Tragiczni…

Ta scena wyglądała mnie więcej tak – Niemiec ostrzeliwał ulicę na tyle skutecznie, że Polacy nie byli w stanie się ruszyć. Każde wyjście zza rogu domu kończyło się serią – szkop był dobrze wstrzelany. I nagle pojawił się on – i tutaj cytat – „typowa łajza”. W obdartym mundurze, w rozpadających się butach. Z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię, z lufą skierowaną w dół. Szedł krokiem potwornie zmęczonego człowieka, jakby wyłączony z rzeczywistości. Koledzy krzyczeli, by uważał, by nie wychodził zza ściany, bo tam Niemiec, bo zaraz go zastrzeli. On stanął na środku ulicy, uniósł pepeszę i wygarnął całą serię w stronę, skąd wcześniej padały strzały. Niemiec umilkł na zawsze, a „typowa łajza” poszedł dalej. I tyle go widzieli.

*          *          *

Inny żołnierz, o którym teraz mowa, miał 40 lat. Albo 44 – niestety, już nie pamiętam. Był w każdym razie najstarszym w kompanii i koledzy traktowali go jak dziadka. Gdy czytałem o tym, sam liczyłem sobie ledwie 13 lat – podzielałem zatem wizję młodziutkich kolegów „wiekowego” wojaka. „Tacy ludzie nie powinni już walczyć”, myślałem sobie, zwłaszcza że wspomniany żołnierz był ojcem kilkorga dzieci. Było dla mnie czymś nadzwyczajnym, że mężczyzna ów stanął w szranki w specyficznym wyścigu – o to, który pluton pierwszy dotrze do morza. Przełamując po drodze niemiecką obronę. W tej rozgrywce stawką był krzyż – walecznych. Specyficzne konkury – tylko jednak, jeśli patrzy się na nie z pokojowej perspektywy, nie czując przy tym ducha armii. No więc „dziadek” ruszył do ataku, dając przykład młodym. I poległ – o ile dobrze pamiętam, już na piachu. I dostał swój krzyż, a nawet dwa – jeden z metalu, drugi z drewna.

*          *          *

Trzydzieści lat później jeden z uczestników tych wydarzeń przemierzał ulice zdobywanego niegdyś miasta, ciągnąc za sobą miarkę na kółkach. Odmierzał długości, których przebycie zajmowało żołnierzom całe godziny, a nawet dni; dystanse, których pokonanie kosztowało morze ludzkiej krwi. On tymczasem, idąc rytmem spacerowym, potrzebował ledwie minut, notując w dzienniku wartości rzędu 100-150-200 metrów.

Towarzyszył mu kolega, w czasie wojny felczer – człowiek, na rękach którego zmarło wielu żołnierzy. A który po wojnie – i tu znów cytat – „przyjął na świat całą dywizję noworodków”. Poszedł bowiem na studia, został lekarzem, wybrał ginekologię. Dłonie, które trzymały umierających, stały się rękoma, które pomagały przyjść na świat.

*          *          *

Te wszystkie historie dotyczą Kołobrzegu (wówczas Kolbergu) – walk, które toczyły się o to miasto w marcu 1945 roku. Niezwykle ciężkich, w których poległo ponad tysiąc Polaków. Opisuje je Alojzy Sroga, autor książki „Na drodze stał Kołobrzeg”, żołnierz 1. Armii Wojska Polskiego, wówczas 17-latek. Dzieciak, który koniecznie chciał bić Niemca.

Wspominam o tym, bo mamy 12 października – dzień przez lata obchodzony jako święto Wojska Polskiego. Nie jest nim już od dawna, ale dopiero od kilku lat żołnierzy „ludowej”, „komunistycznej” armii odsądza się od czci i wiary. Mając w dupie ich heroizm, poświęcenie, fizyczne i psychiczne wyczerpanie. Fakt, że miażdżąca większość z nich po wojnie z oddaniem włączyła się w odbudowę zrujnowanego kraju. A wszystko dlatego, że przyszli ze Wschodu, z „ruską zarazą”. Ano przyszli. I dla wielu był to wybór tragiczny, lecz jedyny sensowny, jeśli chciało się bić Niemca. A chciało i należało, bo jeśli sowiet był zarazą, Niemiec był nią po stokroć. O czym warto pamiętać i nie uciekać w czarno-białe schematy. I czcić pamięć tragicznych bohaterów.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Jutro”

Mamy dziś 31 sierpnia, więc jutro przyjdzie wojna. Zabije co szóstego z nas, resztę okaleczy fizycznie i psychicznie. Przemieli naszą materię.

Znikną całe wioski, miasta, etniczne społeczności. „Byli Żydzi, nie ma Żydów; jakby zapadli się pod ziemię” – opowiadała o konsekwencjach Holocaustu Babcia. Inne grupy padną ofiarą zmiany granic i przestaną być częścią naszego świata. Jeszcze kolejne zawierucha powojnia wyrwie z korzeni. Nic nie będzie już takie samo.

Ale to dopiero jutro – dziś mamy jeszcze pokój.

Warto czasem pomyśleć w takich kategoriach, by docenić świat, w którym żyjemy.

