„Ardeny”

16 grudnia 1944 roku III Rzesza rozpoczęła swoją „ostatnią szarżę”. Tego dnia ruszyła ofensywa w Ardenach – zaskakujące uderzenie, przeprowadzone przez 30 niemieckich dywizji (w tym 12 pancernych), na belgijskim odcinku frontu zachodniego słabo obsadzonym przez aliantów. Niemcy zamierzali rozciąć siły wroga, oddzielając wojska brytyjskie od amerykańskich, zdobyć Antwerpię, a następnie zaatakować w kierunku północnym, okrążając i niszcząc cztery alianckie armie. Cel był ambitny, zamysł strategiczny jeszcze bardziej – Adolf Hitler sądził, że w obliczu tak znaczącej porażki Waszyngton i Londyn będą skore do wynegocjowania pokoju z Berlinem. Wówczas Wehrmacht mógłby skupić się na walce na wschodzie – z sowietami, którzy pod koniec 1944 roku stali na Wiśle.

Efekt zaskoczenia był piorunujący – Amerykanie, na których skupiło się uderzenie, chwilę wcześniej sądzili, że koniec wojny jest tuż-tuż, a przed sobą mają co najwyżej „czternastolatków z zacinającymi się strzelbami”. Tymczasem runęły na nich doborowe jednostki, wyposażone m.in. w „Królewskie Tygrysy”, najcięższe i największe czołgi użyte w walce podczas II wojny światowej (ich wymiary były raczej przekleństwem niż atutem, ale skuteczność 88-milimetrowej armaty pozostawała w tamtym czasie niedościgła). Niemcom sprzyjała również pogoda, która uniemożliwiała użycie alianckiego lotnictwa. Ich początkowe sukcesy wywołały w Rzeszy euforię – oto znów niemieckie siły zbrojne zmuszały swoich przeciwników do cofania się, ba, niekiedy wręcz do panicznej ucieczki.

Niemieckim cywilom święta upłynęły pod znakiem wielkich nadziei (na odwrócenie losu). Ale już wtedy – choć walki w Ardenach trwały niemal do końca stycznia – sztabowcy Wehrmachtu wiedzieli, że kontrofensywa skazana jest na niepowodzenie. Alianci się ogarnęli, pogoda poprawiła, a braki paliwa zatrzymały niemieckie czołgi. W ostatecznym rozrachunku zmagania w Ardenach przetrąciły kręgosłup wojskom III Rzeszy na zachodzie – ubytków w ludziach i sprzęcie nie było już czym uzupełnić, wielu wojskowych straciło motywację, kontynuowanie walki z Amerykanami i Brytyjczykami uważając za bezcelowe. Tym niemniej ardeńska ofensywa wymogła na aliantach zaangażowanie ogromnych zasobów – w sumie ponad 800 tys. ludzi, z których co dziesiąty został zabity lub ranny (straty niemieckie były porównywalne). Do dziś „bitwa o wybrzuszenie” (Battle of the Bulge) – jak mówi się o niej w anglosaskiej historiografii – pozostaje największą bitwą w historii wojsk USA.

O czym wspominam, szukając w historii analogii dla wydarzeń w Ukrainie oraz tego, co może się wydarzyć w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy w Europie. W tej analogii „Niemcami” są rosjanie, co czyni ją nieco kulawym narzędziem – ale lepszego w najnowszej historii nie znalazłem. Z czego wynika owa kulawość? Ano sytuacja rosji jest inna od uwarunkowań, w jakich znalazła u schyłku 1944 roku III Rzesza. Niemcy walczyły wówczas o przetrwanie, a kataklizm – rozumiany jako bezwarunkowa kapitulacja, upadek reżimu i okupacja – był brutalnie realną perspektywą. Współczesna rosja może co najwyżej przegrać wojnę w Ukrainie i jakkolwiek skutki tej porażki mogą być poważne – na przykład oznaczać koniec putinizmu – egzystencjalnej katastrofy na rosjan to nie ściągnie (ryzyko w tym zakresie jest minimalne). Tym niemniej dla putina i ekipy obecna wojna – oraz jej ewentualne przedłużenie, o czym więcej poniżej – to „gra o wszystko” – trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po ewidentnej porażce zachowują władzę. To winduje motywacje Kremla do poziomu porównywalnego z motywacjami nazistowskiej elity.

Zasoby rosji są także inne niż III Rzeszy u końca jej historii. Rosyjski przemysł nie leży w gruzach, utrata niemal miliona żołnierzy w 140-milionowym społeczeństwie to nie to samo, co osiem milionów zabitych i rannych wojskowych w 70-kilkumilionowym kraju. Tyle że wbrew kremlowskiej propagandzie, zbrojeniówka nie radzi sobie z zapewnieniem niezbędnych dostaw dla armii, a społeczeństwo nie garnie się na front inaczej niż za wielkie (relatywnie) pieniądze – których zapas topnieje w zastraszającym tempie. Jest więc rosja i tu w podobnej sytuacji do Niemiec końca wojny – ma za krótką kołderkę jeśli idzie o możliwość projekcji realnej siły.

Ale nadal nie jest bezzębna i może gryźć.

