mało). Ukraińskie Abramsy nie posiadają aktywnych systemów obrony (zakłócających wrogie układy celownicze lub niszczących nadlatujące pociski). Wytrzebione z tego atutu – by „super-technika” nie wpadła w ręce rosjan – mocno oddalają się od wzorca „najlepszych czołgów świata”.

[1] Excalibury też cechuje zmienna efektywność, bo i je udaje się rosjanom zakłócać. Był moment – wiosną tego roku – że do celu nie dolatywało 9 na 10 pocisków. Nie znam obecnych współczynników, ale muszą być znacząco lepsze/poprawione; dość powiedzieć, że w ostatnich dniach sierpnia władze USA zgodziły się na sprzedaż kilkuset pocisków Danii – a Kopenhaga nie kupowałaby bubli.

Nz. Ukraiński Abrams z miejscowymi udoskonaleniami – „daszkiem” i pancerzem reaktywnym/fot. ZSU

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

„Zielone”

Waszyngton zgodził się, by Ukraina używała amerykańskiej broni i amunicji na terytorium federacji rosyjskiej. Dotyczy to obszarów przygranicznych, położonych na północ od Charkowa, co ma armii ukraińskiej umożliwić bardziej efektywną obronę metropolii, zarówno przed atakami z lądu, jak i z powietrza. W Moskwie doskonale zdają sobie sprawę, że dane przez USA przyzwolenie ma charakter tymczasowy. Że niebawem zostanie ono rozszerzone zgodnie z logiką tego konfliktu – nienachalnej eskalacji, której celem jest stopniowe „gotowanie rosyjskiej żaby” (czy jak kto woli, przekraczanie kolejnych „czerwonych linii”). Czyli, patrząc z pozycji Kremla, będzie gorzej. I tym właśnie należy tłumaczyć kolejny wysyp rosyjskich atomowych gróźb, skierowanych do Zachodu. „Jeśli nadmiernie uposażycie Ukraińców, srogo tego pożałujecie…”, taka jest istota przekazu płynącego z rosji.

Szantaż to rutynowe działanie rosjan, a w tym przypadku także dowód ich trudnej sytuacji. Zaryzykuję twierdzenie, że moskalom domyka się okienko strategiczne i że nie wykorzystali szansy, jaką była relatywna słabość sił zbrojnych Ukrainy, obserwowana na przestrzeni ostatniego półrocza. Mimo wściekłych ataków, armii rosyjskiej nie udało się rozbić przeciwnika. Doprowadzić do sytuacji, w której wojna rozstrzygnęłaby się na froncie – na co widoki są coraz marniejsze. Z kolei jakość zachodniej broni – znów w dużej ilości napływającej nad Dniepr – wraz z perspektywą bardziej efektywnego jej zastosowania, czynią owe widoki jeszcze marniejszymi. Zauważmy, co się wydarzyło w okolicach Biełgorodu tuż po tym, jak Waszyngton dał zielone światło na „strzelnie w rosji”.

Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, Ukraińcy wyprowadzili dotkliwe uderzenie w rosyjskie systemy przeciwlotnicze i rakietowe, skoncentrowane pod miastem. W tym celu użyto wyrzutni Himars, które strzelały pociskami kasetowymi. Rzecz jasna rosjanie twierdzą, że przechwycili nadlatujące rakiety, ale z dostępnych materiałów filmowych wynika, że kłamią. Zestawy S-400 („anałogi w miru niet”) znów okazały się za słabe w konfrontacji z zachodnią technologią wojskową. A z dymem poszły nie tylko one, ale też m.in. wyrzutnie Tornado (takie rosyjskie bieda-himarsy), którymi moskale ostrzeliwali Charków i pozycje armii ukraińskiej pod miastem.

Oczywiście, obezwładnienie rosyjskiej przygranicznej OPL nie rozwiązuje wszystkich problemów Charkowa i obwodu charkowskiego. Pamiętajmy, że moskale wdarli się na kilka kilometrów w głąb ukraińskiego terytorium, że wciąż istnieje ryzyko nasilenia takich działań, także bardziej na zachód, w rejonie Sumów. Sposobem na redukcję tego zagrożenia jest atakowanie rejonów koncentracji i bliskiego zaplecza rosjan na terytorium rosji – do czego idealnie nadaje się artyleria. Ta zachodniej proweniencji – za sprawą większego zasięgu i lepszej precyzji – dawałaby gwarancję względnej bezkarności; ruskie nie mogłyby jej sięgnąć własnymi odpowiednikami. W tym kontekście zgoda USA – choć ograniczona – oraz nieograniczone obszarowo przyzwolenie innych państw, potencjalnie załatwiają sprawę. Transgraniczny ostrzał – odpowiednio gęsty i celny – po prostu sparaliżuje rosjan. Wyzwaniem dla Ukraińców pozostaną drony – te zapuszczające się na odległość 30-40 km – zdolne atakować ściągnięte pod granicę armaty i haubice. Ale czy rzeczywiście pozostaną? Z relacji wiarygodnych dla mnie źródeł wynika, że na przestrzeni kilku ostatnich dni do Ukrainy dotarło sporo sprzętu do walki radio-elektronicznej (WRE), w tym urządzenia przeznaczone do zakłócania pracy bezpilotowców.

