Dobro

Mam dziś urodziny, czterdzieste ósme. Gdy przyszedłem na świat w Polsce żyły jeszcze miliony ludzi, dla których II wojna światowa stanowiła osobiste doświadczenie. Nadal było ich mnóstwo, gdy zyskałem zdolność słuchania i rozmawiania o tym największym dramacie w historii ludzkości. Moim świadkiem była przede wszystkim Babcia, przez jakiś czas jej brat – póki neurodegeneracyjne dziadostwo nie odebrało mu mowy, a potem pchnęło w stronę wegetacji. Swoje dorzucali też starsi sąsiedzi, jednak to babcine wspomnienia wywarły największy wpływ i w jakiejś mierze ustawiły moje życie.

Mnóstwo było tych opowieści – i nieważne jak dramatycznych, Babcia relacjonowała je tonem niezwykle rzeczowym. Czasem tylko się zacinała, przerywała rozmowę, do której powrót trwał niekiedy nawet kilka tygodni. Teraz to oczywiste, że chodziło o emocje – ból, złość, niekiedy wstyd – ale jako chłopiec dusiłem w sobie irytację; po prawdzie to do dziś jest we mnie mnóstwo poznawczego głodu i frustracji, gdy z jakichś powodów ktoś lub coś uniemożliwia mi wgląd w pasjonujące historie. Tak czy inaczej nie odpuszczałem, wykorzystując każdą sposobność, by nakłonić do mówienia i wysłuchać seniorkę rodu. W którymś momencie stało się to czymś na miarę obsesji, dotarło bowiem do mnie, że ścigam się z czasem.

Jako dzieciak chodziłem po toruńskich fortach, w których trzymano sowieckich jeńców. Oglądałem ich rysunki na ścianach, uczyłem się rosyjskiego na notatkach i zostawionych tam napisach. Kiedyś zerwałem fragment otynkowania; nie mam pojęcia dlaczego. Kruchy dowód czyjejś historii zmienił się w proszek i pył. A mnie poraziło – doskonale pamiętam fizyczne aspekty tej sytuacji. Poczułem, że krzywdzę jakiegoś Saszę czy Aloszę. Dziś napisałbym o wtórnej wiktymizacji, wtedy tak mądry nie byłem – po prostu zabolała mnie świadomość, że „dokładam” ludziom wcześniej bestialsko zamordowanym przez Niemców. Od tamtej chwili nosiłem w sobie przekonanie o ulotności istnienia, co przełożyło się także na podejście do babcinych opowieści. Zosia nie młodniała; pragnąłem, by żyła 100 lat, ale natura i tak miała moje oczekiwania za nic. Babci coraz trudniej było wracać w przeszłość, a im bardziej nie pamiętała, tym mocnej chciałem dowiedzieć się jak najwięcej – póki jeszcze się dało. Postanowiłem być depozytariuszem tej historii, a potem – gdy ta potrzeba stała się nawykiem – także innych opowieści.

I tak zostało mi do teraz – ale o tym jeszcze później.

Spośród wspomnień Babci jedno szczególnie mocno „pracuje we mnie” do dziś. Gdy zimą 1945 roku sowieci zaczęli boje o Toruń, rodzina Wunderlichów, jak wszyscy sąsiedzi w kamienicy, ukryła się w piwnicy. Gdy działa umilkły i zdawało się, że najgorsze już minęło, Zofia opuściła schronienie. Poszła „na zwiady”. W mieszkaniu na parterze – tym samym, które było dla mnie domem przez ponad 20 lat – natknęła się na sowieckiego żołnierza, szabrownika, który z miejsca się na nią rzucił. „Drań powalił mnie i bił głową o podłogę. Darłam się wniebogłosy, z nadzieją, że ktoś usłyszy i przyjdzie z pomocą”, relacjonowała po latach. Przyszedł, oficer armii czerwonej. Wywlekł swojego na podwórze i zastrzelił. Tak po prostu.

Ów samosąd – akt brutalnej, ale przecież sprawiedliwości – znacząco odbiegał od wydarzeń, których świadkami, uczestnikami i ofiarami stali się wkrótce mieszkańcy toruńskiego Podgórza. Wejście sowietów było niczym karnawał przemocy – rabunku, gwałtu, mordów. Znajomą Babci zastrzelono, bo nie chciała oddać żołdakowi butów-oficerek – pamiątki po mężu, a zarazem idealnego obuwa na srogą zimę. „To był brudny, pijany i dziki motłoch”, wspomnienia krewnej nie odbiegały od powszechnie znanych doświadczeń innych osób, które zetknęły się z radzieckimi wyzwolicielami.

