Deokupcja

Warmapper – serwis zajmujący się codzienną aktualizacją map ukraińsko-rosyjskiej wojny na podstawie zweryfikowanych informacji – opublikował ciekawe statystyczne zestawienie. To kubeł zimnej wody zarówno na łby wielbicieli ruskiego miru, przekonujących o „wielkim rosyjskim zwycięstwie” i rychłym upadku Kijowa, ale i strumień chłodnego realizmu wylany na głowy zwolenników Ukrainy, pewnych, że „teraz to już z górki”. O co chodzi?

Najpierw, tytułem wprowadzenia, poświęćmy nieco uwagi kwestii zysków/strat terytorialnych. Wielkość zajętego terytorium jest jednym z wyznaczników odniesionego zwycięstwa, analogicznie zatem strata to miara porażki. Ale… Ale można przegrać wojnę nie utraciwszy terenów – własnych bądź wcześniej zdobytych. Przykład armii niemieckiej z czasów I wojny światowej pasuje do tej sytuacji niemal jak ulał. W listopadzie 1918 roku Niemcy panowały nad rozległymi obszarami należącymi niegdyś do cesarskiej rosji, ich wojska wciąż znajdowały się na terytorium Francji i Belgii (choć teren objęty okupacją znacząco zmniejszył się po alianckich ofensywach). A mimo to Berlin musiał poprosić o rozejm – armia i społeczeństwo były bowiem zbyt wyczerpane czteroletnią wojną, by myśleć o jej kontynuacji. Ten klimat potwornego zmęczenia doskonale oddaje „Na zachodzie bez zmian”, tak w klasycznej książkowej odsłonie, jaki i w najnowszej, zeszłorocznej filmowej adaptacji.

Wróćmy do Ukrainy – z danych Warmappera wynika, że rosjanie okupują obecnie 17,5 proc. tego kraju. To ponad 105 tys. km kwadratowych (z 604 tys.), tyle co niemal jedna trzecia powierzchni Polski (i obszar odpowiadający wielkości 3,5 Belgii). Sporo? Owszem, ale był czas – pod koniec marca ubiegłego roku – że pod okupacją wojsk rosyjskich znajdowało się prawie 26 proc. Ukrainy. Przed 24 lutego 2022 roku Moskwa kontrolowała 7 proc. ukraińskiego terytorium – mowa tu Krymie i tak zwanych republikach ludowych (donieckiej i ługańskiej). Zatem przez kilka pierwszych tygodni pełnoskalowej inwazji moskalom udało się zająć niemal jedną piątką Ukrainy, co z wcześniejszymi zdobyczami oznaczało okupację przeszło jednej czwartej kraju.

Ale później mieliśmy haniebną ucieczkę rosjan spod Kijowa, następnie ciężkie walki w Donbasie, które dały moskalom prawie pełną kontrolę nad obwodem ługańskim. Potem zaś przyszła ukraińska kontrofensywa na charkowszczyźnie, kolejna na chersońszczyźnie, w wyniku których rosyjski stan posiadania znów się skurczył. Zwróćmy jednak uwagę na skalę tego sukcesu ZSU – w obu operacjach wyzwolono mniej niż 3 proc. terytorium Ukrainy.

Z drugiej strony, rosyjska ofensywa zimowa – która wedle zamierzeń Kremla miała roznieść ukraińskie linie obronne – skończyła się zdobyczami terytorialnymi poniżej 1 proc. powierzchni zaatakowanego kraju. Jej finalny akord w postaci wzięcia Bachmutu odtrąbiono w propagandzie jako wielki sukces, skrzętnie pomijając fakt, że cała zimowa operacja zaczepna kosztowała życie i zdrowie 100 tys. żołnierzy i wagnerowców.

Ukraińskie sukcesy z czerwca i lipca również nie powalają na kolana, mówimy bowiem o obszarze odbitego terenu odpowiadającym połówce procenta całości powierzchni Ukrainy. W lipcu było to 85 km kwadratowych.

Tak doszliśmy do wspomnianych 17,5 proc., nadal stanowiących pokaźną liczbę, która zarazem mówi nam, że rosjanie utracili dotąd niemal połowę obszaru, jaki zajęli po 24 lutego 2022 roku. Trudno więc mówić o ich „wielkim zwycięstwie”, ale czy jest to porażka?

