Zastępowalni

Nowy rok zaczął się dla armii rosyjskiej fatalnie. Dwie minuty po północy kilka rakiet himars uderzyło w zajmowany przez żołnierzy kompleks szkolny w Makiejewce pod Donieckiem. Wedle ostrożnych szacunków, zginęło i rannych zostało 400 wojskowych (rosjanie oficjalnie przyznali się do 63 zabitych, nie podają liczby poszkodowanych, Ukraińcy raportują dane 10-krotnie wyższe). Większość ofiar stanowili rezerwiści, którzy mieli trafić do jednostek artyleryjskich na froncie. Nie trafili. O wojnie w Ukrainie mówi się, że potwierdza dominację artylerii jako „boga wojny”. Ale i pokazuje, że „bogiem bogów” jest wysokoprecyzyjna artyleria dalekonośna, głównie rakietowa. Trudno się z tym nie zgodzić, gdy pojedynczy atak eliminuje z walki ekwiwalent batalionu – gasząc w zarodku dziesiątki armatnich luf – a dokładność uderzenia sprawia, że zniszczeniu ulega jedynie przejęty przez wojsko obiekt, nie zaś cały kwartał z zamieszkującymi go cywilami.

Moskwa początkowo próbowała ukryć fakt, że do ataku do Makiejewce doszło. Szybko jednak zmieniono strategię, która skupiła się na bagatelizowaniu incydentu. Przykryciu sprawy zapobiegli sami rosjanie, a ściślej – blogerzy wojenni. Co może dziwić, bo mówimy o koncesjonowanych przez Kreml propagandystach, którzy zwykle kłamią jak z nut, a po 24 lutego jednym z ich głównych zajęć było opiewanie sukcesów armii rosyjskiej, przede wszystkim tych antycypowanych i wymyślonych. Skąd więc ta chwila prawdy? W rosyjskiej militarnej blogosferze już od kilkunastu tygodni dzieją się sprawy nadzwyczajne. Fałsz dalej ma się dobrze, ale coraz obficiej towarzyszy mu rozczarowanie kolejnymi klęskami „drugiej armii świata” – których nie sposób ukryć – co okresowo przybiera wręcz postać paniki i totalnego defetyzmu. Nikt jeszcze nie odważył się wprost skrytykować putina – winni są niewymieniani zwykle z nazwiska generałowie – tym niemniej fala nieprzychylnych i zaskakująco rzetelnych opinii co jakiś czas wzbiera, przelewając się do innych, niemilitarnych banieczek rus-netu.

Tuż po nowym roku blogerzy wzięli na tapet temat Makiejewki i zrobili to na tyle skutecznie, że podczas wczorajszej konferencji prasowej ministerstwa obrony, gen. Igor Konaszenkow nie mógł powiedzieć, że nic się nie stało. Fakt, iż przyznał się do 63 zabitych to jasna wskazówka, że trupów było kilka razy więcej. W rosyjskim internecie najczęściej mówi się o 200 poległych i nieznanej liczbie rannych. Wściekłość, jaka temu towarzyszy, nie powinna dziwić – póki nie poznamy wszystkich jej powodów. Część jest oczywista – zgromadzenie w stosunkowo niedużym kompleksie (w 2015 roku byłem w tej szkole – przypominała nasze tysiąclatki) co najmniej sześciuset żołnierzy, zakwaterowanych na piwnicznym składzie amunicji, w niebezpiecznie bliskiej odległości od linii frontu, prosi się o kryminał. Tym bardziej, że wojskowym nie odebrano telefonów komórkowych i nie uświadomiono (bądź uświadomiono niedostatecznie), jak niebezpieczne jest ich używanie w obliczu nieprzyjaciela. Nie wiem, czy odpowiedzialny za taki stan rzeczy oficer stanie przed sądem – w realiach rosyjskiej armii prędzej podwładni rozjadą go ciągnikiem artyleryjskim. Oburzonych ruskich blogerów pewnie taki scenariusz by usatysfakcjonował – nie jako rodzaj zadośćuczynienia tak licznym i tak bezsensownym śmierciom, ale jako właściwy sposób na zmycie winy za narażenie na szwank wizerunku mateczki rosji. Bo z lektury ich wpisów wynika, że nie tyle liczba ofiar stanowi problem, ale fakt, że tak łatwo je zabito.