Ale był też ten oficer. I gdy o nim myślę, sądzę, że to za jego sprawą zagnieździł się w mojej głowie archetyp „dobrego ruska”. Mam w swoich powieściach (w „Uwikłanych” i w „Międzyrzeczu”) dwóch takich bohaterów. Oficerów współczesnej rosyjskiej armii – brutalnych, srogich, równolegle do tych cech pielęgnujących poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości. Lepszych od własnych towarzyszy i stojącej za nimi organizacji. Szukałem takich bohaterów i takich historii, gdy w 2015 roku pojechałem do Donbasu, na „tamtą stronę”. Po co? Wówczas mogła za tym stać rusofilia, z której dopiero później „wyleczyły” mnie rosyjskie zbrodnie w Ukrainie. Nade wszystko jednak robiłem to, co „zawsze”, co stało się paliwem, które pchnęło mnie do Iraku, Afganistanu, a później Ukrainy, „kazało” tam jeździć, gdy dorosłem i nie chciałem już tylko słuchać zamierzchłej historii i w niej jedynie tkwić. Gdy ktoś pragnie szukać dobra w miejscach przesiąkniętych złem, wojna jest idealnym miejscem.

Wiele babcinych opowieści miało ten pierwiastek dobra. Historia o rzucaniu chleba idącym do obozu sowieckim jeńcom – za co groziło rozstrzelanie, a co i tak nie powstrzymało Babci i jej sąsiadów („te bidoki wyglądały na żywe szkielety”), była jedną z takich relacji. Przywodziła mnie do wniosku, że ludzie nie są aż tacy źli – a tego bardzo potrzebowałem. Wciąż potrzebuję – to przekonanie, które mnie stabilizuje. Więc gdy ktoś mnie pyta o wybory zawodowe – o to, po co mi była ta wojenna reporterka – odpowiadam, że dla spokoju ducha. I nie ma w tym przekory, choć owszem, jest paradoks.

Mógłby ktoś zauważyć, że Babcia „sprzedała” mi swoją traumę. Epigenetyka miałaby w tym temacie co nieco do powiedzenia, nauki społeczne również. Jest coś na rzeczy, że traumę się dziedziczy, że za sprawą jakiegoś dziwacznego mechanizmu przechodzi ona z dziadków na wnuki. Odtwarza się i wytwarza na nowo, uzupełnia o świeże treści. Ja swoją matrycę wypełniłem doświadczeniami, które nijak się mają do tego, co przeżyła Zofia – lecz i tak było tego dość, by przez lata bujać się ze stresem pourazowym, a potem depresją. Czego nie piszę w tonie zarzutu wobec przodkini – boże broń! Mam w końcu wolną wolę, a patrząc wstecz, jeśli ktokolwiek ponosi tu odpowiedzialność, to ci, którzy straumatyzowali mi Babcię.

„Obyś synek nie żałował…”, usłyszałem od niej, gdy oznajmiłem po raz pierwszy, że jadę na wojnę. Mimo wszystko nie żałuję.

—–

Urodziny od jakiegoś czasu wprawiają mnie w melancholijny nastrój, skłaniają do podsumowań. Niech wybaczą ci, których zanudziłem – po weekendzie wracam do bieżącego raportowania.

A dziś chętnie przyjmę urodzinowe „kawy”, za które z góry pięknie dziękuję. Za subskrypcje zresztą również, wiadomo wszak, że piszę głównie dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Odpowiednie przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Babcia, pierwsze powojenne lato…/fot. archiwum prywatne

Wiatr…

W styczniu 2023 roku wraz z grupą wolontariuszy udaliśmy się do frontowego wówczas Bachmutu – wieźliśmy pomoc humanitarną oraz drony dla wojska (działającej na tym odcinku grupy „Madziara”). W drodze powrotnej, w okolicach wyzwolonego jesienią 2022 roku Iziumu, stanęliśmy przed betonową barierą, blokującą wjazd na wysadzony przez rosjan most. Gdzieś w pobliżu była tymczasowa przeprawa, postanowiłem jej poszukać.

