Kontrola

Słusznie przekonani, że istotą polityki informacyjnej Moskwy jest dezinformacja, czasem zapominamy, że Ukraińcy również sięgają po wszelkiej maści wrzutki i fakenewsy. Skutkuje to nadmiernie asymetrycznym postrzeganiem wojennej rzeczywistości, zgodnie z którym ruscy tylko kłamią, a ich przeciwnicy zawsze podają prawdę. Wprowadzanie w błąd wroga, jego wojska i cywilnego zaplecza – czy to bezpośrednio (na przykład pozorowanymi atakami) czy pośrednio (poprzez fałszywe przekazy propagandowe) – to absolutne abecadło wojennego rzemiosła. Warto o tym pamiętać także gdy przyglądamy się i przysłuchujemy Ukraińcom.

Dlaczego o tym piszę? Ano wczoraj – po raz pierwszy od momentu wejścia ZSU do obwodu kurskiego – na temat operacji wypowiedzieli się ukraińscy oficjele. Pośród nich gen. Ołeksander Syrski – naczelny dowódca armii – który stwierdził, że pod kontrolą jego podwładnych znajduje się obecnie (w poniedziałkowy wieczór) 1000 kilometrów kwadratowych terytorium rosji. Wielu obserwatorów konfliktu przyjęło to zapewnienie za dobrą monetę, bezrefleksyjnie kolportując coś, co ma wszelkie znamiona dezinformacji.

—–

Zacznijmy od kwestii wielkości obszaru, na którym toczy się operacja kurska. Trudno tu o precyzyjne wskazania, wszak Ukraińcy zręcznie wyizolowali pole walki. Na miejscu nie ma korespondentów, żołnierze zachowują wysoką dyscyplinę i nie publikują własnych zdjęć i filmów o wartości geolokalizacyjnej. To, co z ukraińskiej strony przebija się na zewnątrz, to wyselekcjonowany materiał, zwykle wypuszczany mocno post factum, z intencją budowania przekonania o wysokiej dynamice działań (ich rozległości i szybkości). Co w założeniu ma wywołać pozytywny efekt u „swoich” (podbudować morale) i negatywny u rosjan (zmylić ich, przestraszyć, skłonić do pochopnych działań).

Druga strona nie ułatwia sprawy. O ile w pierwszych dniach operacji mieliśmy do czynienia z nadmiarem relacji (w wydaniu z-blogerów, żołnierzy i cywilów), o tyle teraz w rosyjskiej przestrzeni informacyjnej następuje uporządkowanie. Idzie za tym dyskrecja oraz dezinformacja – moskale już nie publikują zdjęć i filmów kolumn zmierzających z odsieczą, chętnie za to mówią o walkach w miejscach, gdzie z dużym prawdopodobieństwem nie ma ani jednego ruskiego sołdata.

Jak się w tym wszystkim połapać?

Wybaczcie metodyczną dygresję, ale chyba warto w nią pójść. Otóż co do zasady, front na wschodzie od początku pełnoskalowych zmagań nie jest miejscem transparentnym informacyjnie – pozorne bogactwo filmików tego nie zmienia (wszak w większości to wyselekcjonowany materiał). Obie strony nie są „media-friendly”, choć obie korzystają z usług propagandystów obecnych na pierwszej linii. Zewnętrzni obserwatorzy mają pod górkę, ale nie są bezradni (kwestie warsztatowe, związane z kulisami pracy analityka, to temat na odrębny tekst – obiecuję, kiedyś się go podejmę). Z pomocą przychodzą na przykład ogólnodostępne narzędzia, jak wspomniany już nie raz przeze mnie FIRMS – globalny systemu nadzoru satelitarnego rejestrujący pożary na Ziemi. Wiemy już – za sprawą wielokrotnych analiz krzyżowych – że za jego pośrednictwem można w przybliżeniu wyznaczyć linie frontu/styku wojsk/punkty zwarcia – w takich miejscach bowiem zawsze pojawia się duże skupisko pożarów.