Zabitych się zastąpi – to nadrzędna refleksja, jaka towarzyszy dyskusjom na temat Makiejewki w rosyjskim internecie. Abstrahując od kwestii etycznych – po sukcesie mobilizacji i przy wciąż symbolicznym społecznym sprzeciwie wobec wojny, to zupełnie racjonalna kalkulacja. I musimy mieć świadomość, że ona pośród rosjan jest coraz powszechniejsza (a może zawsze była, tylko teraz mamy na to więcej dowodów?). Ukraiński wywiad szacuje, że Kreml bez trudu przełknie dodatkowe 70 tys. trupów do końca wiosny, w międzyczasie próbując wykonać jakieś rozstrzygające wojnę uderzenia. Zwykli rosjanie też przełkną, bo wiele wskazuje na to, że kupili narrację „świętej wojny” – nie tyle z Ukraińcami, co z czyhającym na rosję Zachodem – w której nie należy zwracać przesadnej uwagi na liczbę ofiar. Byle tylko ojczyzna nie została upokorzona.

Co przywodzi nas do wniosku, że czas pożegnać się z myśleniem o sprawczej i pozytywnej roli rosyjskiego społeczeństwa. Tę wojnę trzeba rozstrzygnąć na froncie, co w realiach rosyjskiej masy i determinacji do jej używania oznacza konieczność jeszcze większego wysiłku na rzecz wzmocnienia potencjału ukraińskiej armii.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ruiny szkoły w Makiejewce

(Bez)powrotni

W ostatnich dniach znów na tapet trafiła kwestia strat osobowych, poniesionych przez obie strony rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Najnowszy wysyp doniesień i komentarzy zaczął się od szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen i jej oświadczenia z 30 listopada br. Opublikowane dane dotyczące zabitych w wojnie Ukraińców mówiły o 20 tysiącach cywilów i 100 tysiącach żołnierzy. Informacje te wkrótce zostały usunięte, co wywołało kolejne spekulacje, tym razem na temat samej von der Leyen, której zarzucono powielanie bzdur. W odpowiedzi rzeczniczka prasowa Komisji wyjaśniła na Twitterze, że zacytowane szacunki odnosiły się do ogólnej liczby ofiar – zarówno zabitych, jak i rannych – i miały na celu pokazanie brutalności rosji.

Co ciekawe, o ponad 100 tysiącach zabitych ukraińskich żołnierzy mówią raporty rosyjskiego ministerstwa obrony, prezentowane przez gen. igora konaszenkowa. „Narratora alternatywnej rzeczywistości”, jak nazywają go nie tylko zachodni analitycy, ale i nieco lepiej zorientowani w wojennych realiach rosjanie. Mniejsza o zabitych – gdyby brać na poważnie to, co „konasz” mówi o zniszczonej ukraińskiej technice, Kijów straciłby już swoją armię… trzy albo i cztery razy.

Tymczasem wczoraj, w reakcji na wpadkę von der Leyen, uaktywnił się doradca prezydenta Ukrainy Mychajło Podolak. Podkreślił on, że zabitych cywilów jest znacznie więcej niż 20 tys. Nie podał innych danych, ale z wcześniejszych wypowiedzi przedstawicieli ukraińskich władz oraz z szacunków organizacji humanitarnych wynika, że straty cywilne jeszcze w listopadzie przekroczyły próg 50 tys. zabitych. Co zaś się tyczy wojskowych, Podolak powołał się na informacje sztabu generalnego, zastrzegając, że precyzyjne dane są objęte tajemnicą. Z jego słów wynika, że do tej pory poległo od 10 do 13 tys. ukraińskich żołnierzy.

Dziś rano na profilach społecznościowych Sił Zbrojnych Ukrainy pojawiły się aktualizowane codziennie dane na temat rosyjskich strat. Ludzkie – definiowane jako bezpowrotne – „dobiły” właśnie do 90 tys.

Wspominałem już o tym w innych wpisach, podkreślę raz jeszcze – kwestia strat osobowych to jeden z istotniejszych elementów wojny informacyjnej. Umniejszanie własnych ubytków służy budowaniu morale pośród swoich, „podkręcanie” danych dotyczących przeciwnika ma rujnować ducha bojowego drugiej strony. Wiedzą o tym zarówno Ukraińcy, jak i rosjanie, co dla obserwujących konflikt dziennikarzy stanowi źródło wielu utrapień.