Załączone zdjęcie zrobiłem trzy lata temu na Łemkowszczyźnie, zaraz po wojnie dotkniętej falą przymusowych przesiedleń. Niewielu Łemków wróciło później do siebie. Ziemia ich przodków to dziś w dużej mierze jeden z tych utraconych światów, który o swojej historii przypomina fundamentami domów, dzikimi sadami i cmentarzami; śladami nieistniejących już wsi.

—–

W czasach sowieckich – później zresztą też – dla Ukraińców „jutro” to był 22 czerwca. Dbała o to propaganda, lecz po prawdzie nie musiała się specjalnie starać. Ogrom niemieckich zbrodni i hekatomba towarzysząca bojom z lat 1941-44, mocno wryły się w świadomość zbiorową narodu. Pośród wszystkich etnosów ZSRR to Ukraińcy, obok Białorusinów, zostali przez wojnę najdotkliwiej potraktowani; to na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi toczyły się najcięższe walki. Jest skądinąd osobliwym kurestwem fakt, że po 1991 roku rosja i rosjanie zawłaszczyli tylko dla siebie drugowojenną martyrologię.

Ale historia zadbała o to, by pojawiło się świeższe odniesienie. Jakkolwiek wojna z rosją toczy się od prawie dziesięciu lat, to 2022 rok i pełnoskalowa inwazja składają się na ów nowy punkt. „Jutro” to 24 lutego.

„Jak nic się nie wydarzy, jutro pójdę do kina” – pisała mi koleżanka z Mariupola, późnym popołudniem 23 lutego ub.r. Nie poszła, a ukochane miasto opuściła kilka tygodni później w konwoju humanitarnym. „Nie wiem, czy chcę wracać do tej krainy duchów, gdy w końcu ją wyzwolimy” – wyznała kilka miesięcy temu.

—–

„W czwartek, dzień przed wybuchem wojny, byliśmy nad stawem przy kościele. Bernie nie chciał wyjść z wody, Eda (młodszy brat – dop. MO), musiał go wyciągać. W niedzielę w stawie wylądowały cztery niemieckie bomby” – to jedno ze wspomnień Babci. W typowy dla niej sposób lapidarne, niby o niczym, a jednak o wszystkim.

Bernie to pies; nie potrafię zidentyfikować rasy – mały, kudłaty, biały. Gdy pradziadek, urzędnik kolejowy, musiał ewakuować siebie i rodzinę na wschód (taki był wymóg), pupil został w Toruniu, u sąsiadów. Wrócił później do właścicieli, gdy ci – po wielu tygodniach tułaczki – ponowie zameldowali się w okupowanym już przez Niemców mieście. „Wunderliszek”, mówiła o nim pieszczotliwie Babcia, zdrabniając nazwisko rodziców (i swoje panieńskie).

„Wunderliszek” (Wunderlichschek – chyba byłoby poprawniejszym zapisem) przeżył wojnę. Na zdjęciu z 1946 roku siedzi na kolanach Babci. To zdjęcie wykonane tuż po ceremonii ślubnej, na progu rodzinnego domu, gdzie odbywało się skromne przyjęcie. „Byłam stara, miałam 26 lat” – Babcia postrzegała sprawy w typowy dla swych czasów sposób. „Znaliśmy się z dziadkiem dużo wcześniej, gdy wybuchła wojna, obiecaliśmy sobie małżeństwo zaraz po tym, jak się skończy. ‘Jutro Zośka, to będzie jutro’, mówił dziadek. Z jutra zrobiło się prawie siedem lat”.

Po których nic nie było już takie samo…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Gruchotanie

Naloty dywanowe miały złamać Niemców. W różnym zakresie dotknęły jedną trzecią obywateli III Rzeszy. Ale czy ich złamały?

Kategoryzacje konfliktów zbrojnych mogą przybrać różne postaci, jedną z nich jest podział wedle kryteriów dewastacji. I tak mamy wojny na zniszczenie i na wyniszczenie. Różnica, jakkolwiek wydaje się nieostra, jest zasadnicza: w pierwszym rodzaju wojen chodzi o pokonanie armii przeciwnika, pozbawienie jej potencjału bojowego, skutkujące kapitulacją. To konflikt o ograniczonym zakresie, oparty o zasoby zgromadzone przed jego wybuchem. W ujęciu drugim celem jest wykrwawienie już nie tylko wrogiego wojska, ale całego stojącego za nim społeczeństwa i wspierającej wysiłek wojenny gospodarki. To wojna totalna, zwykle będąca skutkiem sytuacji, w której po serii bitew jednej ze stron nie udało się zrealizować zakładanych planów (np. okupacji danego terytorium). W najnowszej historii świata najdonioślejszym przykładem konfliktu na wyniszczenie jest II wojna światowa. Jednym z praktycznych wymiarów totalnej dewastacji była lotnicza kampania bombowa zachodnich aliantów, prowadzona nad III Rzeszą, w ramach której doszło m.in. do zagłady Drezna.