Jako się rzekło – choć zdobycze/straty są wskaźnikiem (nie)powodzenia działań zbrojnych, wcale nie muszą mieć decydującego wpływu na ostateczny wynik zmagań. Zwłaszcza w konfliktach na wyniszczenie, jak wspomniana I wojna światowa. Działania zbrojne w Ukrainie noszą wiele cech takiej wojny, czego najlepszym przykładem pozostaje uporczywa obrona Bachmutu. W przypadku Ukraińców nie chodziło w niej o teren, a o jak najdłuższe absorbowanie jak największych rosyjskich sił – i o stopniową, konsekwentną ich dezintegrację. W tym ujęciu bachmucka wiktoria rosjan jak żywo przypomina pyrrusowe zwycięstwa pierwszowojennych ofensyw.

Obecnie identyczną strategię wykrwawienia wroga starają się zastosować rosjanie na Zaporożu. Temu służy twarda obrona na umocnionych pozycjach i co rusz ponawiane kontrataki. Na szczęście Ukraińcy nie walczą tak desperacko i beznadziejnie źle jak wagnerowcy pod Bachmutem – więc nie ginie ich tak wielu. Ale nawet jeśli „mają z górki”, to przed nimi i tak długa, żmudna droga.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Leopard 2 gdzieś w rejonie walk/fot. ZSU

Życzenie

Ten film jest jak viral – od kilku lat masowo pojawia się na profilach w mediach społecznościowych. Dzieje się tak w okolicach świąt bożonarodzeniowych, jest to bowiem opowieść odwołującą się do wydarzeń, jakie miały miejsce między 24 a 26 grudnia 1914 roku. Wówczas to na froncie zachodnim Wielkiej Wojny doszło do spontanicznych incydentów pojednania i zawieszenia broni między Niemcami a Brytyjczykami. Świąteczny nastrój udzielił się przede wszystkim zwykłym żołnierzom i podoficerom, choć znane są przypadki, gdy w brataniu się brali udział także oficerowie. Generalnie jednak dowództwa obu stron przyjęły z dezaprobatą aktywność podwładnych, ba, niekiedy zarzucając im wręcz zdradę. Żołnierze w końcu mają się zabijać, a nie grać w piłkę czy śpiewać razem kolędy…

Na łamach historii zdarzenia te funkcjonują jako Rozejm bożonarodzeniowy (ewentualnie Rozejmy).

Film, w oczywistym uproszczeniu, oddaje istotę tych wydarzeń. Jest epicki, świetny od strony scenograficznej, do bólu wzruszający. I nieco irytujący dla osób twardo stąpających po ziemi, świadomych ulotności i obłudności idei jakichkolwiek świątecznych pojednań. Po których Zło i tak wraca na utarte ścieżki.

No ale potrzebujemy takich wzruszeń, potrzebujemy refleksji że my, ludzie, nie jesteśmy tacy źli. I ten film, wraz z towarzyszącą mu nadzieją (na lepszych nas), owe zapotrzebowania realizuje.

W grudniu 2022 roku nawet bardziej niż rok czy dwa lata wcześniej. Bo rosjanie napadli na Ukrainę i rozpętali tam straszliwą wojnę. „Może więc jakiś rozejm? Jakieś pojednanie z okazji świąt?” – takie komentarze towarzyszą najnowszej odsłonie zjawiska masowego udostępniania tego filmu.

No więc nie, nic z tych rzeczy się nie wydarzy. Ani dziś czy jutro, bo prawosławni, którzy strzelają do siebie w Ukrainie, swoje boże narodzenie mają 13 dni po zachodniochrześcijańskim. Lecz nie o kalendarz tu chodzi. Spontanicznego rozejmu nie będzie, bo po drodze była Bucza, Irpień, Izjum, była hekatomba Mariupola i inne rosyjskie zbrodnie. Armia niemiecka w 1914 roku miała krew niewinnych na rękach – tysiące zabitych cywilów w Belgii, we francuskiej Mozie i Ardenach. Ale inna była skala tej wojny (a więc zbrodnie relatywnie małe), inna ich świadomość wśród żołnierzy (niska lub żadna). Wreszcie, Brytyjczycy „nic” do Niemców nie mieli – w końcu wcześniej po prostu się wzajemnie zabijali, w ramach rutynowej wojennej napierdalanki. No i żadna ze stron nie dążyła do eksterminacji drugiej, dla Ukraińców tymczasem wojna z rosją jest wojną o wszystko; dla dużej części ukraińskiego narodu wojną o fizyczne przetrwanie. Z takim wrogiem sfraternizować się nie sposób.

Ale, tak czuję, idzie o coś jeszcze. 31 grudnia rosja na niemal dwa tygodnie wchodzi w stan totalnego upojenia alkoholowego. Nagromadzenie świąt, ustawowe 10 dni wolnego, tradycja biesiadowania niezależnie od trudów rzeczywistości; to wszystko sprawia, że państwo rosyjskie – i tak przecież kulawe – przestaję działać. Nie pracują urzędy, miażdżąca większość przedsiębiorstw, usługi publiczne ograniczone są do minimum. A rosjanie oddają się swojej ulubionej rozrywce.