—–

No więc Ukraińcy nadal walczą i właśnie zyskują możliwość przyblokowania rosjan na północy.

Pójdźmy dalej – odkąd „na teatrze” znów pojawiły się ATACMS-y i kolejne partie Storm Shadowów/SCALP-ów, obrońcy zintensyfikowali działania wymierzone w rosyjską obronę przeciwlotniczą. Wyrzutnie i radary nie płoną wyłącznie w rosyjskim obwodzie biełgorodzkim, ale także na Zaporożu, w Donbasie i na Krymie. W tempie i skali, które skłaniają do wniosku, że parasol rozwinięty nad siłami inwazyjnymi ma teraz więcej dziur niż nieuszkodzonej powierzchni . Nadrzędnym celem tych działań jest – moim zdaniem – przygotowanie gruntu pod efy szesnaste. Na pewno wyczyszczenie im przedpola, by mogły realizować zadania bezpośredniego wsparcia wojsk lądowych (co oznacza operacje lotnicze przede wszystkim nad wschodnią Ukrainą). Ale czy tylko?

Nie bez powodu wspomniałem o jednej z logik tego konfliktu, czyli o stopniowym przesuwania „czerwonych linii”. Sądzę, że pojawienie się F-16 da pretekst do kolejnego zwolnienia „ukraińskich koni” z cugli. I nie chodzi wyłącznie o efektywne wykorzystanie samolotu i skonfigurowanej z nim amunicji, zdolnej razić cele na odległość setek kilometrów. Idzie też o rzecz elementarną, samą sensowność projektu „F-16 dla Ukrainy”. A ta – najogólniej rzecz ujmując – wymaga przeflancowania głębokich rosyjskich tyłów: radarów, wyrzutni czy samolotów operujących z dala od granicy oraz baz, składów, magazynów, centrów dowodzenia, które te działania wspierają. Bez tego efy by spadały; ich piloci muszę więc wejść na przygotowane przedpole, a później już sami szybko je sobie poszerzyć.

Co to oznacza dla rosjan? Wróćmy do regionalnej perspektywy i przyjrzyjmy się Krymowi. Ukraińcy atakują krymski garnizon i flotę czarnomorską już od dawna. Używają własnych systemów, ale największe sukcesy zapewnia im zachodnia broń. Nie brakuje opinii, że działania ZSU są bezsensowne, bo „rosjanie będą walczyć o półwysep do upadłego”. Po co więc zużywać potencjał na działania, które nie przyniosą pożądanego skutku?

Czyżby? Istotą strategii Ukraińców jest „obrzydzenie” półwyspu rosjanom. Mnożenie im kosztów związanych z okupacją i doprowadzenie do sytuacji, w której Moskwa zacznie się zastanawiać, czy gra (rozumiana jako posiadanie półwyspu) warta jest świeczki. W obliczu gęstniejących wątpliwości mogłoby się okazać, że operacja lądowa armii ukraińskiej – albo presja dyplomatyczna – nie napotkałyby wielkiego oporu.

Zauważmy, że atakowane są okręty, ale też portowa infrastruktura i instalacje wojskowe, jak radary, naziemne wyrzutnie, lotniska. W efekcie tej presji Ukraińcy nie tylko znieśli ryzyko rosyjskiego desantu na czarnomorskim wybrzeżu, ale też zerwali blokadę morską. Żywność znad Dniepru płynie dziś statkami do Stambułu i Konstancy, a dochody z tego tytułu zasilają wojenny budżet Kijowa.

A rosjan nie tylko przepędzono z zachodnich akwenów Morza Czarnego. Grillowanie krymskiego zaplecza i ataki na jednostki w pobliżu półwyspu sprawiły, że flota czarnomorska przesunęła większość okrętów do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg morza. I zasadniczo siedzi tam „na kupie”, realizując zadanie minimum – ochronę przeprawy na Kercz, co pozwala utrzymać status półwyspu jako hubu logistycznego. Mocno już wyizolowanego, spiętego z rosją cienką nitką mostu krymskiego. Kto nie dostrzega w tym desperacji i porażki, lepiej niech się nie odzywa.