Masowe zabijanie

Wydarzenia z lutego 1945 roku stały się ikonicznym przykładem wojennego bestialstwa, trwale obecnym w publicznej debacie inspirowanej przez ruchy antywojenne. Zakorzeniły się również w kulturze popularnej, głównie za sprawą Kurta Vonneguta – amerykańskiego jeńca, naocznego świadka, po wojnie wziętego pisarza. Jego bestsellerową „Rzeźnię numer pięć”, wydaną w 1969 roku, trzy lata później przeniesiono na wielki ekran. I choć fabuła jedynie nawiązuje do bombardowania Drezna, książka i film istotnie przyczyniły się do rozpowszechnienia wiedzy na temat dramatu.

Dla porządku przypomnijmy najważniejsze fakty. W nocy z 13 na 14 lutego nad miasto nadleciało 770 bombowców Lancaster należących do RAF-u. W drugiej fali zaś ponad 300 latających fortec B-17, pilotowanych przez załogi USAAF. W brytyjsko-amerykańskich nalotach zginęło co najmniej 18 tys. drezdeńczyków, uciekających przed armią czerwoną uchodźców, robotników przymusowych i jeńców – do takiego wniosku doszła w 2011 roku komisja powołana przez władze Saksonii. Zdaniem jej przedstawicieli, wszystkich ofiar mogło być nawet 25 tys., gdyż części ciał nie udało się odnaleźć i zidentyfikować. Tuż po nalotach propaganda nazistowska podawała straty rzędu 200 tys. Przez kolejne lata po wojnie różne źródła szacowały liczbę zabitych na 35-50 tys. Tak czy inaczej, było to masowe zabijanie.

– Niemcy nie postrzegali Drezna jako celu nalotów dywanowych, bo nie było tam fabryk i innych obiektów ważnych ze strategicznego punktu widzenia – twierdzi dr Alicja Bartnicka z Wydziału Nauk Historycznych UMK w Toruniu, specjalistka w zakresie dziejów III Rzeszy. – Po co bombardować miasto słynące głównie z pięknej zabudowy? Nikt w to wówczas nie wierzył. Tymczasem alianci Drezno nie tylko zbombardowali, ale wręcz zrównali z ziemią. Użyli ponad 500 ton bomb burzących i 370 ton zapalających, dokonując prawdziwej masakry.

Przekroczenie progu

Pomysł nalotu na Drezno wyszedł od Winstona Churchilla, który w ten sposób zamierzał odpłacić Niemcom za bombardowanie Warszawy, Rotterdamu czy Londynu. W tygodniu poprzedzającym nalot, na miasta Wielkiej Brytanii spadło niemal 200 pocisków V1 i rakiet V2 – żądza odwetu była wówczas wśród Brytyjczyków powszechna. Ale „prawo do zemsty” to jeden z kilku argumentów „za”. W tym konkretnym przypadku chodziło też o wywołanie paniki wśród ludności cywilnej w pobliżu frontu, co było elementem szerszej strategii gruchotania morale niemieckiego społeczeństwa. Poparcie dla nazistowskiego reżimu chciano Niemcom „wybombardować z głów” – to właśnie temu, obok fizycznego niszczenia infrastruktury niezbędnej do prowadzenia wojny, służyła aliancka kampania lotnicza na dobre uruchomiona w 1942 roku. W jej trakcie na Niemcy zrzucono aż 1,3 mln ton bomb (drugie tyle na kraje satelickie i okupowane), biorąc za cel 41 dużych i 158 średnich miast. W nalotach zniszczono 650 tys. budynków, a ponad 4 mln uszkodzono. Zginęło – wedle różnych szacunków – od 305 do 600 tys. osób. 14 mln obywateli III Rzeszy straciło majątek, 7,5 mln pozbawiono dachu nad głową. Ponad 20 mln zostało na jakiś czas odciętych od prądu, gazu lub wody, a 5 mln zmuszono do ewakuacji.

Zimą 1945 roku miażdżącą większość tych szkód już wyrządzono.

– Moment przeprowadzenia nalotów na Drezno budzi wątpliwości – mówi dr Bartnicka. – W lutym 1945 roku wiadomym już było, że Niemcy tej wojny nie wygrają. Kapitulacja pozostawała kwestią czasu. I owszem, alianci obawiali się, że wojna może potrwać do jesieni. Ale czy akurat zniszczenie nieistotnego strategicznie miasta mogło to zmienić?

Tak, uznano w alianckim dowództwie. Bombardowanie Drezna należy rozpatrywać także jako kolejny akt celowego przesuwania granicy moralnej. Był to atak wymierzony tylko i wyłącznie w ludność cywilną, o wybitnie terrorystycznym charakterze. Dość wspomnieć, że stacja kolejowa – rzekomy cel, o którym wspomina się przy okazji usprawiedliwiania decyzji o nalotach – ledwo została draśnięta.

– Alianci przekroczyli pewien próg – przekonuje Bartnicka. – Najpierw zrobili to w Berlinie, potem w Dreźnie, a za miesiąc w Tokio. Wszystko, co wydarzyło się później, włącznie z użyciem bomby atomowej, było „łatwiejsze”.

Najbardziej niszczycielski atak lotniczy w historii miał miejsce nocą z 9 na 10 marca 1945 roku. Nad Tokio nadleciało wówczas 329 samolotów B-29, które zrzuciły blisko 2 tys. ton bomb, w większości zapalających. Intensywne pożary przekształciły się w burzę ogniową, doprowadzając do śmierci 100 tys. osób. Hekatomba cywilów nie złamała Japonii i dopiero dwa uderzenia jądrowe z sierpnia 1945 roku zmusiły Tokio do kapitulacji.