Weźmy przykład ukraińskich statystyk dotyczących rosjan – nadal brakuje oficjalnej wykładni, czym są „straty bezpowrotne”. Opierając się o zapewnienia sztabu generalnego armii ukraińskiej, na początku inwazji byli to zabici, od połowy marca: zabici, ranni, zaginieni i wzięci do niewoli. Latem zarzucono natowską metodologię i od tej pory do dziś informacje mówią znów wyłącznie o poległych. Ale po drodze nie było żadnej korekty danych, a niektórzy ukraińscy oficjele z innych instytucji (MON, kancelarii prezydenta) nadal twierdzą, że obecnie prezentowane szacunki dotyczą nie tylko zabitych, ale też „trwale wyeliminowanych z walki”, czyli niekoniecznie martwych. A to robi różnicę, bo czym innym jest 90 tys. zabitych, a czym innym 90 tys. zabitych, rannych, wziętych do niewoli i zaginionych rosjan. Drugi szacunek jest „zamknięty” – obejmuje wszystkie bezpośrednie ofiary działań wojennych. Pierwszy implikuje istnienie całej rzeszy innych poszkodowanych. Kilka dni temu rozmawiałem z wysokiej rangi ukraińskim wojskowym – przekonywał mnie, że sumaryczne rosyjskie straty dochodzą do poziomu 200 tys. ludzi. W tym zestawieniu ponad 100 tys. to „ubytki sanitarne” (ranni, chorzy, kontuzjowani).

W takim kontekście dane przytoczone przez Podolaka wydają się szokująco niskie. I nic w tym dziwnego, bo informacja o 10-13 tysiącach zabitych ukraińskich żołnierzy jest nieprawdziwa. Prezydent Zełenski jeszcze w połowie czerwca przyznał się do 10 tys. poległych żołnierzy. Po ponad pięciu miesiącach ta liczba musiała ulec poważnym zmianom. Zwróćmy uwagę, że boje w Donbasie charakteryzowały się zmasowanym ogniem artyleryjskim. Szacuje się, że między majem a połową sierpnia rosjanie strzelali dziennie 40 tys. pocisków artyleryjskich. Przy bardzo ostrożnym założeniu, że tylko promil z nich kogoś zabił, od momentu wypowiedzi Wołodymyra Załenskiego do utraty przez rosjan inicjatywy na froncie (w dwa miesiące – od połowy czerwca do połowy sierpnia), poległo jakieś 2,5 tys. Ukraińców. Tylko wskutek ostrzałów, a co z ofiarami bezpośrednich walk? Nawet gdyby nie brać ich pod uwagę, „Podolakowa pula” kończy się latem. A przecież później walczono w charkowszczyźnie, toczono boje na froncie chersońskim, teraz kotłuje się na Zaporożu – tam nikt nie zginął i nie ginie?

Ukraińcy oficjalnie pytani o straty kręcą, ale w nieformalnych rozmowach, z poważnymi źródłami, usłyszałem o ponad 30 tysiącach poległych wojskowych. I dwa razy większej liczbie rannych. Co współgra ze słowami von der Leyen – tymi skorygowanymi przez podwładną. Współgra też z danymi amerykańskich i brytyjskich służb, ujawnianymi co jakiś czas przez ważnych urzędników i wojskowych. Dość wspomnieć przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów USA gen. Marka Milley’a, który mówił niedawno o 100 tysiącach zabitych i poszkodowanych ukraińskich żołnierzy.

Amerykanie mają mnóstwo źródeł i mechanizmów weryfikacji danych, włącznie z wysoko postawioną agenturą w rosyjskiej armii i administracji. Co podkreślam, bo Milley wspomniał też o 100 tysiącach rosyjskich ofiar, sugerując tym samym, że obie strony poniosły dotąd podobne wojskowe straty. Różni je relacja zabitych do rannych – wybitnie niekorzystna dla rosjan – o czym napiszę więcej w jednym z kolejnych wpisów.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. W ostatecznym rozrachunku to Ukraina płaci więcej w tej wojnie. Barbarzyńskie rosyjskie ostrzały miast odbierają życie bogu ducha winnym cywilom i niszczą infrastrukturę. Wyszogród, listopad 2022/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

(Nie)regularni

– Tam – mężczyzna wskazał dłonią drugą stronę linii frontu. – Tam są twoi, dwie kompanie Polaków. Chcesz, możesz do nich iść. My ci w plecy nie strzelimy – zapewniał żołnierz samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej (DRL). Była wiosna 2015 r., relacjonowałem wówczas zmagania w Ukrainie ze stolicy separatystów.

– Jakie dwie kompanie, o czym wy mówicie!? – oponowałem. – Przed nami sami Ukraińcy, żadnych Polaków tam nie ma.