I teraz wyobraźmy sobie, że taka sytuacja panuje od Krymu po Białoruś. Że Ukraińcom udało się wyizolować pole walki rozumiane jako cały front. Że strefa między rosyjskimi liniami obronnymi a efektywnie działającym rosyjskim zapleczem ma szerokość kilkuset kilometrów, że obejmuje tereny federacji, gdzie nie istnieją już bezpieczne dla wojska obszary. To scenariusz, który wciąż jest możliwy, biorąc pod uwagę atuty zachodniego uzbrojenia. I którego bardzo obawiają się na Kremlu, więc znów potrząsają atomową szabelką.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zniszczone pod Biełgorodem elementy systemu S-400/fot. anonimowe źródło rosyjskie

Kim?

Siły zbrojne Ukrainy stoją przed trzema poważnymi zadaniami. Pierwszym jest konieczność uszczelnienia nieba, zarówno na tyłach, jak i nad frontem. Drugim – paraliż rosyjskiej logistyki i możliwie największa dezorganizacja systemu dowodzenia armii rosyjskiej. I wreszcie trzeci priorytet to stabilizacja frontu – oparcie go o solidne linie obronne (wysycone dostateczną liczbą dobrze uzbrojonych żołnierzy) oraz likwidacja rosyjskich mikro-wyłomów.

Czy ZSU są w stanie sprostać tym wyzwaniom? Komentujący wojnę „narzekacze” oraz aktywni medialnie kolaboranci orzekli już, że nie. I że przebudzenie Europy oraz powrót do gry USA – które zadeklarowały gigantyczną pomoc dla Ukrainy – niczego tu nie zmieni.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą oceną.

Dostawy amunicji i nowych zestawów OPL (wyrzutni i radarów), muszą jednak być niezwłoczne – inaczej nie będzie czego i kogo chronić. Podstawowy kłopot sprawia ograniczona podaż tego rodzaju uzbrojenia oraz stopień skomplikowania, a więc i długotrwałość produkcji. Da się go obejść, jeśli sojusznicy Ukrainy podejmą ryzyko czasowego osłabienia własnych zdolności obronnych. Potencjał samych Stanów Zjednoczonych – dysponujących ponad 50 bateriami Patriotów (obok szerokiego wachlarza innych systemów) oraz pokaźnym zapasem pocisków – daje tu największe możliwości.

Pociski już do Ukrainy jadą i to w naprawdę dużej liczbie.

Dotarły już na Wschód – sekretnie i w oparciu o wcześniejsze amerykańskie zobowiązania wobec Kijowa – ATACMS-y o zasięgu 160 i 300 km. I raptem sześć takich pocisków (wystrzeliwanych z wyrzutni Himars) zniszczyło kilka dni temu istotne elementy rosyjskiej obrony przeciwlotniczej na Krymie. Tymczasem Ukraina ma otrzymać kilkaset ATACMS-ów oraz duże ilości innej precyzyjnej i dalekonośnej amunicji. Swoje dorzucą również Brytyjczycy, w czym zawiera się „duża liczba” pocisków manewrujących Storm-Shadow. Żadne rosyjskie centra logistyczne, stanowiska dowodzenia i inne krytyczne instalacje militarne bądź o militarnym znaczeniu (jak radary czy mosty), znajdujące się w odległości 300 km (400 biorąc pod uwagę zasięg Stormów) nie będą teraz bezpieczne. „Na bank” należy spodziewać się kolejnych ostrzałów Krymu, włącznie z próbami zniszczenia przeprawy kerczeńskiej, oraz ataków na linie zaopatrzenia wzdłuż całego frontu, w tym na nitkę kolejową i drogową, budowaną obecnie przez rosjan na południu Ukrainy.

„Storm Shadowy trzeba mieć z czego zrzucać”, zwraca uwagę jeden z analityków. Jasna sprawa. Na szczęście jest czym – mimo wściekłych rosyjskich ataków zarówno na samoloty, jak i miejsca ich bazowania, Ukraińcy nadal mają w linii relatywnie dużo Su-24. Bo owszem, Suchoje spadały i były niszczone na ziemi, ale siły powietrzne zmagazynowały wcześniej kilkadziesiąt maszyn (od 30 do nawet 60 sztuk), które teraz służą do odtwarzania gotowości bojowej (niektóre samoloty są przywracane do stanu lotnego, inne wykorzystuje się jako rezerwuar części zamiennych). Na ile to wystarczy? Wedle moich źródeł, Ukraińcy jeszcze przez wiele miesięcy będą w stanie jednocześnie wysłać w powietrze cztery do ośmiu maszyn. Spektakularnej salwy to nie oznacza, ale przy skoordynowanym w czasie ataku z użyciem innych środków bojowych (ATACMS-ów, dronów lotniczych i morskich), dla takiego mostu krymskiego skutki mogą okazać się zabójcze.