Nie ma sensu walczyć

Ograniczoną skuteczność masowych nalotów obserwowano także w Europie.

– Działania aliantów nie miały wpływu ani na niemieckie morale, ani na produkcję – mówi Alicja Bartnicka. Reżim do samego końca cieszył się szerokim poparciem społecznym, a produkcję wojenną rozdrobniono i przeniesiono w bezpieczniejsze miejsca. W listopadzie 1944 roku – w szczycie alianckiej kampanii bombowej – osiągnęła ona najwyższy poziom w historii III Rzeszy.

Wysokie były też koszty ponoszone przez aliantów. W brytyjskim Bomber Command odsetek strat sięgał 41 proc., zbliżając się do krwawych rezultatów pierwszowojennych jatek. W praktyce oznaczało to, że ponad 47 tys. lotników poległo podczas misji bojowych lub zmarło w niewoli, a 8,2 tys. zginęło w następstwie rozmaitych wypadków.

Z drugiej strony należy pamiętać, że obrona przeciwlotnicza pochłaniała olbrzymie siły i środki hitlerowskiej gospodarki. Z relacji Alberta Speera, ministra uzbrojenia III Rzeszy, wynika, że w 1944 roku 30 proc. produkowanych dział było przeznaczonych do ochrony niemieckiego nieba. I że zużywały one 20 proc. wytwarzanej ciężkiej amunicji. Z pewnością skutkowało to niższymi możliwościami Wehrmachtu na froncie, co w jakiejś mierze przyczyniło się do skrócenia wojny. Ale czy zyski równoważyły straty?

Z biegiem czasu po II wojnie światowej w myśli wojskowej zaczął dominować pogląd, że wojna z cywilami nie ma sensu. Refleksji moralnej sprzyjał rozwój technologiczny – za sprawą coraz wyższej precyzji broni zniknęła konieczność równania z ziemią całych kwartałów, by porazić pojedynczy obiekt. Ostatnim konfliktem, podczas którego jedna ze stron sięgnęła po masowe naloty, była wojna w Wietnamie. W trwającej od 1965 do 1968 roku operacji „Rolling Thunder”, Amerykanie zrzucili na Wietnam Północny (oraz na bazy i szlaki przerzutowe partyzantów na Południu) 1,6 mln ton bomb. Wielokrotnie atakowano cele cywilne, pozbawiając życia 90 tys. Wietnamczyków. Te śmierci tylko ugruntowały twardą postawę Azjatów, co skończyło się kompromitującą porażką USA w 1975 roku. W takich okolicznościach imperatyw „nie ma sensu walczyć z cywilami” stał się wiodącym w zachodniej strategii wojskowej. Do zeszłego roku wydawało się, że podzielają go też rosjanie. Nadzieje prysły ostatecznie, gdy jesienią 2022 roku Moskwa rozpoczęła terrorystyczną kampanię nalotów rakietowych na ukraińską infrastrukturę krytyczną. Jej celem było pozbawienie Ukraińców wody, prądu i ogrzewania w najtrudniejszym zimowym okresie. Tak chciano złamać opór obrońców. Tymczasem wiosna za progiem, Ukraina walczy, a 90 proc. jej społeczeństwa ani myśli ustępować agresorom. „Było zimno, było ciemno, ale tak nas nie złamiecie. Tak nas tylko zmotywujecie” – słowa Dmytro Kułeby, szefa MSZ Ukrainy, dobrze oddają istotę rzeczy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu i Bożenie Bolechale.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Annie Podlaskiej, Czytelniczce/Czytelnikowi używającemu nicka Sizna, Danielowi Więcławskiemu, Przemkowi Szafrańskiemu (tu to było „wiadro kawy”), Marcinowi Wasilewiczowi i Marcie Przestrzelskiej.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ruiny Drezna/fot. Bundesarchiv/domena publiczna

Biznesplan

Wielu z nas zastanawia się obecnie, o co chodzi Niemcom, skąd ich kunktatorstwo, niechęć do poważnego zaangażowania się w pomoc Ukrainie. Kuglarskie sztuczki – sumujące wsparcie militarne i humanitarne, to, co już poszło, z tym, co zostało dopiero zadeklarowane – na papierze czynią z Republiki Federalnej jednego z wiodących darczyńców. Fakty zaś są takie, że Niemcom łatwiej zarzuć sabotowanie niż podziękować za wspieranie wysiłków na rzecz budowania ukraińskich możliwości obronnych. Sprawa leopardów najlepszym tego przykładem.

Nie trafia do mnie opinia o rozbudowanej rosyjskiej agenturze na szczytach władzy w Berlinie, która paraliżuje działania Niemiec. Opiera się ona na błędnym przekonaniu o jakości rosyjskich służb specjalnych. Konflikt w Ukrainie sfalsyfikował nie tylko mit „drugiej armii świata”, ale i obnażył niekompetencje agencji (kontr)wywiadowczych rosji. To nieco ułomna metoda wnioskowania dedukcyjnego, ale w mojej ocenie właściwa – nie wierzę, by gamonie, którzy tak dramatycznie pomylili się w ocenie ukraińskiego potencjału, mając na miejscu stada współpracowników, byli zdolni do rozbudowania i utrzymania siatki wpływowych agentów na terenie Niemiec.