– Nie ma, nie ma… – na oko 50-latek nie dawał za wygraną. – Cała zgniła Europa tam siedzi, ja swoje wiem.

Równoległa rzeczywistość

Wspominam tę historię nie bez powodu – oto w rosyjskiej infosferze znów roi się od doniesień o „zagranicznych najemnikach, wspierających siły zbrojne Kijowa”. W ocenie Ministerstwa Obrony Federacji Rosyjskiej (MO FR), Polacy pozostają w tej dziedzinie niekwestionowanym liderem. Do połowy czerwca przez front miało się przewinąć 1830 obywateli RP. „378 najemników już zginęło, 272 wyjechało do ojczyzny”, raportował gen. Igor Konaszenkow, szef Wydziału Informacji i Komunikacji MO FR, cieszący się pośród wojskowych analityków opinią „narratora równoległej rzeczywistości”. „Ministerstwo monitoruje pobyt w Ukrainie każdego przedstawiciela zagranicznego”, zapewniał rzecznik. Z jego słów wynika, że od początku „specjalnej operacji wojskowej” do Ukrainy przyjechało 601 Kanadyjczyków (162 zginęło, 169 wróciło), 530 obywateli USA (odpowiednio 214 i 227), 504 najemników z Rumunii (102-98) oraz 422 Brytyjczyków (101-95). Konaszenkow wspominał też o 355 Gruzinach i niesprecyzowanej liczbie „bojowników grup terrorystycznych z kontrolowanych przez USA terytoriów Syrii”. W sumie, konkludował, „na dzień 17 czerwca 2022 r. na naszych listach znajdują się najemnicy z 64 krajów. Od 24 lutego przybyło 6956 osób, 1956 zostało już zabitych, a 1779 wyjechało”.

O jakości tych rewelacji najlepiej świadczy historia z połowy kwietnia, kiedy ten sam generał informował o śmierci 30 Polaków w obwodzie charkowskim, na co do tej pory nie przedstawiono żadnych dowodów. O pukaniu się w głowę przedstawicieli naszego MSZ wspomnę tylko z obowiązku.

Nie zmienia to faktu, że obcokrajowcy walczą po stronie Ukrainy. Zagraniczny zaciąg trudno nazwać masowym, ale w skali tej wojny jest liczny. Powstały pod koniec lutego Legion Międzynarodowy liczy dziś 20 tys. osób. Mógłby być większy, bo ochotników nie brakuje, lecz na przeszkodzie stają ograniczenia materiałowe i logistyczne, z jakimi mierzy się ukraińska armia. Rzecznik Legionu, Damien Magrou, ujawnia, że służą w nim obywatele 55 państw. Najwięcej jest Amerykanów i Brytyjczyków, w dalszej kolejności Polaków, Kanadyjczyków, Bałtów i Skandynawów. Żołnierze ci biorą aktywny udział w działaniach zbrojnych – zwykle na najtrudniejszych odcinkach frontu – jest więc oczywistym, że giną. Ale czy w skali podanej przez Rosjan? Odpowiedzialny za rekrutację Amerykanin Ryan Routh stworzył na kijowskim Placu Niepodległości miejsce pamięci dla poległych członków Legionu. Każdy oficjalnie potwierdzony zgon upamiętnia wbitą w ziemię małą flagą. Do połowy czerwca tych flag było w centrum ukraińskiej stolicy nieco ponad 300. Jedną z nich poświęcono Amerykaninowi Stephenowi Zabielskiemu, 52-latkowi z Nowego Jorku, o śmierci którego poinformował niedawno Departament Stanu (co było pierwszym tego rodzaju ruchem dyplomacji USA od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji).

Efekt mrożący procesu

Co istotne – zwłaszcza w kontekście słów gen. Konaszenkowa – legioniści nie są najemnikami. Ochotnicy podpisują 3-letni kontrakt z siłami zbrojnymi Ukrainy, formalnie stając się ich żołnierzami. Teoretycznie zapewniam im to ochronę prawną w przypadku dostania się do niewoli. Jako jeńców wojennych nie wolno ich zabijać, torturować, okradać, zmuszać do nadmiernej pracy. Lecz druga strona niespecjalnie przestrzega zasad. Zapewne dla wywołania efektu mrożącego pośród ochotników – z których większość stanowią byli wojskowi, znacznie lepiej wyszkoleni niż przeciętni rosyjscy żołnierze – władze DRL przeprowadziły ostatnio pokazowy proces trzech pojmanych obcokrajowców.