Ukraińcy wciąż dysponują większością przekazanych im wyrzutni Himars. Do tej pory rosjanom udało się zniszczyć tylko dwie, kilka zostało uszkodzonych (i wróciły do USA na naprawy). We wczorajszym amerykańskim pakiecie nie znalazły się same wyrzutnie – tylko amunicja do nich – ale za pewnik można uznać wysyłkę kolejnych zestawów na Wschód. Innymi słowy, jest i będzie z czego strzelać także na ziemi.

Dostawy amerykańskiej amunicji artyleryjskiej już niebawem skumulują się z pakietami pocisków przekazanych Ukrainie w ramach tzw. czeskiej inicjatywy. W tym zakresie czynione są kolejne kroki, co przywodzi mnie do wniosku, że w najbliższych miesiącach ukraińskiej artylerii nie zabraknie „wsadu”. A czy będzie miała czym strzelać? W ostatnich miesiącach Ukraińcy utracili wiele najcenniejszych zachodnich armat – ciągnionych i samobieżnych – ale w ocenie moich rozmówców z ZSU, większym zmartwieniem był brak amunicji. Sądząc po wielkości amerykańskiej pomocy na ten rok oraz po deklaracjach Europejczyków, ubytki luf da się uzupełnić, co mocno urealnia trzeci ze wspomnianych na wstępie priorytetów.

Dla realizacji którego trzeba też innego sprzętu ciężkiego. „Nawet jeśli będzie go sporo, kto go obsłuży?”, zastanawiają się sceptycy. Że sprzętu będzie sporo to dla mnie oczywiste, co zaś się tyczy wyrażonej wątpliwości – niestety, nie jest ona bezpodstawna. „Kim walczyć?”, to dziś najważniejsze pytanie, przed jakim staje Ukraina. Nie bez powodu parlament odłożył procedowanie zapisu o prawie do demobilizacji po 36 miesiącach służby, a rząd zawiesił obsługę konsularną mężczyzn w wieku poborowym przebywających za granicą. O ile w pierwszym przypadku chodzi o zatrzymanie w armii już pełniących służbę, o tyle w drugim idzie o postawienie „uciekinierów” (jak nazywa się ich nad Dnieprem) w trudnej sytuacji prawnej, która może poskutkować powrotem do ojczyzny – a więc w zasięg oddziaływania komisji rekrutacyjnych.

„Czy jest aż tak źle z ludźmi?”, pytają mnie Czytelnicy. No jest. W styczniu 2023 roku armia ukraińska liczyła 700 tys. żołnierzy, dziś jest ich o 150 tys. mniej. Taka jest skala bezpowrotnych i długoterminowych ubytków ZSU na przestrzeni ostatnich 15 miesięcy. Dość powiedzieć, że wedle organizacji pozarządowych, w ciągu dwóch minionych lat w Ukrainie wykonano dziesięć razy więcej amputacji niż w analogicznym okresie czasu pokoju. Liczba okaleczonych w ten sposób dochodzi do 70 tys., choć niektóre źródła podają, że pełnoskalowa wojna uczyniła takimi inwalidami nawet 100 tys. osób. Miażdżąca większość z nich to żołnierze.

A realnie straty mogą być większe (niż wspomniane 150 tys. w 15 miesięcy). Mimo niezłych kontaktów w ZSU, nie potrafię ustalić, ilu żołnierzy (innych niż ranni) zostało objętych demobilizacją w 2023 i 2024 roku i ilu mężczyzn w tym czasie zrekrutowano. A oba procesy (rekrutacji i zwalniania), choć w ograniczonym zakresie, to jednak miały miejsce. Jeśli „nowych” było więcej niż „odchodzących”, ta różnica odpowiada liczbie kolejnych ubytków (których nie da się wyczytać z bieżących stanów ewidencyjnych).