Szybko ustaliłem, że jesteśmy w centrum jakiegoś przysiółka. Po obu stronach rozoranej drogi stały typowo ukraińskie chatki i bez wojny wyglądające jak siedem nieszczęść. Przyzwyczajony do ciemności wzrok pozwalał dostrzec całe pokaleczone bryły. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wrak auta – popularnej na wschodzie łady kopiejki. I ani śladu żywej istoty. Osada była martwa, zaś na jednym z budynków widniało wielkie „Z” wymalowane białą farbą, widoczne i bez światła latarki. Żołnierze putina w ten sposób pieczętowali „powrót” wiosek do „rosyjskiej macierzy”. „Z” w tym przypadku znaczyło tyle co „to nasze”. I zwykle wiązało się z destrukcją. Całkowitą, którą można skwitować stwierdzeniem: „byli ludzie–nie ma ludzi”. W drodze z i do Bachmutu widziałem wiele tak potraktowanych osad. Wyzwolonych gruzowisk…

W lipcu 2024 roku wróciłem w opisane okolice. Nadal wyglądają żałośnie (choć w letnim anturażu i przy przyrodzie błyskawicznie wdzierającej się w porzucone posesje trochę jakby mniej). Wciąż mnóstwo jest tabliczek ostrzegających przed minami, dalej niemal bezludnie, ale właśnie – widać już ślady pierwszych powrotów. Takich na stałe, którym towarzyszą remonty zburzonych domostw. Wygląda to surrealistycznie – pojedyncze restaurowane chałupy, zewsząd otoczone gruzowiskami. „Tak musiały wyglądać polskie wsie i miasteczka, wyzwolone spod niemieckiej okupacji”, gdy naszła mnie ta refleksja, ustąpiło przekonanie o bezsensowności życia pośród ruin.

—–

Ale wrażenie braku sensu wróciło jak bumerang – by wyjaśnić dlaczego, cofnijmy się do wiosny 2015 roku. To wtedy pojawiłem się w powiecie iziumskim po raz pierwszy – i wracałem tam w kolejnych miesiącach aż do lata 2016 roku. Podczas pierwszej wizyty, w wiosce Mała Kamaszywacha, spotkałem się ze Swietłaną Dworkiną, ówczesną szefową iziumskiego powiatowego wydziału edukacji.

– W miejscu takim jak to, czas odmierza się nie godzinami, a kilometrami – mówiła Dworkina. – Zimą dzieci z najdalszych wiosek, oddalonych od Małej Kamaszywachy o dwadzieścia kilka kilometrów, wstają o piątej rano, by zdążyć na zajęcia o ósmej. Takie parszywe drogi mamy w okolicy. Ale w samej szkole też nie jest dobrze. Mróz wciska się przez dziurawe okna i drzwi, dzieciaki marzną w klasach. Tak wygląda u nas edukacja w XXI wieku…

Mała Kamaszywacha jawiła mi się jako królestwo eternitu, okrywającego maleńkie szare domki, otoczone walącymi się płotami bądź ogrodzeniami wykonanymi z byle czego. Wioskę przecinała potwornie dziurawa droga, którą co jakiś czas przemykał zdezelowany samochód, trąbiący na wałęsające się bezpańskie psy.

„Trudno o lepszy przykład materialnej destrukcji i biedy niż wschód Ukrainy”, zanotowałem wówczas. „Ów region wygląda jak postapokaliptyczne terytorium, w którym państwo już dawno przestało pełnić swoje funkcje, porzucając obywateli na pastwę losu”.

Paradoksalnie, tocząca się za miedzą wojna w Donbasie, przyniosła szansę na zmianę. Dziesiątki tysięcy uchodźców, którzy schronili się w powiecie iziumskim, przykuło uwagę organizacji humanitarnych i rządu w Kijowie. Szybko stało się jasne, że nie sposób prowadzić efektywnej edukacji w regionie, który nawet jak na ukraińskie standardy był wyjątkowo ubogi. Szkoły w powiecie iziumskim miały rachityczne dachy, nieocieplone ściany i rozpadające się okna. Zniszczone łazienki, zużyte meble, pomoce naukowe i sprzęty pamiętające czasy świetności ZSRR. W salach komputerowych królowały urządzenia z lat 90., niepodłączone do Internetu. Niektóre z placówek pozbawione były nawet dostępu do bieżącej wody.

– Jak w takich warunkach uczyć dzieci? – pytanie Dworkiny miało wymiar retoryczny.