Dotyczy to także armii, której gotowość bojowa w pierwszych tygodniach stycznia jest minimalna bądź żadna. Pijane wojsko niespecjalnie nadaje się do działań. Okoliczności frontowe mogą wymusić zmianę nawyków, ale czy wymuszą? Szczerze wątpię. I na tej podstawie snuję w głowie analogię z wojną Jom Kipur. W październiku 1973 roku Arabowie wykorzystali fakt, że Izrael oddał się świętu, które dało nazwę temu konfliktowi. Zaskoczeni Żydzi potrzebowali kilku dni, by otrząsnąć się z szoku. Ostatecznie pokonali głównie syryjsko-egipską koalicję, lecz losy Izraela przez jakiś czas naprawdę wisiały na włosku.

Oczywiście, nie pragnę pełnej analogii. Nie chcę, by złapani ze spuszczonymi portkami rosjanie, zdołali je założyć. Oni muszą przegrać. Jeśli nie w styczniu, to w lutym, marcu, kwietniu – choć im szybciej, tym lepiej.

Niech to będzie moje dla Was świąteczne życzenie.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Kadr z filmu

Bachmut

Zerknąłem na profil mojego „ulubionego” prorosyjskiego aktywisty medialnego – by zorientować się w nowych trendach, jakie obowiązują w przekazie moskali „na Polskę” (a nie zawsze są one tożsame z tym, co serwowane jest przez rosjan na użytek wewnętrznej propagandy). No i czytam, że „krwawa bitwa o Bachmut pochłania kolejne ofiary, oprócz tysięcy Ukraińców ostatnio zginęło wielu ochotników/najemników z innych państw, w tym pięciu Gruzinów oraz dwóch Polaków i obywatel Stanów Zjednoczonych”. Potem jest cytat za brytyjskim Telegraphem (tytuł i lead artykułu z 9 grudnia): „Wewnątrz miasta Bachmut: Dziwna i bezsensowna śmiertelna pułapka, wysysająca wyczerpaną armię Ukrainy. Miasto widziało setki zabitych lub rannych każdego dnia w krwawych frontalnych atakach, ale ma niewielkie znaczenie militarne”. I tyle. Czytelnik zostaje z przekonaniem, że Bachmut to „maszynka do mielenia mięsa” dla Ukraińców i zagraniczniaków. Coś mu nie gra w przekazie, gdy czyta o ledwie ośmiu poległych ochotnikach, no ale zaraz potem dostaje fragment z zachodniej prasy, gdzie kilka przymiotników potęguje nastrój grozy. Żaden z tego majstersztyk, ale dobre zagranie, generalnie wpisujące się w linię kremlowskiej propagandy, która opisuje bachmuckie zmagania w kategoriach epickiej bitwy, decydującej o losach „operacji specjalnej” (gdzie „tamci”, co oczywiste, ponoszą dużo większe straty niż „my”).

Jeśli w ogóle opisuje – tu bowiem potrzebne jest istotne zastrzeżenie. Ukraina wciąż pozostaje „na propsie” w rosyjskiej telewizji i Internecie, ale coraz częściej zastępują ją inne tematy. rosjanie, zamiast wieści z frontu, dostają paszkwilanckie artykuły o zgniłym i upadającym Zachodzie, mogę też sobie – w „prajmtajmie” – posłuchać wróżek i wróżów. Jest w tym sporo znamiennej dekadencji, ale ja dziś nie o tym.

Wróćmy do bitwy o Bachmut i jej medialnych odsłon. Artykuł z Telegrapha nie jest „wypadkiem przy pracy”. Ponure w wymowie teksty ukazują się w wielu innych tytułach w Polsce i w pozostałych krajach zachodniej wspólnoty. Niemal kropka w kropkę przypomina to olabożny nastrój z czasów walk o Siewierodonieck, które też skrwawiały Ukraińców i miały doprowadzić do ich spektakularnej porażki. Rosyjskie i „nasze” media grały tu w jednej drużynie, choć zakładam, że intencje były inne (w przypadku „naszych” chodziło zapewne o źle wyrażaną troskę oraz o clickbait – nie pokuszę się o stwierdzenie, co w tej parze było ważniejsze). Jak się skończył „Siewierodonieck”, wiemy – dość wspomnieć, że był to ostatni sukces rosjan, który na tyle zdziesiątkował najeźdźczą armię, że utraciła inicjatywę operacyjną na froncie. Od tego czasu rosjanie tylko przegrywają, a wąziutki bachmucki odcinek frontu jest jedynym, gdzie próbują jeszcze atakować.