Tak czy inaczej, ZSU są dziś istotnie mniejsze. No i „stare”, biorąc pod uwagę średnią wieku żołnierzy, oraz „zmęczone” z uwagi na długotrwałą służbę dużej części personelu – o czym wspominam dla dopełnienia obrazu, a czego rozwijał nie będę, bo wielokrotnie o tym pisałem. Jest też ukraińska armia mocno wytrzebiona ze specjalistów. Niestety, duża w tym zasługa fatalnego niekiedy dowodzenia na szczeblu taktycznym z jednej strony, z drugiej, zaniechań Ameryki i Europy, skutkujących brakami amunicji i uzbrojenia. Najogólniej rzecz ujmując, wielu „droniarzy” czy artylerzystów – gdy nie było czym latać i strzelać – trafiało na pierwszą linię jako zwykli piechurzy; tym sposobem łatano kadrowe braki. Szczęściem w nieszczęściu to marnowanie potencjału nie dotyczyło przeciwlotników i wojskowych obsługujących dalekonośne i precyzyjne systemy artyleryjskie, tym niemniej „na dziś” – gdyby USA „zalały” Ukrainę masą armat czy transporterów – rzeczywiście mógłby być problem z ich obsługą.

Ale. Ale należy pamiętać, że na ukraińskich tyłach stacjonuje kilkanaście brygad, które mają niemal czy wręcz pełne stany osobowe, za to dramatycznie brakuje im sprzętu. Te jednostki do tej pory nie brały udziału w walkach, bądź walczyły w ograniczonym zakresie (część służących w nich żołnierzy wysyłano na front, w szeregi wykrwawionych brygad liniowych, a niektórzy z tych eskapad wrócili). Generalnie ich personel, jeśli jest zmęczony, to na pewno nie trudami frontowej służby. Dać mu sprzęt i kilka miesięcy szkoleń, a może z tego wyjść solidna jakość.

No i nie zapominajmy o przyjętych kilka tygodni temu nowych przepisach mobilizacyjnych, które pozwalają armii sięgnąć po niemal 300-tysięczny zasób tego i przyszłorocznych 25. – i 26-latków. Jeśli ci chłopcy będą się mieli gdzie i na czym szkolić, i oni stworzą nową jakość. Oczywiście na efekt trzeba będzie czekać miesiącami – dziś tworzone czy odtwarzane jednostki solidnie wyszkolone będą za pół roku.

Co oznacza, że ciężar utrzymania frontu nadal – jeszcze przez pewien czas – będzie spoczywał na barkach zmęczonych weteranów. Czy wytrzymają? Zima minęła w Ukrainie pod znakiem swoistej depresji. Spadek społecznego optymizmu i obniżenie morale w armii wynikały z kilku czynników, pośród których jednym z ważniejszych było poczucie osamotnienia. Porzucenia. „Zachód nas zostawił, zostaliśmy z tą rosją sami”, wielokrotnie słyszałem takie opinie. Jakkolwiek nie zawsze i nie w pełni uzasadnione, to jednak powszechne. Dziś – wraz z nowym zachodnim sprzętem – nad Dniepr wraca nadzieja, co dotyczy też wojskowych. Oni – w swej masie – amerykańskiej i europejskiej pomocy nie zmarnują.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szkolenie ukraińskich strzelców, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

„Zastrzyk”

Wiosną 2022 roku amerykański sprzęt i amunicja zaczęły płynąć na Wschód znacznie szerszym strumieniem. Na front w Ukrainie trafiły m.in. himarsy, które w ciągu kilkunastu następnych tygodni przetrąciły kręgosłup rosyjskiej logistyce.

Oczywiście, broń dostarczały też inne państwa, w tym Polska, dzięki której znacząco powiększył się park maszynowy ukraińskich wojsk pancernych. Decydujące znaczenie miały jednak precyzyjna artyleria (rakietowa i lufowa) oraz ogromne dostawy broni przeciwpancernej i podręcznych systemów przeciwlotniczych. Te ostatnie pozwalały trzymać rosyjskie lotnictwo z dala od frontu, javeliny i pochodne masakrowały czołgi, a armaty „mięsne szturmy” oraz bliskie zaplecze frontu, w tym pozycje rosyjskiej artylerii. W połączeniu z tym, co zrobiły dalekonośne Himarsy, patrząc z rosyjskiej perspektywy mieliśmy do czynienia z potężnym kryzysem. Wojsko federacji wytraciło najwartościowszy wówczas element ludzki i masę najnowocześniejszego i najlepszego sprzętu. „Walec” – jakim najeźdźcy chcieli zmiażdżyć obrońców – zatrzymał się, a potem ugiął pod ukraińskim kontruderzeniem. Jesienią 2022 roku armia inwazyjna była rozbita, zdemoralizowana, najsłabsza w całej dotychczasowej historii konfliktu.