Moskwa ma na Berlin argumenty, ale nie są one wynikiem zakulisowych rozgrywek.

Rzecz w tym, że powojenni Niemcy – wytrzebieni z militaryzmu – przekształcili swoje państwo-armię w państwo-przedsiębiorstwo, po 1990 roku rozszerzając ów wzór zachowań na wschodnie landy. Spółka o nazwie RFN działała i działa w oparciu o kalkulacje biznesowe. W relacjach międzynarodowych tak dobierając partnerów, by przynosiło to przede wszystkim ekonomiczne zyski. Ta strategia – jakkolwiek uwzględnia również rację stanu (wszak dobrobyt obywateli to jeden z nadrzędnych celów powoływania państwa) – nie jest z nią w pełni tożsama. Niespójności czy wręcz sprzeczności pojawiają się wszędzie tam, gdzie wysiłek finansowy nie przynosi szybkich zysków i przekłada się na nieco abstrakcyjne wartości, jak na przykład bezpieczeństwo sojuszników (które ostatecznie jest związane z bezpieczeństwem Niemców, ale widać to dopiero w dłuższej perspektywie czasowej, wymykającej się bieżącym „biznesplanom”; pokonana Ukraina to rosja na granicy z Polską, co nadal nie stanowi śmiertelnego zagrożenia dla Niemiec, ale je do niego przybliża). Mięta, jaką Berlin czuje do Moskwy, bierze się przede wszystkim z ekonomicznej atrakcyjności tej drugiej. I wcale nie chodzi o ogromny rynek zbytu, gdyż większość rosjan żyje na poziomie typowym dla krajów trzeciego świata, a o tanią energię, głównie gaz, która płynęła ze wschodu na zachód, pozwalając niemieckiemu przemysłowi na redukcję kosztów i utrzymywanie konkurencyjności.

Sankcje, jakie kolektywny Zachód wprowadził na rosję, postawiły ten model gospodarczy przed nie lada wyzwaniem. Niemieckie państwo i niemiecki biznes zakumulowały dość oszczędności, by trudny okres przeczekać bez większych perturbacji, ale przy założeniu, że wojna w Ukrainie nie potrwa długo. Niestety – patrząc z punkty widzenia Berlina – rosja okazała się słabo-silna: za słaba, by pokonać Ukrainę, za silna, by przegrać i zakończyć konflikt. Ten sam dualizm – choć w odwróconym porządku – jest też udziałem Ukrainy, co stawia niemiecki „biznesplan” przed perspektywą niewykonalności. Dla dobra wyniku finansowego „Deutschland GmbH” wojnę na wschodzie należy niezwłocznie zakończyć. Z analiz potencjałów obu stron wynika, że więcej atutów ma rosja i choć można ją pokonać, szybciej będzie pozwolić przegrać Ukrainie. Nie totalnie; Berlin nie chce rosyjskiej aneksji całej Ukrainy, ale na utratę wschodnich obszarów kraju chętnie przystanie. Byleby wrócić do „business as usual”.

—–

Ale analogia z przedsiębiorstwem nie wyjaśnia całej złożoności problemu. Mimo „ubiznesowienia” państwa, Niemcy przez dekady prowadziły coś na wzór działalności dobroczynnej. To sformułowanie nie jest zbyt fortunne, lecz narzuca je wspomniana analogia, bo mówimy o aktywności niezorientowanej na zysk. Powojennym Niemcom udało się zaszczepić poczucie winy za zbrodnię Holocaustu, którego konsekwencją były i są nadzwyczajne stosunki z Izraelem. Oparte w istotnej mierze o współpracę wojskową, której początek sięga 1957 roku. To wówczas doszło do potajemnego spotkania Szymona Peresa, odpowiedzialnego za zakupy broni dla Izraela, z Franzem Josefem Straussem, ministrem obrony RFN. Młode żydowskie państwo na gwałt potrzebowało broni i wyposażenia wojskowego – kolejna wojna z arabskimi sąsiadami, zapowiadającymi „wrzucenie syjonistów do morza”, wisiała na włosku. Żydom tymczasem brakowało gotówki, a stosunki z Ameryką Eisenhowera znajdowały się w krytycznym momencie. Peres poprosił więc Straussa o darmowe dostawy sprzętu z zasobów Bundeswehry. I Niemiec się zgodził – przy pełnym, choć nieformalnym poparciu całego rządu. Odtąd, przez kilka lat, do Izraela trafiały statki po brzegi wyładowane czołgami, samolotami, działami, amunicją i częściami zamiennymi (głównie amerykańskimi, zakupionymi wcześniej na potrzeby Bundeswehry). Gdyby nie te dostawy, Izraelczycy prawdopodobnie przegraliby wojnę sześciodniową z 1967 roku.