I czynią to z determinacją. Presja na Bachmut nasiliła się dwa miesiące temu, ale zasadniczo walki o miasto trwają już od maja. W tym czasie oddziałom rosyjskim udało się przesunąć linię frontu o… 12,5 km. Za jaką cenę? Dzienne rosyjskie straty oscylują wokół 500 zabitych i rannych, mniej więcej jedna trzecia z tego przypada na odcinek bachmucki. To dużo, a w liczonej tygodniami perspektywie czasowej bardzo dużo. Biorąc pod uwagę skalę rosyjskiego zaangażowania w Ukrainie – dość, by uczynić Bachmut drugim Siewierodonieckiem, w czym kryją się intencje ukraińskiego dowództwa. Walery Załużny nie toczy samobójczego boju, ale robi to, na czym on i jego podwładni znają się najlepiej – wykrwawia rosjan. Oczywiście, ponosząc straty, ale nie są one wyższe od rosyjskich. I być nie mogą, wszak to rosjanie dokonują frontalnych ataków, a ich walce artyleryjski – jakkolwiek zgładził już niemal całą materialną powłokę Bachmutu – non stop się zacina, bo Ukraińcy skutecznie paraliżują dostawy amunicji, ładując himarsami po rosyjskich tyłach. No i ów walec „zawsze” był przereklamowany – bił gęsto, lecz na oślep, po pozycjach, które na czas nawały były (i są) przez obrońców opuszczane. Jeśli więc giną tysiące – jak chce tego przywołany na wstępie aktywista – to rosjan, rzucanych do co rusz ponawianych ataków (i to przy założeniu, że patrzymy na bitwę od jej początku, nie zaś na kilkudniowy wycinek).

Giną w okolicznościach, które przypominają pierwszowojenne zmagania, kiedy zdobycze terytorialne usiłowano osiągać przy użyciu ludzkiej masy. Co zresztą jest jedynym uprawnionym porównaniem do czasów Wielkiej Wojny. Mówienie o Bachmucie jako o współczesnym Verdun to nadużycie. Wiem, że zdjęcia wypalonych kikutów drzew czy zalanych błotem okopów uwalniają wyobraźnię, ale nie – nie ta skala, nie ta śmiertelność, nie to natężenie walk (podczas 10 miesięcy zmagań pod Verdun, w które zaangażowanych było 1,8 mln żołnierzy – a niemal 700 tys. zginęło (!) – wystrzelono 36 mln pocisków artyleryjskich; mniej więcej 120 tys. dziennie). Ale wróćmy do częściowo zasadnej analogii – „raszyn-stajl” sprowadza się do pchania w „ukraińską paszczę” kolejnych fal źle wyposażonych i niedoszkolonych „mobików”. Ich jedynym zadaniem jest przyjęcie na siebie ukraińskiego ognia, by tym samym zużyć zapasy obrońców, samych obrońców, a jednocześnie zdemaskować ich pozycje ogniowe. Za „mięsem” poruszają się lepiej wyekwipowane i wyszkolone oddziały wagnerowców – i to one, choć przecież też nie bez strat, odpowiadają za rosyjskie „sukcesy”.

Taka taktyka – z jej fatalną relacją między kosztem a zyskiem – nie mieści się w głowach zachodnich wojskowych. Zwłaszcza że ewentualne korzyści operacyjne wynikłe z zajęcia ruin Bachmutu nie będą wielkie. W mediach mówi się o mieście jako o bramie do Kramatorska i Słowiańska, jakby teren między tymi miejscowościami był spacerówką, a nie obszarem od dawna przygotowanym do obrony, zaś ćwierć milionowa kramatorsko-słowiańska aglomeracja wioseczką, którą bierze się z marszu. Tymczasem nawet jeśli rosjanie zdobędą Bachmut, dalej nie pójdą, bo zabraknie im sił.

Po co więc tak uporczywie walczą o miasto? Odpowiedź wymyka się porządkowi wojskowemu, mieści się bowiem w porządku politycznym i propagandowym. Najeźdźcy – po całej serii upokarzających porażek – niczym powietrza potrzebują j a k i e g o k o l w i e k zwycięstwa. putin chciałby pochwalić się przed narodem zdobyciem bachumuckiej twierdzy jeszcze przed końcem roku. Koszty nie grają roli. Swoją drogą zobaczcie, z jakim upadkiem mamy do czynienia. Rzekomo druga armia świata za swój wielki sukces uzna przejęcie miasta wielkości Suwałk. Przy założeniu, że je zdobędzie.