Patrząc wstecz, był to najlepszy moment dla kolejnego ukraińskiego uderzenia – na Zaporożu. Linia surowikina nie istniała, rosyjska logistyka nadal nie otrząsnęła się po wiosenno-letnim „himarsowaniu”. W szeregach armii ukraińskiej panowało za to doskonałe morale, ludzie palili się do walki. Zabrakło jednak woli przywódców i dowództwa, być może warunkowanej krytyczną oceną możliwości ZSU, a może nieuzasadnioną niewiarą – tego dowiemy się zapewne długo po wojnie. Na dziś owo zaniechanie umieściłbym w kategorii „stracone szanse”.

Była też jesień 2022 roku dobrym momentem dla negocjacji, które Ukraińcy mogliby poprowadzić z pozycji siły. Co piszę bez wiedzy, czy jakiekolwiek działania w tym zakresie zostały wtedy podjęte – po prostu, szacuję „wagę” potencjalnych ukraińskich argumentów wobec rosyjskiej (bez)siły. Dostrzegając zarazem – po obu stronach – poważne przeszkody dla układania się. Dla rosji koniec wojny w tamtym momencie byłby porażką, trudną do „sprzedania” swoim, a więc niebezpieczną dla reżimu. W Ukrainie mało kto wówczas myślał o zawieszeniu broni – w armii i społeczeństwie panował wielki entuzjazm i optymizm co do dalszej przyszłości. Decyzja władz o układaniu się z wrogiem nie zyskałaby zrozumienia i akceptacji (co również zagrażałoby rządzącym).

Dlaczego więc o tym wspominam? Ano mam wrażenie, że historia się powtarza. Znów – jak wiosną 2022 roku – Ukraina jest w przededniu „amerykańskiego zastrzyku”. Znów jego zapowiedź przeraża Moskwę i skłania ją do wzmożonej presji na froncie. Znów zaczyna się wyścig między amerykańską logistyką a rosyjskim „walcem” (tym razem bardziej ludzkim niż artyleryjskim, wszak w odróżnieniu od sytuacji z 2022 roku rosjanom bardziej brakuje armat niż ludzi). Znów Ukraińcy muszą rosyjską furię przetrwać – gen. Kyryło Budanow ocenia, że krytyczne będzie najbliższe półtora miesiąca. I wreszcie znów ilość i jakość nowej broni – nie tylko amerykańskiej, ale też europejskiej – daje nadzieję na…

No właśnie, na co?

Odpowiedź w dużej mierze zależy od tego, czy amerykańska pomoc jest jednorazowa (jednoroczna) czy nie. Czy mówimy o procesie trwałej odbudowy zdolności armii ukraińskiej, co w kolejnym roku mogłoby poskutkować poważniejszymi operacjami zaczepnymi? Czy raczej o zapewnieniu Ukraińcom lepszej pozycji negocjacyjnej za kilka miesięcy, po uprzednim ponownym sprowadzeniu rosyjskiej armii do poziomu XX wieku (zniszczeniu jej najwartościowszych systemów)?

Ukraina ma otrzymać naprawdę groźne „zabawki”, w tym setki pocisków ATACMS. Dotąd dostała około 30 sztuk, z których kilka użyto w październiku zeszłego roku do ataku na lotniska w Ługańsku i Berdiańsku. W obu uderzeniach zniszczono i uszkodzono kilkanaście niezwykle cennych dla rosjan śmigłowców Ka-52. Z kolei w zeszłym tygodniu raptem sześć ATACMS-ów zadało potężne straty rosyjskiej OPL na Krymie – mówimy zatem o broni cechującej się niezwykłą efektywnością.

Ale właśnie – będzie jej (i innych systemów) na tyle, by trwale obezwładnić armię inwazyjną i odzyskać przynajmniej część utraconych terenów czy „tylko” tyle, by znów czasowo pogruchotać rosyjskie wojsko, a moskiewskim decydentom odebrać pewność siebie i skłonić do rozmów o pokoju?