Z czasem współpraca wojskowa Niemiec i Izraela stała się jawna, choć – z uwagi na rosnące zagrożenie palestyńskim terroryzmem – raczej dyskretna. Pomogło temu nawiązanie stosunków dyplomatycznych między oboma krajami w 1965 roku. Obecnie w arsenale armii izraelskiej znajduje się sporo broni rodzimej konstrukcji, mnóstwo amerykańskiej, ale nie brakuje też produktów made in Germany. To w niemieckich stoczniach zbudowano okręty podwodne klasy Dolphin i Dolphin II. Jedne z najlepszych na świecie (jeśli nie najlepsze) czołgi Merkawa Mk IV napędzane są niemieckimi silnikami i strzelają z armat Rheinmetall, produkowanych na niemieckiej licencji. Izraelskie ministerstwo obrony wybrało niedawno amerykańsko-niemiecką przekładnię automatyczną dla nowego kołowego transportera piechoty Eitan. Przykładów można by mnożyć, choć żaden system uzbrojenia i rozwiązanie technologiczne nie będą tak istotne, jak wspomniane okręty Dolphin. Pierwszy z nich trafił do służby w 1999 roku, ostatni, szósty, w 2019. Budowę dwóch pierwszych jednostek sfinansowali Niemcy, kosztami trzeciej oba kraje podzieliły się po połowie. W 2006 roku Izrael zamówił dwa okręty Dolphin II warte po około 500 mln euro każdy, z czego Niemcy zapłaciły 1/3 tej kwoty. Pięć lat później podpisano kontrakt na szósty okręt, w ramach którego niemiecka subwencja zamknęła się w kwocie 135 mln euro. Kilka lat temu rząd Angeli Merkel zgodził się na sprzedaż kolejnych trzech okrętów (mają wejść do linii do końca bieżącej dekady). Tym razem Niemcy pokryją 30 proc. kosztów, wyliczonych na 540 mln euro.

Co istotne, mówimy o okrętach dostosowanych do przenoszenia pocisków manewrujących, uzbrojonych w głowice jądrowe o mocy 200 kT (dla porównania, moc bomby zrzuconej na Hiroszimę wynosiła 16 kT). Izrael nigdy oficjalnie nie potwierdził, że posiada broń jądrową, ale zakulisowo wielokrotnie dawał do zrozumienia swoim wrogom, że próba zniszczenia państwa żydowskiego spotka się ze srogą ripostą. Najważniejszym elementem tej strategii odstraszania są dziś dyżury „stalowych delfinów”, z których każdorazowo dwa przebywają gdzieś w morzu, gotowe do śmiercionośnego kontrataku. Dodajmy, że rozwijanie izraelskich technologii atomowych również odbyło się za pieniądze z RFN. W 1960 roku jeden z zachodnioniemieckich banków w większości kontrolowanych przez państwo, przekazał 2 mld marek na humanitarny projekt przekształcenia pustyni Negew w grunty rolne. Pieniądze trafiły tam, gdzie zapowiadano, ale – za zgodą Niemców – użyto ich do zgoła innego celu – rozbudowy Nuklearnego Centrum Badawczego.

Tych pieniędzy i tego wsparcia z pewnością by nie było, gdyby nie niemieckie poczucie winy.

Mówiła o nim w 2008 roku, podczas słynnego przemówienia w Knesecie, poruszona Angela Merkel. „Właśnie w tym miejscu chcę wyraźnie podkreślić: każdy rząd Niemiec i każdy kanclerz przede mną, byli świadomi historycznej odpowiedzialności Niemiec za bezpieczeństwo Izraela. Ta odpowiedzialność jest elementem racji stanu naszego państwa. (…) bezpieczeństwo Izraela jest dla mnie, jako niemieckiej kanclerz, czymś niepodlegającym dyskusji”, zapewniała polityczka, która podczas 16 lat urzędowania odwiedziła Izrael aż siedem razy.

—–

Poczucie winy wynikające ze zbrodni popełnionych podczas II wojny światowej miało, i nadal ma, wpływ również na relacje niemiecko-sowieckie i niemiecko-rosyjskie. Berlin wybaczał Moskwie masę niegodziwości, tłumacząc, że mu „nie wypada” łajać, karać, pouczać. Problem w tym, że po 1991 roku rosja zawłaszczyła sobie historię ZSRR (przy obojętności części dawnych republik, w tym Ukrainy, które chciały zerwać z sowieckim dziedzictwem), a wielka wojna ojczyźniana stała się jej „własnością”. Jej zwycięstwem, ale i jej koszmarnym doświadczeniem, wynikłym z niemieckich zbrodni. A Zachód kupił tę narrację, tym łatwiej, że już wcześniej – w czasach zimnej wojny – w językach potocznych obywateli wolnego świata „sowieci” funkcjonowali zamiennie z „rosjanami”, a „Związek Radziecki” z „rosją”.

Skutek? Niemcy nie czują dziś żadnych moralnych zobowiązań wobec Ukrainy. A powinny, na co rok temu – jeszcze przed rosyjską inwazją – zwrócił uwagę ówczesny ambasador Ukrainy w RFN Andrij Melnyk. Powiedział on wprost, że Niemcy „ponoszą za Ukrainę taką samą historyczną odpowiedzialność, jak za Izrael”. W efekcie działań wojennych z lat 1941-45 i niemieckiej okupacji ukraińskich terenów ZSRR, śmierć poniosło co najmniej 7 mln Ukraińców, co szósta osoba o takim etnicznym pochodzeniu. To więcej niż 6 mln ofiar Holocaustu, który stał się podstawą dla specyficznych kontaktów między RFN a Izraelem.