Bo czy zdobędzie? Dla Ukraińców walki o Bachmut nie są sprawą życia i śmierci. Trudna sytuacja broniących się tam oddziałów nie jest trudną sytuacją całej ukraińskiej armii. Bachmut jest jak magnes, który ma przyciągać co „aktywniejsze” opiłki rus-armii. To niewdzięczna rola, ale dzięki niej sztabowcy gen. Załużnego mogą poświęcić uwagę innym odcinkom frontu – ługańskiemu i zaporoskiemu. Na którymś z nich dojdzie niebawem do kolejnej kontrofensywy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Łukaszowi Kotale, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi i Monice Kołakowskiej. Ponadto: Marii Ryll, Dariuszowi Pietrzakowi, Juliuszowi Zającowi i Katarzynie Byłów.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Pawłowi Gralakowi, Michałowi Baszyńskiemu, Robertowi Wasiakowi oraz Czytelniczce o imieniu Ania. Ponadto: Piotrowi Mrawikowi, Agnieszce Stepaniak, Beacie Baranowskiej, Czytelnikowi posługującemu się nickiem wbardzinski, Czytelnikowi o imieniu Stefan oraz Piotrowi Dopierale.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Ukraińska artyleria w walkach o Bachmut/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

Kaskada

„Czy armia rosyjska ma jeszcze szansę pokonać Ukraińców?” – pyta mnie jeden z Czytelników.

Nie – odpowiadam. Nie na drodze konwencjonalnej konfrontacji. W tym zakresie możliwości rosjan – rozumiane jako zdolność do dużej operacji zaczepnej – zostały już niemal wyczerpane. Piszę „niemal”, gdyż w rękach raszystów pozostały jeszcze środki napadu powietrznego – lotnictwo strategiczne (bombowe) z arsenałem pocisków manewrujących oraz wyrzutnie rakiet dalekiego zasięgu. Są one w stanie dotkliwie razić ukraińskie zaplecze, co docelowo mogłoby wpłynąć na sytuację na froncie. Kraj w blackoucie długo by nie powalczył, choćby z braku możliwości uzupełniania zużytej amunicji, której nie sposób wyprodukować bez prądu (dostawy z zewnątrz zaspakajają kilkanaście procent ukraińskich potrzeb). Ale rosyjskie zapasy rakiet i pocisków dramatycznie się skurczyły, a sekowany sankcjami przemysł nie jest w stanie uzupełnić braków. Z drugiej strony, możliwości ukraińskiej obrony przeciwlotniczej wzrastają z tygodnia na tydzień wraz z kolejnymi dostawami zachodnich systemów bojowych. Wydaje się, że choć mocno poturbowana, ukraińska energetyka przetrwa w stanie umożliwiającym krajowi dalsze prowadzenie działań wojennych.

Rosyjskie lotnictwo frontowe i flotę czarnomorską trawi operacyjny imposybilizm – technicznie zdegradowane i zużyte, taktycznie niedouczone, nie dają realnego wsparcia wojskom lądowym. Trwa ów stan od początku pełnoskalowej wojny i nic nie przemawia za tym, by miało się to zmienić.

„Lądówka” zaś została brutalnie przetrzebiona, pozbawiona najwartościowszego żołnierza i sprzętu.

Szczytem rosyjskich możliwości jest obecnie utrzymanie linii obronnych (sytuacja w okolicach Bachmutu, gdzie rosjanie są w natarciu, to zaledwie niewielki wycinek frontu).

Oczywiście, ów impas można by przełamać przy użyciu niekonwencjonalnych środków walki. O broni jądrowej pisałem już wielokrotnie, wspomnę zatem tylko, że ryzyko zapowiedzianej otwarcie zachodniej riposty – konwencjonalnej acz dotkliwej – redukuje tę opcje do wymiaru małoskutecznego straszaka. Sporo ostatnio mówi się o innej możliwości – sięgnięcia przez Kreml do arsenału chemicznego czy biologicznego. W tym obszarze rosja również może się pochwalić okazałą „rentą po Związku Sowieckim”, który obsesyjnie gromadził środki bojowe tego typu. Ale – w mojej ocenie – użycie broni B i C zostanie przez Zachód zinterpretowane tak samo jak eksplozja ładunku jądrowego. To po pierwsze. Po drugie, putin i spółka nie mają pewności, czym dysponują Ukraińcy, muszą więc zakładać ryzyko adekwatnej odpowiedzi. Biorąc pod uwagę fatalną jakość wyposażenia osobistego rosyjskich żołnierzy – z czego Kreml na tym etapie wojny zdaje już sobie sprawę – sięgnięcie po „gaz” jawi się jako strzał w stopę. Nie wykluczam, ale i nie uznaję za wielce prawdopodobne.