Co nam mówi FIRMS o sytuacji w obwodzie kurskim? Do tekstu załączam odczyt z dzisiejszego popołudnia. Te niebieskie linie to już moja osobista ingerencja, poczyniona po to, by wyznaczyć obszar kontroli. Jakby się nie starać, nie da się tam upchnąć tysiąca kilometrów kwadratowych.

—–

Idźmy dalej – dotychczasowe wojenno-reporterskie doświadczenie każe mi z dystansem podchodzić do zapewnień o kontrolowaniu jakiegoś obszaru. Nieufność zaszczepiono mi w czasie wojny w Afganistanie, kiedy wielokrotnie słyszałem o „kontrolowaniu polskiej prowincji”. Mniejsza o polityków – pamiętam rozmowę z ówczesnym dowódcą bazy Giro, którą odbyłem 3 września 2009 roku. Ów sympatyczny skądinąd i ceniony przez podwładnych major przedstawił mi swoją wizję tak zwanych kręgów bezpieczeństwa. O ile dobrze pamiętam, pierwszy krąg miały stanowić mury bazy, drugi rozciągał się w promieniu kilometra od obozowiska, trzeci sięgał do trzech kilometrów itd. Oficer zapewniał mnie – a kilka godzin wcześniej wizytującego Giro szefa MON-u – że w promieniu trzech kilometrów sytuacja jest pod kontrolą. I że czas zabrać się za kolejne kręgi.

Dzień później pojechałem z konwojem logistycznym do Ghazni. W drodze powrotnej, nieco ponad dwa kilometry od Giro, jadący na czole Rosomak wjechał na IED (minę-pułapkę). Jeden żołnierz zginął, pięciu zostało rannych. Kilka tygodni wcześniej do podobnego zdarzenia doszło przy bazie Warrior – ranny wówczas w głowę wojskowy zmarł wiele tygodni później w Polsce. W czerwcu 2010 roku – dwanaście kilometrów od murów Ghazni, w zasięgu urządzeń obserwacyjnych kontrolujących teren wokół bazy – na najbardziej uczęszczanej drodze Afganistanu rebelianci zainstalowali potężny IED. Rosomak, który w niego wjechał, został doszczętnie zniszczony, zginął żołnierz, kolejnych kilku odniosło rany. Cztery miesiące później – w połowie listopada 2010 roku – znów o przysłowiowy rzut kamieniem od bazy Ghazni talibowie zaatakowali kolumnę polskich pojazdów. Użyli granatników RPG, strzelając z dachu przydrożnego budynku. Jeden z pocisków wpadł do Rosomaka, raniąc trzech ludzi, w tym jednego ciężko – chłopak mało nie stracił ręki.

To tylko kilka incydentów, celowo dobranych spośród wielu innych. Podczas letnich zmian polskich kontyngentów w Afganistanie nie było dnia bez kontaktu z nieprzyjacielem, ale te historie najlepiej obrazują fakt, że mówienie o kontrolowaniu prowincji było składaniem deklaracji na wyrost. Bo Polacy prowincji Ghazni nigdy nie kontrolowali. Nie wynikało to z ich nieudolności. Po prostu, liczący w okresie największego zaangażowania dwa i pół tysiąca ludzi kontyngent, nawet doliczając kolejny tysiąc Amerykanów – nie był w stanie upilnować obszaru o powierzchni 23 tysięcy kilometrów kwadratowych. Zwłaszcza, że część tego terenu to wysokie góry.

– Możemy wjechać do dowolnej wioski i włos nam z głowy nie spadnie. W tym sensie kontrolujemy prowincję – wyjaśniał mi swego czasu pewien oficer. Przy czym, mówiąc o wjeździe, miał na myśli całą uzbrojoną po zęby kolumnę, wspartą dodatkowo z powietrza. A po chwili dodał: – Ale kto się w niej pojawi i co się będzie działo, jak już wyjedziemy, to zupełnie inna bajka.