Polityka to cynizm, ale i powinności, na które jest miejsce także w państwie przerobionym w przedsiębiorstwo. Należy to Niemcom przypominać na każdym możliwym kroku. Wybijając wielkimi literami, że wsparcie dla Ukrainy to ich psi obowiązek.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bachmut i budynek o symbolicznej nazwie…/fot. Marcin Ogdowski

Ewakuacja

Na froncie bez zmian – trwa bezkompromisowa obróbka „mobików”. Najświeższe doniesienia rosyjskiej opozycyjnej prasy mówią na przykład o zagładzie całego batalionu świeżo powołanych rekrutów, posłanego na ługańszczyznę. Do „rzeźni” (dosłowny cytat) doszło w pobliżu miejscowości Makijiwka, o czym opowiadał dziennikarzom redakcji „Wiorstka” Aleksiej Agafonow, jeden z ocalałych.

Poborowych z Woroneża i okolic wysłano na front w nocy z 1 na 2 listopada. Żołnierzom rozkazano się okopać.

– Na cały batalion dostaliśmy trzy łopaty i żadnego zaopatrzenia. Do świtu jak mogliśmy, tak zaryliśmy się w ziemię – relacjonuje Agafonow.

Nad ranem zagrzmiała ukraińska artyleria, której ostrzał sprowokował oficerów do… ucieczki (porzucanie oddziału w obliczu nawały to powtarzający się w wielu relacjach „mobików” motyw, fatalnie świadczący o jakości rosyjskiej kadry dowódczej). W ciągu kilku godzin z 570 ludzi przy życiu pozostało 41. Resztki batalionu rozpierzchły się, Agafonow uciekł do pobliskiego Swatowa. Z jego opowieści wynika, że po drodze natknął się na wiele grup maruderów z kolejnych zdziesiątkowanych oddziałów. Z innych doniesień wiadomo, że w okolicy, w podobnych okolicznościach, rosjanie stracili wcześniej co najmniej dwa bataliony.

Część uciekinierów się ukrywa, lokalne dowództwo bowiem skleca naprędce nowe oddziały, składające się z żołnierzy z rozbitych jednostek – i posyła je na front, do łatania dziur.

Zdesperowani wojskowi alarmują rodziny – ci z Woroneża skłonili bliskich do protestu przed miejscową prokuraturą. Matki i żony domagały się informacji o losie swoich mężczyzn.

– Przez telefon wojenkomitet opowiada, że chłopcy są cali i zdrowi. Jacy u licha zdrowi, jak ich tam wszystkich pozabijało! – „Wiorstka” cytuje Oksanę Chołodową, matkę jednego z żołnierzy.

Tymczasem z danych ukraińskiej armii wynika, że tylko podczas minionej doby zginęło kolejnych 490 rosjan…

—–

Ale i z Kijowa płyną hiobowe wieści – władze 3-milionowej metropolii mówią o coraz bardziej prawdopodobnej ewakuacji mieszkańców. Kreml wetuje sobie porażki na froncie atakowaniem ukraińskiej infrastruktury energetycznej. Nie licząc broni jądrowej, obecnie to w zasadzie jedyna rosyjska przewaga – możliwość uderzenia rakietowego z głębokiego zaplecza, nośnikami (samolotami, okrętami) będącymi poza zasięgiem Ukraińców. To również – o czym nie raz już pisałem – wojenna zbrodnia, skutkiem takich ataków jest bowiem pozbawienie ludności cywilnej dostępu do elektryczności, ogrzewania i wody. Przysłowiowe „branie głodem i chłodem” ma rzecz jasna złamać Ukraińców, kalkulują na Kremlu.

W kijowskim merostwie nie zasypiają gruszek w popiele. „W związku ze zniszczeniem w wyniku rosyjskich nalotów 40 proc. infrastruktury energetycznej kraju, zaczęto planować ewakuację”, donosi „New York Times”. Wedle ustaleń renomowanej gazety, urzędnicy w Kijowie dowiedzą się z 12-godzinnym wyprzedzeniem, że sieć energetyczna jest na skraju awarii.

– Jeśli dojdzie do tego punktu, zaczniemy ewakuację – mówi NYT Roman Tkaczuk, dyrektor do spraw bezpieczeństwa kijowskiego urzędu miasta. Tkaczuk zaznaczył, że obecnie sytuacja jest opanowana, może się to jednak szybko zmienić, jeśli podstawowe usługi przestaną być dostępne. Dodał, że jeśli nie będzie prądu, nie będzie też wody.