Tym niemniej – jakkolwiek niezdolna do zniszczenia przeciwnika i zajęcia jego kraju – pozostaje armia rosyjska na tyle silna, by w obecnym klinczu trwać przez dłuższy czas, bez sięgania po ekstraordynaryjne środki militarne. Strumień armatniego mięsa wciąż na front dociera, braki sprzętowe są w istotnym zakresie uzupełniane. Nowy żołnierz jest pośledniej jakości, technika zaś coraz bardziej „demobilna”, ale ilość tworzy jakość, rozumianą jako trudny do ostatecznego pokonania wróg.

Trudny nie znaczy jednak niemożliwy.

Ukraińcy również są w trudnej sytuacji. Mają wspaniałe morale, a niższe od rosjan straty i sensowniejsza praktyka wykorzystywania zasobów ludzkich (rotacja oddziałów liniowych), dają efekt kumulacji wiedzy i doświadczenia. Żywy weteran to skarb, którego nadal nie doceniają rosyjscy generałowie. Co istotne, owa kumulacja nie dotyczy jedynie pojedynczego żołnierza. W socjologii i ekonomii istnieje adekwatne w tej sytuacji określenie „organizacja ucząca się”. Cała ukraińska armia uczy się tej wojny, uczy się walczyć. Generał Załużny z lutego i ten sam oficer z listopada, to jakościowo dwaj różni fachowcy. Rosyjscy żołnierze takiego szczęścia do dowództwa nie mają, to bowiem jest nieustannie wymieniane (nie bez znaczenia jest też fakt, że wielu generałów po prostu ginie, co nie zdarza się u Ukraińców).

Idźmy dalej – wzrosły znacząco możliwości ofensywne wojsk ukraińskich, głównie za sprawą precyzyjnej broni zachodniego pochodzenia. Kraj uporał się z problemem produkcji amunicji, szczególnie dotkliwym późną wiosną i latem. Zyskał też szersze zdolności przywracania do służby uszkodzonego sprzętu – częściowo u siebie, częściowo korzystając z zaplecza remontowego sojuszników. Zwykły żołnierz jest dziś przyzwoicie wyekwipowany, wojskowa logistyka – mimo okresowych i lokalnych zapaści – generalnie działa bez zarzutu (w przeciwieństwie do armii rosyjskiej, nie istnieje u Ukraińców problem głodnego wojska). I mógłbym tych atutów wymienić jeszcze kilka, ale…

Ale na horyzoncie czają się chmury. Ukraina jest jak pacjent mobilizujący siły witalne do walki z ciężką chorobą. Właśnie bierze „chemię”, usiłując pozbyć się nowotworu. Złośliwego. Ile wytrzyma? Dobry nastrój naszego pacjenta nie zmienia faktu, że jego ciało jest zdewastowane i równie dobrze może wejść w remisję, jak i gwałtownie się zapaść. Medyczna analogia jest o tyle dobra, że zakres zachodniej pomocy przypomina kroplówkę (nie deprecjonuję, choć jestem zdania, że moglibyśmy, że powinniśmy więcej). I choć trudno wyobrazić sobie sytuację, że ktoś tę kroplówkę gwałtownie odcina, zmniejszenie worka czy średnicy rurki to już realne zagrożenie. Jeśli Joe Biden na skutek odbywających się dziś wyborów będzie musiał funkcjonować w realiach dwuwładzy (czytaj: Partia Demokratyczna utraci większość w obu izbach parlamentu), może się okazać, że największy donator Ukrainy straci rozmach. Umiarkowani przedstawiciele (a więc większość) Partii Republikańskiej są za dalszym wspieraniem Kijowa, ale zidiociałe skrzydło trumpistów – przeciwne zaangażowaniu USA – jest dość liczne i ma spore zaplecze wyborcze. Stosując mechanizmy obstrukcji, może nie tyle zablokować, co ograniczyć inicjatywy prezydenta. Czy Europa przejmie wówczas na siebie większe zobowiązania? Śmiem wątpić.

Dlatego patrząc dziś na armię ukraińską, widzę pewną analogię. Choć Cesarstwo Niemieckie było na początku 1918 roku w kiepskiej kondycji – wyczerpane czteroletnią wojną – armia na froncie wschodnim podjęła zakrojoną na szeroką skalę ofensywę. W ciągu kilkunastu tygodni Niemcy zajęli znaczne obszary dzisiejszej Ukrainy, Białorusi, państw nadbałtyckich i Finlandii (która wówczas znajdowała się pod rosyjskim panowaniem). Błyskotliwej kampanii sprzyjała słabość i rozkład armii rosyjskiej, będących efektem bolszewickiej rewolucji. Deutsches Heer szły jak w masło, popędzane świadomością, że „teraz, bo później może być dużo gorzej”.