Ale właśnie – za sprawą uciekinierów z Donbasu, pośród których było mnóstwo dzieciaków, kilkanaście szkół w powiecie zakwalifikowano do specjalnego programu. W jego ramach w placówkach wymieniono okna, drzwi, zakupiono mnóstwo nowego wyposażenia. Z czasem miejscowy samorząd uzyskał środki na bardziej zaawansowane remonty i modernizacje. Latem 2021 roku lokalne szkoły znacząco odbiegały od wschodnioukraińskich standardów – rzecz jasna in plus. W początkowej fazie tych działań wiele przedsięwzięć realizowano ze środków Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Fundacja – z którą od lat współpracuję – nadal działa w Ukrainie. Kilka tygodni temu razem z jej przedstawicielami udaliśmy się do powiatu iziumskiego śladem dawnych projektów. Obejrzeliśmy cztery szkoły, niegdyś „stawiane na nogi” przy udziale Polaków – wszystkie zostały kompletnie zniszczone…

Stąd owo poczucie bezsensu; możesz się starać ile wlezie, ale przyjdzie putinowska szarańcza i obróci w ruinę cokolwiek spotka na swej drodze.

Choć pewnie i tak warto było, wszak kilka roczników miejscowych dzieciaków uczyło się w przyzwoitych warunkach. No ale mogłyby uczyć się kolejne…

—–

O czym wspominam nie po to, by ponarzekać, ale w reakcji na zabiegi (pro)rosyjskiej propagandy. Oto na dobre zaczyna się narracja o „ukraińskiej wojnie napastniczej” – bo ZSU weszły do obwodu kurskiego – w ramach której wybija się na pierwszy plan materialny wymiar działań wojennych. „Cierpią rosyjscy cywile!”, bo niszczone są ich domy, bo równana z ziemią jest infrastruktura obwodu. W tej opowieści zwalenie mostów na Sejmie to wręcz barbarzyństwo, bo tym sposobem „odcina się drogę ucieczki zwykłym ludziom”.

Nie podważam przykrości wynikłej z doświadczenia wojny, doznanej przez zwykłych rosjan. To poczucie subiektywne, w jakieś mierze niezależne od tego, co robi ukraińska armia. A ta ma za zadanie unikać niszczenia cywilnych obiektów. Przykazano jej również, by wobec rosjan zachowywała się przyzwoicie – i nie mamy żadnych dowodów, by działo się inaczej. Ale jako się rzekło, już sama obecność ukraińskich żołnierzy może być dla miejscowych powodem do dyskomfortu. O tym zaś, gdzie toczą się walki, współdecydują obie strony, ba, to rosyjska nie ma problemów ze zrzucaniem bomb na własne wioski. No i na boga, jaka wojna napastnicza? To Ukraińcy od ponad 10 lat bronią się przed rosyjską napaścią, to putin w lutym 2022 roku wzniecił pełnoskalowy konflikt. Przeniesienie działań zbrojnych na obszar przeciwnika nie wypełnia kryteriów agresji (czy sowieci, po wypędzeniu hitlerowców z ZSRR, stali się agresorami?). Fakt, iż ogień przeniósł się na dom podpalacza, nie znosi ani winy, ani odpowiedzialności tegoż. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zniszczone domostwo, obok świeże (sądząc po stanie krzyży) groby. Nie wiem czyje, domyślam się, że gospodarzy. Sprawdzić się nie dało, bo teren wokół zaminowany, o czym ostrzegały przydrożne tabliczki. Okolice Iziumu, lipiec 2024 roku/fot. własne

Tragiczni…

Ta scena wyglądała mnie więcej tak – Niemiec ostrzeliwał ulicę na tyle skutecznie, że Polacy nie byli w stanie się ruszyć. Każde wyjście zza rogu domu kończyło się serią – szkop był dobrze wstrzelany. I nagle pojawił się on – i tutaj cytat – „typowa łajza”. W obdartym mundurze, w rozpadających się butach. Z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię, z lufą skierowaną w dół. Szedł krokiem potwornie zmęczonego człowieka, jakby wyłączony z rzeczywistości. Koledzy krzyczeli, by uważał, by nie wychodził zza ściany, bo tam Niemiec, bo zaraz go zastrzeli. On stanął na środku ulicy, uniósł pepeszę i wygarnął całą serię w stronę, skąd wcześniej padały strzały. Niemiec umilkł na zawsze, a „typowa łajza” poszedł dalej. I tyle go widzieli.