Obszar ukraińskiej operacji jest znacząco mniejszy, ale i ludzi zaangażowanych w nią (bezpośrednio na rosyjskim terytorium) nie ma tylu, by upilnowali przysłowiowy „każdy kamień”. Efekt kontroli uzyskuje się nie tyle po wyparciu przeciwnika, co po długotrwałej obecności na danym terenie, po uprzednim spacyfikowaniu lub przekonaniu do siebie/nakłonieniu do współpracy miejscowej ludności. Im dalej od linii walk, tym łatwiej ten proces przeprowadzić – bo wówczas okupacyjne wojsko może zadania w tym zakresie delegować na inne służby i cywilną administracji. A i tak nikt nie zagwarantuje – tak długo, jak toczy się wojna – że wróg nie wyśle na utracone obszary grup dywersyjnych, które dadzą w kość okupantom.

Dlatego rozumiejąc logikę, jaką kieruje się gen. Syrski, mimo wszystko nie fetyszyzowałbym tej „kontroli”. Nie o nią w gruncie rzeczy w całej tej – bardzo udanej jak na razie – akcji chodzi.

A co chodzi, to już pisałem, a jutro podrzucę aktualizację.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Miłość

Najpierw krótki opis do załączonego zdjęcia. Zrobiłem je 4 września 2009 roku w Afganistanie, gdzieś między Ghazni a Giro. Było późne popołudnie, kilka chwil po wykonaniu tej fotografii dwa inne „rośki” wyciągnęły zakopaną maszynę i patrol ruszył dalej. Niewiele później, niemal u celu, usłyszałem głuche puknięcie. Niepozorne – gdyby nie cisza panująca w naszym wozie, pewnie w ogóle bym tego dźwięku nie zarejestrował.

Ale coś, co dla mnie niewiele różniło się od ciszy, z przodu kolumny było rozdzierającym hukiem. Uwolniona eksplozją miny-pułapki energia wdarła się do wnętrza jednego z transporterów. Zabiła sapera, Marcina Porębę, i zraniła pięciu jego kolegów. Uśmiercając przy okazji mit niezniszczalnego Rosomaka.

Czternaście lat, a pamiętam jakby to było wczoraj…

—–

Nie straciłem na wojnie dziecka, ale znam rodziców, którym dane było doznać tego bólu. Poznałem żony i rodzeństwo kilkunastu poległych żołnierzy. W ramach reporterskich obowiązków wiele razy pytałem o okoliczności, w jakich bliscy dowiadywali się o śmierci ukochanej osoby. Mieszały się w tych historiach życiowy banał i potworna tragedia.

Matka wspomnianego Marcina Poręby, Zofia, opowiadała:

– Wyszłam właśnie z obrządku i zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Tuż za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…

Kazimierz Kutrzyk, ojciec zabitego w sierpniu 2004 roku w Iraku Sylwestra, wspominał:

– Wracałem z Katowic, w Chorzowie czekałem na autobus przesiadkowy do Gliwic. No i dzwoni żona, że delegacja z Bielska przyjechała. Ale nie zwyczajna, tylko taka z kapelanem. Przydusiło mnie. Jechałem autobusem bez ruchu. Potem jeszcze długo nie mogłem sobie poradzić ze stratą.

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – to z kolei opowieść Jolanty Marciniak, matki Piotra, poległego w walce z talibami 10 września 2009 roku. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

I ostatnia historia, związana z osobą Szymona Słowika, spadochroniarza, który poległ w lutym 2008 roku w Afganistanie. I jego wóz „wyłapał” minę-pułapkę, zaledwie cztery kilometry od koalicyjnej bazy w Sharanie. „Widać już światła z bazy!”, krzyczał Szymon, co wiemy z opowieści kierowcy pojazdu. „Dawaj, dawaj!”, Słowik popędzał kolegę. „Moja żona ma dziś urodziny, muszę zdążyć zadzwonić!”. To były jego ostatnie słowa.