Nie znam odpowiedzi na to pytanie.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

Upośledzanie

Wielu z Was zapewne pamięta, że przebieg linii frontu we wschodniej Ukrainie można było odtworzyć w oparciu o lokalizacje pożarów. Widzianych z kosmosu, rejestrowanych przez satelity, mapowanych przez amerykańską NASA w czasie rzeczywistym. Odczyty z wiosny i lata 2022 roku charakteryzowały się dużą liczbą czerwonych punktów, z których każdy oznaczał pojedyncze ognisko. Ich nagromadzenie pokrywało się z miejscami styku wojsk, a skala wynikała m.in. z pory roku oraz charakteru i intensywności prowadzonych działań. Mówiąc wprost, łatwiej było wtedy wzniecić ogień, miało się co palić i było czym podpalać. W tamtym okresie rosjanie stosowali strategię walca artyleryjskiego – strzelali dziennie po 40-60 tys. pocisków (Ukraińcy nawet 10 razy mniej), usiłując tym sposobem zmiażdżyć pozycje obrońców. Każdy wybuch to potencjalny pożar, co przy tak wielkim zużyciu środków bojowych musiało skutkować „ścianami ognia”.

Późnym latem 2022 roku liczba pożarów w obszarze walk zaczęła spadać i proces ten trwa do dziś. Wpis ilustruje odczyt pożarowy z terytorium Ukrainy wykonany dziś przed południem. Za żadne skarby nie da się w oparciu o przedstawione dane wyrysować linii frontu.

Zarazem wiemy, że walki wciąż są intensywne. Ba, straty ponoszone przez obie strony znacząco przewyższają te, z którymi mieliśmy do czynienia przez większość pełnoskalowego konfliktu. Od kilku dni są mniejsze niż w ostatnich tygodniach, lecz i tak ponadprzeciętnie duże.

Jak to wytłumaczyć?

Front pozostaje statyczny – tam, gdzie rosjanie ostatnio odnieśli jakieś sukcesy, odepchnęli Ukraińców o kilka-kilkanaście kilometrów. W praktyce oznacza to, że linia bezpośredniego styku przesunęła się co najwyżej na dotychczasowe bezpośrednie zaplecze frontu, i tak wcześniej „obrabiane” przez artylerię. Co miało się tam spektakularnie zapalić, już się zapaliło.

No i jednak zimą trudniej wzniecić pożar.

Ale to kwestie wtórne, najważniejsza bowiem jest zmiana sposobu prowadzenia walki. Obie strony strzelają dziś z artylerii znacznie rzadziej niż w szczycie artyleryjskiego walca czy ukraińskich nawał z czasów ofensywy na Zaporożu. Istotna część zadawanych sobie strat to skutek masowego używania dronów, jednostkowo efektywniejszych niż klasyczna artyleryjska amunicja. Dronów, których nie ma aż tak wiele jak pocisków (w sensie, nie jest to dziennie po kilkadziesiąt tysięcy sztuk), w których wykorzystuje się mniejsze ładunki i które przeznaczone są do mocno punktowych uderzeń, bardzo często w pojedynczych żołnierzy. O wielkie pożary przy tym znacznie trudniej.

—–

Choć to front pozostaje najważniejszą areną wymiany ciosów, niezwykle ważne rzeczy dzieją się na jego zapleczu. Na razie stanowią jedynie dopełnienie wysiłków obu stron, ale w którymś momencie mogą okazać się znacznie istotniejsze. I Ukraińcom, i rosjanom chodzi bowiem o upośledzenie zdolności uderzeniowych przeciwnika.

Ci drudzy koncentrują się na płytkim zapleczu – do 40-50 km w głąb ukraińskiego terytorium. Ma to postać coraz częstszych i coraz lepiej skoordynowanych ataków na najcenniejsze dla Ukraińców zasoby – zachodnie systemy artylerii dalekonośnej, mobilne stanowiska obrony przeciwlotniczej, radary, „złapane” podczas bazowania śmigłowce i samoloty. Dość powiedzieć, że w ostatnich tygodniach rosjanom udało się zniszczyć co najmniej dwie wyrzutnie Patriot, jedną Himars, kilka radarów, kilka śmigłowców i samolotów, kilkanaście sztuk – a wedle niektórych źródeł ponad 20 – samobieżnych armato-haubic, w tym polskich Krabów.

Co gorsza, Ukraińcy wydają się być bezradni wobec tych ataków – rosjanom udało się zabezpieczyć pracę własnych dronów rozpoznawczych. Zapuszczają się one w miejsca dotąd niedostępne (czy bardzo trudno dostępne), a po zlokalizowaniu wartościowych celów, bez przeszkód przekazują informacje do centrów dowodzenia. W których również doszło do istotnej jakościowej zmiany – rosjanie ewidentnie skrócili łańcuch decyzyjny, delegując uprawnienia do użycia pocisków typu Iskander czy S-300 na poziom taktyczny. W takich okolicznościach nawet kilkuminutowy postój namierzonej przez ruskich ukraińskiej techniki staje się bardzo ryzykowną czynnością (nieprzesadnie precyzyjnej rosyjskiej broni trudno byłoby zniszczyć cel w ruchu, ale ze stacjonarnym radzi sobie nieźle).