*          *          *

Inny żołnierz, o którym teraz mowa, miał 40 lat. Albo 44 – niestety, już nie pamiętam. Był w każdym razie najstarszym w kompanii i koledzy traktowali go jak dziadka. Gdy czytałem o tym, sam liczyłem sobie ledwie 13 lat – podzielałem zatem wizję młodziutkich kolegów „wiekowego” wojaka. „Tacy ludzie nie powinni już walczyć”, myślałem sobie, zwłaszcza że wspomniany żołnierz był ojcem kilkorga dzieci. Było dla mnie czymś nadzwyczajnym, że mężczyzna ów stanął w szranki w specyficznym wyścigu – o to, który pluton pierwszy dotrze do morza. Przełamując po drodze niemiecką obronę. W tej rozgrywce stawką był krzyż – walecznych. Specyficzne konkury – tylko jednak, jeśli patrzy się na nie z pokojowej perspektywy, nie czując przy tym ducha armii. No więc „dziadek” ruszył do ataku, dając przykład młodym. I poległ – o ile dobrze pamiętam, już na piachu. I dostał swój krzyż, a nawet dwa – jeden z metalu, drugi z drewna.

*          *          *

Trzydzieści lat później jeden z uczestników tych wydarzeń przemierzał ulice zdobywanego niegdyś miasta, ciągnąc za sobą miarkę na kółkach. Odmierzał długości, których przebycie zajmowało żołnierzom całe godziny, a nawet dni; dystanse, których pokonanie kosztowało morze ludzkiej krwi. On tymczasem, idąc rytmem spacerowym, potrzebował ledwie minut, notując w dzienniku wartości rzędu 100-150-200 metrów.

Towarzyszył mu kolega, w czasie wojny felczer – człowiek, na rękach którego zmarło wielu żołnierzy. A który po wojnie – i tu znów cytat – „przyjął na świat całą dywizję noworodków”. Poszedł bowiem na studia, został lekarzem, wybrał ginekologię. Dłonie, które trzymały umierających, stały się rękoma, które pomagały przyjść na świat.

*          *          *

Te wszystkie historie dotyczą Kołobrzegu (wówczas Kolbergu) – walk, które toczyły się o to miasto w marcu 1945 roku. Niezwykle ciężkich, w których poległo ponad tysiąc Polaków. Opisuje je Alojzy Sroga, autor książki „Na drodze stał Kołobrzeg”, żołnierz 1. Armii Wojska Polskiego, wówczas 17-latek. Dzieciak, który koniecznie chciał bić Niemca.

Wspominam o tym, bo mamy 12 października – dzień przez lata obchodzony jako święto Wojska Polskiego. Nie jest nim już od dawna, ale dopiero od kilku lat żołnierzy „ludowej”, „komunistycznej” armii odsądza się od czci i wiary. Mając w dupie ich heroizm, poświęcenie, fizyczne i psychiczne wyczerpanie. Fakt, że miażdżąca większość z nich po wojnie z oddaniem włączyła się w odbudowę zrujnowanego kraju. A wszystko dlatego, że przyszli ze Wschodu, z „ruską zarazą”. Ano przyszli. I dla wielu był to wybór tragiczny, lecz jedyny sensowny, jeśli chciało się bić Niemca. A chciało i należało, bo jeśli sowiet był zarazą, Niemiec był nią po stokroć. O czym warto pamiętać i nie uciekać w czarno-białe schematy. I czcić pamięć tragicznych bohaterów.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Jutro”

Mamy dziś 31 sierpnia, więc jutro przyjdzie wojna. Zabije co szóstego z nas, resztę okaleczy fizycznie i psychicznie. Przemieli naszą materię.

Znikną całe wioski, miasta, etniczne społeczności. „Byli Żydzi, nie ma Żydów; jakby zapadli się pod ziemię” – opowiadała o konsekwencjach Holocaustu Babcia. Inne grupy padną ofiarą zmiany granic i przestaną być częścią naszego świata. Jeszcze kolejne zawierucha powojnia wyrwie z korzeni. Nic nie będzie już takie samo.

Ale to dopiero jutro – dziś mamy jeszcze pokój.

Warto czasem pomyśleć w takich kategoriach, by docenić świat, w którym żyjemy.

Załączone zdjęcie zrobiłem trzy lata temu na Łemkowszczyźnie, zaraz po wojnie dotkniętej falą przymusowych przesiedleń. Niewielu Łemków wróciło później do siebie. Ziemia ich przodków to dziś w dużej mierze jeden z tych utraconych światów, który o swojej historii przypomina fundamentami domów, dzikimi sadami i cmentarzami; śladami nieistniejących już wsi.

—–

W czasach sowieckich – później zresztą też – dla Ukraińców „jutro” to był 22 czerwca. Dbała o to propaganda, lecz po prawdzie nie musiała się specjalnie starać. Ogrom niemieckich zbrodni i hekatomba towarzysząca bojom z lat 1941-44, mocno wryły się w świadomość zbiorową narodu. Pośród wszystkich etnosów ZSRR to Ukraińcy, obok Białorusinów, zostali przez wojnę najdotkliwiej potraktowani; to na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi toczyły się najcięższe walki. Jest skądinąd osobliwym kurestwem fakt, że po 1991 roku rosja i rosjanie zawłaszczyli tylko dla siebie drugowojenną martyrologię.