– Taki dostałam prezent – Barbarze Słowik łamał się głos. – Przyjechała delegacja z jednostki i mówi, że Szymon nie żyje. „Nie wierzę wam”, powiedziałam wtedy. „To niemożliwe, ja mam dziś urodziny. Nie wierzę”.

Ale trzeba było uwierzyć.

—–

Z uwagi na okolicznościowy charakter wpisu dotyczy on Polaków (i „moich” wcześniejszych wojen). Ale warto i należy wspomnieć, że dziś podobne dramaty przeżywają matki, żony i dzieci ukraińskich wojskowych. I co gorsza, dzieje się to dużo-dużo częściej, w przytłaczającej wręcz skali.

Rozmawiałem kiedyś z matką poległego pod Debalcewem chłopaka.

– Świadomość, że zginął za coś ważnego i wielkiego tylko czasem pomaga – wyznała. – Bo przecież nie dla tej wielkości go urodziłam, a dla siebie.

Ktoś powie: egoizm. Odpowiem: tak, matczyny; nazywają to miłością.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zawarte w tekście wypowiedzi pochodzą z rozdziałów mojego autorstwa, będących częścią książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa).

Nz. Zagrzebany w wydmie rosomak/fot. własne

Złoty

– Napięcie jest okropne. Realnie ryzyko się nie zmienia, ale jak zawsze pod koniec zmiany każdy myśli sobie, że głupio by było teraz zginąć. I trochę bardziej się boi – zwierzał mi się jeden z żołnierzy Wojska Polskiego służący w Afganistanie. Była już jesień, „jego” letnia rotacja dobiegała końca. Według planu, wojskowy za kilkanaście dni miał być już w domu. Byłem z nim na jego „złotym patrolu” – ostatniej akcji, w której mój rozmówca brał udział. Po „złotym” zdawało się sprzęt, śmigłowiec przerzucał człowieka do bazy logistycznej, skąd samolotem wracało się do kraju.

Szedłem za nim na tzw. „wąsach”, szukając odciągów do min-pułapek założonych przy drodze. Nie było to moje zadanie, ale i ja wypatrywałem na ziemi cieniusieńkich drutów używanych do zdalnej detonacji ładunków. Było to lepsze niż rozglądanie się na boki, z nadzieją, że w porę dojrzę polujących na saperów rebeliantów. Z tego rozglądania i tak nic nie wychodziło – poza kupą nerwów – bo na ludzi „chodzących na wąsach” zwykle zaczajali się dobrze ukryci snajperzy. Na ziemi tymczasem, poza drutem, można też było dostrzec w porę – nim człek postawił stopę w niewłaściwym miejscu – rozmaite znaki wskazujące, że „było kopane”. Pułapki zastawiane na „poszukiwaczy wąsów” nie były tak wielkie, jak „ajdiki” sadzone na drogach, przygotowane pod pancerne auta. Tu wystarczały małe ładunki, które nawet nie musiały zabić – wystarczyło, że urwały stopę czy dwie.

Ale nawet najbardziej uważne patrzenie pod nogi nie wykluczało rozmowy. Nawijaliśmy więc, złorzecząc na okrutnie przewrotną cechę ludzkiej psychiki, która każe wierzyć, że będąc już jedną nogą w domu, łatwiej sprowokować pecha. Wojskowy zwrócił uwagę, że takie myślenie w niektórych przypadkach skutkuje asekuranctwem, na przykład „rzucaniem L-4” – jak w armii mówi się o pójściu na zwolnienie lekarskie – nie z powodu rzeczywistej choroby, lecz by uniknąć wyjazdów z bazy.

Poznałem takich „leserów”, lecz poznałem też takich, którym pod koniec zmiany włączyła się „opcja nieśmiertelności”. Żołnierzy przekonanych, że już tyle przeszli, że pech ich nie dopadnie. „Mieliśmy takiego zjeba (…). Najchętniej to by spał na ganerce (stanowisku strzeleckim w wozie opancerzonym – dop. MO) – pisał mi jeden z kolegów. „Gość mówił, że złego nie ruszy. I faktycznie, nie ruszyło…”.