Dla porządku dodać należy, że na przestrzeni kolejnych miesięcy ten wysiłek został zaprzepaszczony, ale to już zupełnie inna historia.

Wracając do analogii – rosyjskie wojsko w Ukrainie nie jest aż tak zdemoralizowane jak w 1918 roku. Ale ukraińskie uderzenie może wywołać kaskadową zapaść na froncie. Wystarczy, że będzie odpowiednio silne i mądrze poprowadzone. Ukraińcy mają ku temu odpowiednie rezerwy i kompetencje. I zobaczycie, niebawem uderzą. Gdzie? O tym w następnym wpisie.

—–

Nz. Stagnacja na froncie nie oznacza zawieszenia walk/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

Szanowni, jeśli chcecie mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych artykułów oraz książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Drogi

Zauważyliście pewnie, jak zasuwają ostatnio Ukraińcy. Co ich tak gna, poza oczywistą potrzebą wyzwolenia własnych terytoriów?

Najpierw trochę historii.

Zachodnio-centryczna wizja zmagań z lat 1914-18 zdominowała refleksję historyczną i w naszej części Europy. Wielka Wojna to i dla nas, Polaków, nade wszystko okopowa rzeź na polach Flandrii, w błotnym anturażu odpowiedzialnym za śmiercionośne warunki sanitarne. Ale przecież i na froncie wschodnim maź zatruwała żołnierzom życie. W zapiskach dokumentujących szlaki bojowe niemieckich i austro-węgierskich pułków wielokrotnie wspomina się o błocie (niekiedy, w zależności od rejonu działań, towarzyszy temu przymiotnik „polskie”). Hamowało one ofensywę na Warszawę z wczesnej jesieni 1914 roku, solidnie krzyżowało szyki podczas zmagań nad jeziorami mazurskimi w lutym 1915 roku. Wówczas to gwałtowna odwilż i rzęsiste deszcze przemieniły pole bitwy w rozlewisko, a szlaki komunikacyjne w bagna i potoki. A potem przyszedł mróz, skuwając wszystko lodem, rosjanom utrudniając ucieczkę, nie na tyle skutecznie jednak, co Niemcom pościg.

Pomni tych doświadczeń dowódcy Wehrmachtu kampanię w Polsce zaplanowali na późne lato 1939 roku. Suchy wrzesień nie zawiódł ich oczekiwań, pomagając w przeprowadzaniu błyskawicznych uderzeń. Dwa lata później ów czynnik pogodowy wzięto pod uwagę, projektując założenia operacji Barbarossa. Przewidując, że im dalej na wschód, tym gorsze drogi, a więc i większe problemy. Wielu amatorów historii podziela dziś mylne przekonanie, że niemiecki atak na ZSRR został opóźniony o kilka tygodni, z uwagi na nieplanowane wcześniej zaangażowanie sił zbrojnych III Rzeszy na Bałkanach (co miało zadecydować o niemieckiej klęsce pod Moskwą, do której najeźdźcy podeszli za późno). Tymczasem jeszcze na początku czerwca 1941 roku na rozległych obszarach rosji, Białorusi i Ukrainy deszcz „produkował” nieprzebrane masy błota, w którym utknęłyby nie tylko zmotoryzowane oddziały armii niemieckiej, ale i jej wciąż oparta o transport konny logistyka. Wiedział o tym Hitler, wiedzieli jego generałowie, stąd końcówka czerwca świadomie wybrana jako moment ataku. Stąd podjęcie kolejnej operacji zaczepnej dopiero w lipcu następnego roku…

Wracam do tematu rasputnicy, bo za kilkanaście dni powinna nastąpić jej jesienna odsłona. Co w mojej ocenie przełoży się na dynamikę działań wojennych w Ukrainie. Gdy podjąłem temat dwa tygodnie temu, kilka osób napisało mi, że współczesne armie są już w wysokim stopniu uniezależnione od kaprysów pogody – w związku z tym front „nie ostygnie”. Też nie twierdzę, że ostygnie – po prostu przewiduję wyhamowanie dużych, manewrowych operacji do czasu aż nastaną pierwsze mrozy. Współczesne czołgi wciąż pozostają niezgrabnymi kolosami – i przy odpowiednim nagromadzeniu błota zwyczajnie w nim utkną (zauważyliście, że na północy Ukraińcy używają już teraz przede wszystkim lżejszych wozów?). Obserwowaliśmy to w marcu, z satysfakcją kontemplując podtopione ruskie tanki; wtedy to orki były w natarciu i to im bardziej zależało na przejezdności pokonywanych terenów. Dziś inicjatywa jest po ukraińskiej stronie, a front przesuwa się w rejony Donbasu, gdzie nie ma za wielu przyzwoitych dróg.