Ale historia zadbała o to, by pojawiło się świeższe odniesienie. Jakkolwiek wojna z rosją toczy się od prawie dziesięciu lat, to 2022 rok i pełnoskalowa inwazja składają się na ów nowy punkt. „Jutro” to 24 lutego.

„Jak nic się nie wydarzy, jutro pójdę do kina” – pisała mi koleżanka z Mariupola, późnym popołudniem 23 lutego ub.r. Nie poszła, a ukochane miasto opuściła kilka tygodni później w konwoju humanitarnym. „Nie wiem, czy chcę wracać do tej krainy duchów, gdy w końcu ją wyzwolimy” – wyznała kilka miesięcy temu.

—–

„W czwartek, dzień przed wybuchem wojny, byliśmy nad stawem przy kościele. Bernie nie chciał wyjść z wody, Eda (młodszy brat – dop. MO), musiał go wyciągać. W niedzielę w stawie wylądowały cztery niemieckie bomby” – to jedno ze wspomnień Babci. W typowy dla niej sposób lapidarne, niby o niczym, a jednak o wszystkim.

Bernie to pies; nie potrafię zidentyfikować rasy – mały, kudłaty, biały. Gdy pradziadek, urzędnik kolejowy, musiał ewakuować siebie i rodzinę na wschód (taki był wymóg), pupil został w Toruniu, u sąsiadów. Wrócił później do właścicieli, gdy ci – po wielu tygodniach tułaczki – ponowie zameldowali się w okupowanym już przez Niemców mieście. „Wunderliszek”, mówiła o nim pieszczotliwie Babcia, zdrabniając nazwisko rodziców (i swoje panieńskie).

„Wunderliszek” (Wunderlichschek – chyba byłoby poprawniejszym zapisem) przeżył wojnę. Na zdjęciu z 1946 roku siedzi na kolanach Babci. To zdjęcie wykonane tuż po ceremonii ślubnej, na progu rodzinnego domu, gdzie odbywało się skromne przyjęcie. „Byłam stara, miałam 26 lat” – Babcia postrzegała sprawy w typowy dla swych czasów sposób. „Znaliśmy się z dziadkiem dużo wcześniej, gdy wybuchła wojna, obiecaliśmy sobie małżeństwo zaraz po tym, jak się skończy. ‘Jutro Zośka, to będzie jutro’, mówił dziadek. Z jutra zrobiło się prawie siedem lat”.

Po których nic nie było już takie samo…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Gruchotanie

Naloty dywanowe miały złamać Niemców. W różnym zakresie dotknęły jedną trzecią obywateli III Rzeszy. Ale czy ich złamały?

Kategoryzacje konfliktów zbrojnych mogą przybrać różne postaci, jedną z nich jest podział wedle kryteriów dewastacji. I tak mamy wojny na zniszczenie i na wyniszczenie. Różnica, jakkolwiek wydaje się nieostra, jest zasadnicza: w pierwszym rodzaju wojen chodzi o pokonanie armii przeciwnika, pozbawienie jej potencjału bojowego, skutkujące kapitulacją. To konflikt o ograniczonym zakresie, oparty o zasoby zgromadzone przed jego wybuchem. W ujęciu drugim celem jest wykrwawienie już nie tylko wrogiego wojska, ale całego stojącego za nim społeczeństwa i wspierającej wysiłek wojenny gospodarki. To wojna totalna, zwykle będąca skutkiem sytuacji, w której po serii bitew jednej ze stron nie udało się zrealizować zakładanych planów (np. okupacji danego terytorium). W najnowszej historii świata najdonioślejszym przykładem konfliktu na wyniszczenie jest II wojna światowa. Jednym z praktycznych wymiarów totalnej dewastacji była lotnicza kampania bombowa zachodnich aliantów, prowadzona nad III Rzeszą, w ramach której doszło m.in. do zagłady Drezna.

Masowe zabijanie

Wydarzenia z lutego 1945 roku stały się ikonicznym przykładem wojennego bestialstwa, trwale obecnym w publicznej debacie inspirowanej przez ruchy antywojenne. Zakorzeniły się również w kulturze popularnej, głównie za sprawą Kurta Vonneguta – amerykańskiego jeńca, naocznego świadka, po wojnie wziętego pisarza. Jego bestsellerową „Rzeźnię numer pięć”, wydaną w 1969 roku, trzy lata później przeniesiono na wielki ekran. I choć fabuła jedynie nawiązuje do bombardowania Drezna, książka i film istotnie przyczyniły się do rozpowszechnienia wiedzy na temat dramatu.