Mojego partnera z „wąsów” też nie ruszyło – szczęśliwie dotrwał do końca.

Kilka miesięcy później – w październiku 2013 roku – sam wyruszyłem na „złoty”. Polski Afganistan się kończył, a ja wiedziałem, że redakcja nie pośle mnie pod Hindukusz, gdy nie będzie tam już naszych. O Ukrainie – wówczas u progu majdanowej rewolty – w ogóle nie myślałem, innych wojen też nie brałem pod uwagę. Ostatecznie sprawy potoczyły się inaczej, ale tamtej jesieni patrol po odległych przedmieściach Ghazni jawił się jako zwieńczenie wojenno-reporterskich wędrówek.

Więc znów byłem na „wąsach”, łażąc przy „ogródkach” – wzdłuż pięknej, soczystej zieleni, ciągnącej się po obu stronach drogi. Surrealistycznej dla kogoś jak ja, kto przyzwyczaił się do ascetycznego, na poły pustynnego krajobrazu Afganistanu. Podziwiałem, a jednocześnie czułem kryjącą się w tym pięknie grozę – wszędzie tam mógł czaić się rebeliancki snajper, o obecności którego dowiedziałbym się po pierwszym strzale.

Długo towarzyszyli nam afgańscy przechodnie, aż w którymś momencie jakby zapadli się pod ziemię. Zrobiło się przeraźliwie cicho. „I chuj”, pomyślałem. „To by było na tyle”, czułem, że zaraz coś się wydarzy. Wnet pojawiła się irracjonalna refleksja, że śmierć w tak pięknych okolicznościach przyrody nie byłaby niczym złym. Rozluźniłem się nawet na chwilę, lecz zaraz przyszła właściwa reakcja. Zacząłem się bać. „Nie, nie teraz. Nie na złotym”, zaklinałem rzeczywistość.

„Wracajcie do wozów, kończymy”, komunikat, który przyszedł po radiu, przyniósł ulgę tak wielką, jak chyba nic wcześniej. Udało się. Znowu.

O czym opowiadam, bo wszystkie te emocje wróciły do mnie w ostatnim czasie. Nawykłem do świadomości, że część moich znajomych w Ukrainie niemal każdego dnia bierze udział w niebezpiecznych misjach. Trzymam za nich kciuki, cieszę się, gdy po jakimś czasie znów się odzywają. Smucą mnie historie, które skończyły się źle. Ale jest w tym wszystkim pewien constans – świadomość „dwóch ud”. „Uda się, albo nie uda” – znam to powiedzenie jeszcze z Iraku, cytuję, gdyż świetnie ilustruje wojenno-magiczne myślenie. Daje ono pozór równości szans, tyleż kojący, co kruchy. Jakiś czas temu napisał do mnie kolega, że złożył wniosek o zwolnienie ze służby. I nie tyle szło o to, że odwojował swoje (a odwojował z naddatkiem), ale o to, że urodziło mu się trzecie dziecko, co kwalifikuje do demobilizacji. No więc podzielił się dobrą wiadomością, później kolejną – „wyjeżdżam na front, to mój ostatni raz” – i zamilkł. Przepadł, wcale nie na dłużej niż zwykle, ale ja nie mogłem się uwolnić od myślenia o „pechu ostatniej akcji”. Nie piszę Wam o szczególnie bliskiej mi osobie, tym niemniej świadomość, że chłop mógłby położyć głowę na finiszu, momentami była wręcz bolesna.

Na szczęście nie położył. Czym dzielę się z nieskrywaną radością…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Naciskowa mina-pułapka zastawiona na „poszukiwaczy wąsów”/fot. z archiwum mojego pierwszego blogu zAfganistanu.pl