Względnie bezpieczna strefa straciła zatem ów atut i bez zniwelowania rosyjskich środków walki radio-elektronicznej (WRE), zabezpieczających pracę dronów, Ukraińcy skazani będą na stopniowe wytracanie „rodowych sreber”.

Ale i Ukraińcy solidnie dopiekają rosjanom. Na głębokim zapleczu atakując ich rafinerie. W sumie rosja ma kilkanaście takich zakładów, jedna trzecia stała się już celem ukraińskich dronów. Rafinerie to wąskie gardło rosyjskiej gospodarki – to one przetwarzają ropę w paliwo napędowe oraz smary, i to w nich przez ostatnie dwie dekady poczyniono wiele inwestycji w oparciu o zachodnie technologie. Zakłady pracują, ale w razie poważnych awarii i uszkodzeń, w realiach reżimu sankcyjnego trudno będzie przywrócić ich sprawność. Z czego Ukraińcy doskonale zdają sobie sprawę i co już – przy obecnej skali wyrządzonych szkód – wywołało niedobory benzyny w rosji. Oczywiście, rosyjskie wojsko będzie ostatnim podmiotem, które dotknie ewentualny kryzys i potrzeba racjonowania paliw i smarów, niemniej przy odpowiedniej ukraińskiej determinacji nie jest to niemożliwy scenariusz. Jak wpłynąłby na zdolność sił inwazyjnych nietrudno sobie wyobrazić.

W kontekście zabiegów zmierzających do upośledzenia zdolności przeciwnika, warto wspomnieć o ukraińskich uderzeniach w rosyjskie lotnictwo frontowe. Te bowiem – o czym już pisałem – po wielu miesiącach taktycznej impotencji, podjęło próbę przejęcia inicjatywy. Od listopada ub.r. byliśmy świadkami coraz bardziej zmasowanych ataków lotniczych, w trakcie których rosjanie używali bomb szybujących, bardzo skutecznie „masakrując” nimi ukraińskie pozycje obronne. To dlatego Ukraińcy podjęli decyzję o podciągnięciu w strefę przyfrontową zaawansowanych systemów OPL, do tej pory używanych do obrony miast (głównie Kijowa). Samoloty rosjan zaczęły spadać, włącznie z maszynami wczesnego ostrzegania A-50. Obok dwóch zestrzelonych „pięćdziesiątek”, Ukraińcy zniszczyli również maszynę tego typu bazującą w zakładach naprawczych, które stały się celem dronów. Na przestrzeni kilku tygodni rosja straciła więc jedną trzecią aktywnej flotylli A-50, w tym dwa najnowocześniejsze i najsprawniejsze samoloty.

Dlaczego to takie ważne? To zarazem pytanie o powody ukraińskiej determinacji, by zniszczyć jak najwięcej A-50. Najprościej rzecz ujmując, maszyny te „widzą” 2-3 razy dalej niż zwykłe samoloty bojowe. „Prowadzą” więc po kilka-kilkanaście myśliwców/szturmowców, zapewniając im odpowiednią świadomość sytuacyjną. W realiach tej wojny zagrożeniem dla rosyjskich pilotów nie są ukraińskie samoloty – bo tych jest jak na lekarstwo – a zaawansowane systemy OPL. A skoro sensory A-50 pozwalają dojrzeć wystrzeloną rakietę wcześniej niż radar maszyny myśliwskiej/szturmowej, posiadanie sprawnych „pięćdziesiątek” – swoistych aniołów-stróżów – staje się wręcz nieodzowne.

Lecz tu dochodzimy do miejsca, w którym zabiegi Ukraińców konfrontowane są z aktywnością rosjan. Gdzie kluczowe staje się ukraińskie zaplecze frontu, owa przestrzeń głęboka na 40-50 km. Jeśli Ukraińcy chcą zestrzeliwać rosyjskie samoloty, muszą pchać w ten obszar swoje najlepsze – najprecyzyjniejsze i posiadające największy zasięg – systemy OPL. Jeśli rosjanie chcą to zagrożenie zniwelować, muszą wspomniane systemy zniszczyć. „Przy okazji” polując też na inne wartościowe cele. Póki działają w „bąblu WRE”, póty odnoszą sukcesy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Jakubowi Łysiakowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Kamilowi Zemlakowi, Tomaszowi Biniszkiewiczowi i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o książce mowa – gdybyście chcieli nabyć „Alfabet…” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen z aplikacji FIRMS.