Dla porządku przypomnijmy najważniejsze fakty. W nocy z 13 na 14 lutego nad miasto nadleciało 770 bombowców Lancaster należących do RAF-u. W drugiej fali zaś ponad 300 latających fortec B-17, pilotowanych przez załogi USAAF. W brytyjsko-amerykańskich nalotach zginęło co najmniej 18 tys. drezdeńczyków, uciekających przed armią czerwoną uchodźców, robotników przymusowych i jeńców – do takiego wniosku doszła w 2011 roku komisja powołana przez władze Saksonii. Zdaniem jej przedstawicieli, wszystkich ofiar mogło być nawet 25 tys., gdyż części ciał nie udało się odnaleźć i zidentyfikować. Tuż po nalotach propaganda nazistowska podawała straty rzędu 200 tys. Przez kolejne lata po wojnie różne źródła szacowały liczbę zabitych na 35-50 tys. Tak czy inaczej, było to masowe zabijanie.

– Niemcy nie postrzegali Drezna jako celu nalotów dywanowych, bo nie było tam fabryk i innych obiektów ważnych ze strategicznego punktu widzenia – twierdzi dr Alicja Bartnicka z Wydziału Nauk Historycznych UMK w Toruniu, specjalistka w zakresie dziejów III Rzeszy. – Po co bombardować miasto słynące głównie z pięknej zabudowy? Nikt w to wówczas nie wierzył. Tymczasem alianci Drezno nie tylko zbombardowali, ale wręcz zrównali z ziemią. Użyli ponad 500 ton bomb burzących i 370 ton zapalających, dokonując prawdziwej masakry.

Przekroczenie progu

Pomysł nalotu na Drezno wyszedł od Winstona Churchilla, który w ten sposób zamierzał odpłacić Niemcom za bombardowanie Warszawy, Rotterdamu czy Londynu. W tygodniu poprzedzającym nalot, na miasta Wielkiej Brytanii spadło niemal 200 pocisków V1 i rakiet V2 – żądza odwetu była wówczas wśród Brytyjczyków powszechna. Ale „prawo do zemsty” to jeden z kilku argumentów „za”. W tym konkretnym przypadku chodziło też o wywołanie paniki wśród ludności cywilnej w pobliżu frontu, co było elementem szerszej strategii gruchotania morale niemieckiego społeczeństwa. Poparcie dla nazistowskiego reżimu chciano Niemcom „wybombardować z głów” – to właśnie temu, obok fizycznego niszczenia infrastruktury niezbędnej do prowadzenia wojny, służyła aliancka kampania lotnicza na dobre uruchomiona w 1942 roku. W jej trakcie na Niemcy zrzucono aż 1,3 mln ton bomb (drugie tyle na kraje satelickie i okupowane), biorąc za cel 41 dużych i 158 średnich miast. W nalotach zniszczono 650 tys. budynków, a ponad 4 mln uszkodzono. Zginęło – wedle różnych szacunków – od 305 do 600 tys. osób. 14 mln obywateli III Rzeszy straciło majątek, 7,5 mln pozbawiono dachu nad głową. Ponad 20 mln zostało na jakiś czas odciętych od prądu, gazu lub wody, a 5 mln zmuszono do ewakuacji.

Zimą 1945 roku miażdżącą większość tych szkód już wyrządzono.

– Moment przeprowadzenia nalotów na Drezno budzi wątpliwości – mówi dr Bartnicka. – W lutym 1945 roku wiadomym już było, że Niemcy tej wojny nie wygrają. Kapitulacja pozostawała kwestią czasu. I owszem, alianci obawiali się, że wojna może potrwać do jesieni. Ale czy akurat zniszczenie nieistotnego strategicznie miasta mogło to zmienić?

Tak, uznano w alianckim dowództwie. Bombardowanie Drezna należy rozpatrywać także jako kolejny akt celowego przesuwania granicy moralnej. Był to atak wymierzony tylko i wyłącznie w ludność cywilną, o wybitnie terrorystycznym charakterze. Dość wspomnieć, że stacja kolejowa – rzekomy cel, o którym wspomina się przy okazji usprawiedliwiania decyzji o nalotach – ledwo została draśnięta.