—–

Wizja exodusu mieszkańców Kijowa paraliżuje wyobraźnię. Warto podkreślić, że mówimy o stolicy, gdzie funkcjonują państwowe urzędy, niezbędne do zarządzania krajem w stanie wojny – ich pracownicy z pewnością nigdzie się nie ruszą (a system kierowania państwem dysponuje odpowiednim techniczno-infrastrukturalnym zapleczem). To samo tyczy się dowództw. W mieście funkcjonują strategiczne przedsiębiorstwa – póki będą mogły pracować, póty ich personel zostanie na miejscu. Z przyczyn oczywistych nigdzie nie ruszy się kijowski garnizon, zostaną też policjanci (ktoś musi pilnować pozostawionego dobytku). Wykluczeń zapewne byłoby znacznie więcej, zatem apokaliptyczne wizje całkiem wyludnionego miasta nie mają szansy się spełnić.

W przeszłości mieliśmy do czynienia z podobnymi sytuacjami. 1 września 1939 roku (a więc na dwa dni przed wypowiedzeniem przez Wielką Brytanię wojny Niemcom), na Wyspach rozpoczęła się masowa ewakuacja ludności cywilnej, przede wszystkim dzieci. W ciągu zaledwie czterech dni (!) z największym miast – głównie z Londynu – wywieziono na wieś prawie dwa milionów osób. Metropolie – zakładano – znajdą się w zasięgu niemieckiego lotnictwa, co zresztą potwierdziło się wiosną kolejnego roku. Gdy zaczęła się bitwa o Anglię, ruszyła następna fala ewakuacji, ostatnia miała miejsce w końcowym okresie wojny, gdy brytyjska stolica stała się celem ostrzałów przy użyciu hitlerowskich „cudownych broni”.

Znamy też przypadki zaniechań, jak choćby postępowanie sowieckich władz z czasów niemieckiej blokady Leningradu z lat 1941-44. Na skutek działań wojennych w potrzasku znalazło się około 2,8 mln cywilów (2,5 mln w samym mieście). Według prof. Nikity Łomagina z Petersburskiego Uniwersytetu Państwowego, znawcy tematu blokady, leningradczyków pozostawiono samych sobie, a władze „nie przewidziały, nie przekonały, nie zorganizowały, w końcu nie zmusiły najsłabszych mieszkańców – kobiety, dzieci, osoby w podeszłym wieku – do opuszczenia miasta” (cytat za miesięcznikiem Focus). Powodów zaniechania było mnóstwo, wiodące zaś – typowo sowieckie bałaganiarstwo i zła wola Stalina, który nie chciał poddawać Leningradu – miejsca narodzin rewolucji – ewakuację postrzegając jako wstęp do kapitulacji. Powszechny głód i paskudny chłód z zimy 1941-42 roku sprawiły, że wiosną, po niewczasie, sowieci rozpoczęli wywózkę cywilów. Tym niemniej setki tysięcy ludzi jej nie doczekało (w trakcie całej blokady zginęło milion mieszkańców, wedle oficjalnych danych 650 tys. Tylko 16,5 tys. zmarło na skutek bombardowań i ostrzału artyleryjskiego; resztę „strawił” głód i choroby).

Oczywiście, Kijowowi nie grozi los Leningradu, lecz widmo katastrofy humanitarnej sprawia, że trzeba myśleć o „planie B”.

—–

Jak uniknąć ewakuacji? Uszczelnienie ukraińskiej obrony przeciwlotniczej – co sukcesywnie następuje – to zaledwie półśrodek. Wyeliminować należy przyczyny – w tym przypadku zmusić rosjan do zaniechania ostrzałów i niszczenia infrastruktury krytycznej. Możliwości Ukraińców są tu mocno ograniczone, piłeczka de facto jest po stronie Zachodu. Chyba nadszedł czas skorzystania z innej niż sankcje, ekonomicznej formy nacisku. Każdy atak winien się spotkać ze znaczącym przepadkiem – oczywiście na rzecz Ukrainy – części rosyjskich aktywów zamrożonych w zachodnich instytucjach finansowych. Jest ich tam co najmniej 300 mld dol., byłoby więc z czego kroić.

Ale trzeba też Ukraińcom dać odpowiednie narzędzia militarne. Pora skończyć z „polityką krótkiego zasięgu” i dostarczyć armii ukraińskiej systemy rakietowe zdolne do rażenia celów w głębi rosji. Nie namawiam do odwetowych ostrzałów miast; Ukraińcy cywilów nie zabijają i niech tak pozostanie. Ale przekopanie infrastruktury militarnej na głębokim zapleczu mogłoby mieć daleko idące skutki psychologiczne. Jak pokazują historie żon i matek „mobików”, oddech wojny mobilizuje rosjan do działania. Nie wiem, czy ten protest nabierze odpowiedniej masy krytycznej. Wiem za to, że rosja to państwo z kartonu i że obnażenie kolejnej słabości tego niby-mocarstwa może uruchomić efekt domina. W rosyjskim pasie przygranicznym – póki co symbolicznie atakowanym przez ukraińskie rakiety i drony – nastroje już dziś są fatalne. Pociski na bloki nie spadają, a na obiekty wojskowe, lecz i tak ludzie zwyczajnie się boją. I są źli, że muszą się bać. A niechby ta fala poszła wyżej, w głąb rosji…

—–

Nz. Zniszczona w rosyjskim ataku rakietowym kamienica w Kijowie/fot. Witalij Kliczko

Szanowni, jeśli chcecie mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

– wystarczy kliknąć TUTAJ –

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to