W tym miejscu pozwolę sobie na pewną anegdotę. Latem 2016 roku podróżowałem samochodem z Charkowa do Siewierodoniecka. Dość szybko zjechaliśmy z porządnej szosy i… przepadliśmy. To znaczy takie wrażenie odniósł towarzyszący mi fotoreporter, dla którego był to pierwszy wyjazd do Ukrainy. „Kiedy wskoczymy na jakąś główną drogę?”, zapytał, umęczony jazdą po wertepach, przy których najgorsza polska droga z połowy lat 90. wyglądała jak autostrada. „Paweł”, odparłem. „Ale my jedziemy główną drogą…”.

Donbas do 2014 roku i bez wojny był miejscem zapomnianym przez boga. Po upadku sowietu państwo niemal przestało tam istnieć i świadczyć wiele z podstawowych usług. Publiczna infrastruktura popadała w ruinę, remonty przeprowadzano rzadko i byle jak. Prowincja, zarządzana niczym udzielne księstewko przez złodziei i prorosyjskich politycznych baronów (co zwykle oznaczało te same osoby), miała oczywiście swoje „okna wystawowe” – Donieck i kilka innych większych miast – lecz generalnie tkwiła w materialnym rozkładzie, w którym trudno się żyło i trudno przemieszczało.

A teraz te drogi porozjeżdżały jeszcze czołgi.

Oczywiście, pogoda może nas zaskoczyć. Zmiana klimatu jest faktem, zaburzenia naturalnych dotąd cyklów stają się coraz powszechniejszym zjawiskiem. W efekcie jesiennej rasputnicy może nie być, może okazać się nie tak dokuczliwa; na tym etapie to wróżenie z fusów (mniej uprawnione niż wnioski z historycznych doświadczeń). Przyjmijmy jednak, że wszystko potoczy się „po staremu”. Nie sądzę, by Ukraińcy zawiesili wówczas działania zaczepne. Po prostu, nie będą one tak spektakularne. Nastąpi ciąg dalszy grillowania rosjan przy użyciu precyzyjnej artylerii, czemu będą towarzyszyć lokalne kontrataki – nie tyle dla kolejnych korekt terytorialnych, co dla nękania przeciwnika.

Bo rosjanie – ten zamysł wydaje się coraz bardziej oczywisty – inicjatywy operacyjnej woleliby nie podejmować. Nie spodziewam się rosyjskich ofensyw, wieszczonych przez niektórych po ogłoszeniu przez Kreml mobilizacji. Moim zdaniem, najeźdźcy zamierzają się przegrupować – odpocząć, odbudować na ile się da potencjał bojowy poharatanych oddziałów – i w takim „stanie skupienia” przeczekać zimę.

Aby stało się to możliwe, na północy muszą ustabilizować front, na południu rozbudować obronę. Pytanie, czy Ukraińcy pozwolą, nie jest jedynym, jakie muszą sobie teraz zadać dowódcy „operacji specjalnej”. W rosyjskiej infosferze (mam świadomość ograniczonej reprezentatywności środowiska internetowego) następuje bowiem coś nieprawdopodobnego – rozlewa się fala krytyki dowództwa i armii (choć jeszcze nie putina). Padają najcięższe zarzuty – głupoty, tchórzostwa, nepotyzmu – pojawia się refleksja (jakże trafna…), że wojsko jest nic niewarte. Ten chór wzmagają opinie Kadyrowa i Prigożyna (szefa Wagnera), którzy wprost domagają się dymisji szojgu. Ów „pręgierz” można potraktować jako medialny szum, ale jak potraktuje go putin? Jeśli dostrzeże w nim oznaki buntu/rozkładu dyscypliny trzymającej w ryzach reżim, i on może zażądać głów. Przede wszystkim zaś działania. Gotowi (wyszkoleni, uzbrojeni) czy nie, rosyjscy żołnierze mogą wówczas zostać pchnięci do szaleńczych ataków. Byle tylko wykazać, że to Moskwa znów rozdaje karty…

PS. A ja mam dziś urodziny, w związku z czym życzę sobie sromotnej porażki armii rosyjskiej i międzynarodowego trybunału dla putina. Najpierw jednak chciałbym, żeby w jednym z ostatnich dekretów posłał putler Kadyrowa na front. Wiele bym dał, by zobaczyć tego tik-tokowego bohatera z gruzem w nogawkach…

—–

Zdjęcie ilustracyjne – wykonałem je w Afganistanie zimą 2012 roku/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to