– Kolegium apelacyjne Sądu Najwyższego DRL rozpatrzyło dziś sprawę karną wobec obywateli Wielkiej Brytanii Shauna Pinnera, Aidena Aslina i poddanego Królestwa Maroko Brahima Saadouna oskarżonych o najemnictwo i popełnienie działań mających na celu przejęcie władzy i obalenie ustroju konstytucyjnego DRL – oświadczenie tej treści wygłosił 9 czerwca reprezentujący kolegium Aleksandr Nikulin. Cudzoziemców skazano na kary śmierci, żołnierze mają teraz miesiąc na złożenie apelacji. Władze DRL i Moskwa pozostały głuche na argumenty, że wszyscy trzej służyli w legalnej formacji zbrojnej, której członków można sądzić jedynie za zbrodnie wojenne (jak ma to miejsce w głośnych sprawach Rosjan odpowiadających przed ukraińskimi sądami), oraz że jeden z oskarżonych ma także obywatelstwo Ukrainy.

Na razie nie ma jasności, jaki los spotka innych cudzoziemców – 39-letniego Alexandra Drueke’a i 27-letniego Andy’ego Huynh’a, weteranów armii amerykańskiej, wziętych do niewoli przez Rosjan. Do zdarzenia doszło 9 czerwca w okolicach Charkowa. Władimir Sołowjow, czołowy kremlowski propagandysta, wieszczy Amerykanom proces i karę śmierci, ale bardziej prawdopodobne jest, że jeńcy posłużą jako karta przetargowa w negocjacjach, w których Moskwa będzie chciała przekonać Waszyngton do jakichś ustępstw, na przykład ograniczenia skali pomocy dla Ukrainy. Zapewne w taki sam sposób zostaną potraktowani wspomniani Brytyjczycy i Marokańczyk.

Rosjanie nie mogą za bardzo przeginać z rzekomą pryncypialnością, by nie zaszkodzić własnym ochotnikom. Nim to wyjaśnię, chciałbym zauważyć, że już od początku marca MO FR publikuje tysiące ofert pracy, zarówno w tradycyjnych mediach, jak i na popularnych portalach rekrutacyjnych. Przedmiotem oferty są krótkoterminowe kontrakty z armią rosyjską – bardzo atrakcyjne w regionach dotkniętych strukturalną biedą. Dla przykładu, wojskowy urząd rekrutacyjny w Niżniekamsku obiecuje ochotnikom 200 tys. rubli miesięcznie – jak wylicza rosyjska sekcja BBC, pięć razy więcej niż średnia pensja w tym mieście. Generalnie rosyjscy ochotnicy, chcący wziąć udział w wojnie z Ukrainą, mogą wstąpić w szeregi na kilka sposobów: podpisując krótkoterminową umowę z MO FR, zawierając trzymiesięczny kontrakt z czeczeńską Rosgwardią, mogą też zapisać się do wojsk DRL/ŁRL, co z uwagi na niskie uposażenia pozostaje rozwiązaniem czysto teoretycznym. Nieliczni – ci z doświadczeniem wojskowym – mają jeszcze jedną opcję nazywaną „wagnerowską”. Chodzi o podjęcie pracy w firmie znanej jako Grupa Wagnera. O ile jednak wcześniejsze metody gwarantują status jeńca wojennego, o tyle wagnerowcy – pracujący dla formacji nie będącej częścią rosyjskich sił zbrojnych – mają z tym kłopot. Najemnicy również są objęci gwarancjami prawnymi, ale… nie można być najemnikiem i jednocześnie walczyć w interesie i po stronie własnego kraju; to dwa wykluczające się statusy. Choć w GW nie brakuje przedstawicieli innych państw – czego przykładem były zastępca dowódcy białoruskiego lotnictwa gen. Alaksandr Kurau – miażdżąca większość wagnerowowców to Rosjanie. I jeśli nie są żołnierzami, nie mogą być najemnikami, to pozostaje im jedynie status… uzbrojonych bandytów.

Ukraińcy zaciekle zwalczają wagnerowców – i zwykle nie biorą jeńców – ale może się okazać, że pojmanym zechcą jednak urządzić pokazowy proces. A choćby i w ramach retorsji…

Ten wpis stanowi uzupełnienie artykuły pt.: „Najemnik”, który ukazał się na blogu 25 maja.

—–

Nz. gen. Igor Konaszenkow, „narrator równoległej rzeczywistości”/fot. MO FR

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to