– Alianci przekroczyli pewien próg – przekonuje Bartnicka. – Najpierw zrobili to w Berlinie, potem w Dreźnie, a za miesiąc w Tokio. Wszystko, co wydarzyło się później, włącznie z użyciem bomby atomowej, było „łatwiejsze”.

Najbardziej niszczycielski atak lotniczy w historii miał miejsce nocą z 9 na 10 marca 1945 roku. Nad Tokio nadleciało wówczas 329 samolotów B-29, które zrzuciły blisko 2 tys. ton bomb, w większości zapalających. Intensywne pożary przekształciły się w burzę ogniową, doprowadzając do śmierci 100 tys. osób. Hekatomba cywilów nie złamała Japonii i dopiero dwa uderzenia jądrowe z sierpnia 1945 roku zmusiły Tokio do kapitulacji.

Nie ma sensu walczyć

Ograniczoną skuteczność masowych nalotów obserwowano także w Europie.

– Działania aliantów nie miały wpływu ani na niemieckie morale, ani na produkcję – mówi Alicja Bartnicka. Reżim do samego końca cieszył się szerokim poparciem społecznym, a produkcję wojenną rozdrobniono i przeniesiono w bezpieczniejsze miejsca. W listopadzie 1944 roku – w szczycie alianckiej kampanii bombowej – osiągnęła ona najwyższy poziom w historii III Rzeszy.

Wysokie były też koszty ponoszone przez aliantów. W brytyjskim Bomber Command odsetek strat sięgał 41 proc., zbliżając się do krwawych rezultatów pierwszowojennych jatek. W praktyce oznaczało to, że ponad 47 tys. lotników poległo podczas misji bojowych lub zmarło w niewoli, a 8,2 tys. zginęło w następstwie rozmaitych wypadków.

Z drugiej strony należy pamiętać, że obrona przeciwlotnicza pochłaniała olbrzymie siły i środki hitlerowskiej gospodarki. Z relacji Alberta Speera, ministra uzbrojenia III Rzeszy, wynika, że w 1944 roku 30 proc. produkowanych dział było przeznaczonych do ochrony niemieckiego nieba. I że zużywały one 20 proc. wytwarzanej ciężkiej amunicji. Z pewnością skutkowało to niższymi możliwościami Wehrmachtu na froncie, co w jakiejś mierze przyczyniło się do skrócenia wojny. Ale czy zyski równoważyły straty?

Z biegiem czasu po II wojnie światowej w myśli wojskowej zaczął dominować pogląd, że wojna z cywilami nie ma sensu. Refleksji moralnej sprzyjał rozwój technologiczny – za sprawą coraz wyższej precyzji broni zniknęła konieczność równania z ziemią całych kwartałów, by porazić pojedynczy obiekt. Ostatnim konfliktem, podczas którego jedna ze stron sięgnęła po masowe naloty, była wojna w Wietnamie. W trwającej od 1965 do 1968 roku operacji „Rolling Thunder”, Amerykanie zrzucili na Wietnam Północny (oraz na bazy i szlaki przerzutowe partyzantów na Południu) 1,6 mln ton bomb. Wielokrotnie atakowano cele cywilne, pozbawiając życia 90 tys. Wietnamczyków. Te śmierci tylko ugruntowały twardą postawę Azjatów, co skończyło się kompromitującą porażką USA w 1975 roku. W takich okolicznościach imperatyw „nie ma sensu walczyć z cywilami” stał się wiodącym w zachodniej strategii wojskowej. Do zeszłego roku wydawało się, że podzielają go też rosjanie. Nadzieje prysły ostatecznie, gdy jesienią 2022 roku Moskwa rozpoczęła terrorystyczną kampanię nalotów rakietowych na ukraińską infrastrukturę krytyczną. Jej celem było pozbawienie Ukraińców wody, prądu i ogrzewania w najtrudniejszym zimowym okresie. Tak chciano złamać opór obrońców. Tymczasem wiosna za progiem, Ukraina walczy, a 90 proc. jej społeczeństwa ani myśli ustępować agresorom. „Było zimno, było ciemno, ale tak nas nie złamiecie. Tak nas tylko zmotywujecie” – słowa Dmytro Kułeby, szefa MSZ Ukrainy, dobrze oddają istotę rzeczy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu i Bożenie Bolechale.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Annie Podlaskiej, Czytelniczce/Czytelnikowi używającemu nicka Sizna, Danielowi Więcławskiemu, Przemkowi Szafrańskiemu (tu to było „wiadro kawy”), Marcinowi Wasilewiczowi i Marcie Przestrzelskiej.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ruiny Drezna/fot. Bundesarchiv/domena publiczna