—–

I tak dochodzimy do „rosyjskich Ardenów”. To scenariusz, który mógłby zaistnieć, gdyby pozwolić rosjanom odetchnąć, zgodzić się na zamrożenia konfliktu. Zapewne chętnie przystałby na to Donald Trump, by ogłosić, że zgodnie z obietnicą doprowadził do ustania walk. Jego cyniczne kalkulacje szłyby w parze z naiwnością innych zachodnich przywódców, przekonanych, że w okresie zamrożenia dałoby się wypracować z Moskwą jakąś formułę trwałego pokoju. Taka postawa sojuszników – wzmocniona groźbą zawieszenia pomocy – zapewne zmusiłaby Kijów do akceptacji zawieszenia broni.

I byłaby receptą na katastrofę.

Armia rosyjska i jej zaplecze są w kondycji, jakiej są, ale rok strategicznej pauzy pozwoliłby rosji przygotować się do podjęcia „ostatniej szarży”. Miast bieżącego zużywania zasobów i ludzi, doszłoby bowiem do kumulacji potencjału. Do jakich rozmiarów? Ołeksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, szacuje, że 12 miesięcy intensywnych przygotowań pozwoliłoby Moskwie wystawić ponad milionową armię wyposażoną w 4,5 tys. czołgów, niemal 10 tys. wozów bojowych i 5 tys. sztuk systemów artyleryjskich. Przy braku konieczności prowadzenia działań bojowych, w magazynach udałoby się zgromadzić setki rakiet i pocisków manewrujących oraz (zakładając pomoc Korei Północnej) nawet 10 mln pocisków artyleryjskich. Oczywiście, w większości byłby to sprzęt przestarzały, byle jaki, duża część amunicji miałaby wątpliwe walory – ale w „kupie siła”. Oczywiście, taka mobilizacja oznaczałaby drenaż ostatnich finansowych zapasów rosji oraz wyzerowanie sowieckich zapasów. No ale – kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje.

W takim scenariuszu putin miałby do dyspozycji armię inwazyjną pięć razy większą niż w 2022 roku. Mógłby jej użyć przeciwko Ukrainie, z nadzieją, że skumulowany potencjał pozwoli na bardziej spektakularne postępy na polu bitwy. A weźmy pod uwagę, że Ukraina nie jest tworem autokratycznym z bezwzględnym aparatem policyjnym – o ile w rosji, która takie atrybuty posiada, udałoby się przez rok bez wojny utrzymać wojenne wzmożenie, o tyle nad Dnieprem mógłby być z tym problem. Nie wiem, czy ukraińska armia odbudowałaby się w zakresie podobnym do rosyjskiego – czy byłby ku temu klimat społeczny, polityczny, czy i jak Zachód dalej wspierałby ZSU materiałowo. Słowem, mnóstwo zmiennych przywodzących do niezbyt optymistycznych konkluzji.

A co, gdyby było jeszcze gorzej? Pisałem o tym w opowiadaniu „Zaniechanie” kilka miesięcy temu – putin mógłby mianowicie podbić stawkę i swą bieda-armię pchnąć na Zachód. Zaatakować państwa nadbałtyckie, „maluchy” pozbawione głębi strategicznej, głównie z tego powodu niezdolne do długotrwałej, samodzielnej obrony. Przy tej okazji „zawadzić” także o północno-wschodnią Polskę, by odciąć naturalny lądowy korytarz łączący Litwę z resztą terytorium NATO.

To mogłyby być „rosyjskie Ardeny” AD 2026. Ostatni zryw, który nie miałby na celu wygrania wojny z NATO – bo to niemożliwe – ale służyłby polepszeniu własnej pozycji. Zredefiniowaniu wyniku wojny, która w rosyjskiej propagandzie od dawna jest wojną z Zachodem. Armia rosyjska straciłaby w tym starciu swoje ostatnie cenne, konwencjonalne walory. Ale wspomnianą masą wyszarpałaby skrawek terytorium NATO, co w połączeniu z atomowym szantażem („spróbujcie odbić, a uderzymy”), dałoby Kremlowi potężny argument w negocjacjach o przyszłości Ukrainy i Europy. Coś, co nie wyszło Hitlerowi, putinowi – w odróżnieniu od swojego protoplasty dysponującemu bronią jądrową – mogłoby się udać.

A lud rosyjski, znów nakarmiony iluzją potęgi po „zwycięskiej wojnie”, zapewne przełknąłby trudy codzienności i dał reżimowi niezbędną legitymizację.

Nie, to nie jest scenariusz szczególnie prawdopodobny. Lecz nie da się go definitywnie wykluczyć, a biorąc pod uwagę skalę ewentualnych szkód, warto robić wszystko, by nie zaistniał. Jest w interesie nie tylko Ukrainy, ale i całej wschodniej flanki NATO, by rosyjska armia dalej wykrwawiała się w Donbasie. By uszczuplanie jej zasobów trwało nieustannie, bez dłuższej przerwy, aż wreszcie osiągnięty zostanie stan „wyzerowania”, rozumiany realistycznie, jako kondycja uniemożliwiająca napadanie na sąsiadów. „Do tanga trzeba dwojga” – w tym przypadku Ukrainy, która musi mieć siły i środki, by rosję punktować. To dalsze zapewnienie wsparcia winno być priorytetem sojuszników Kijowa, nie zaś szukanie sposobów na zamrożenie konfliktu. Co podkreślam nie bez powodu, w dniu zaprzysiężenia 47. prezydenta USA…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Grzegorzowi Lenzkowskiemu i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu (za „wiadra” kawy!).

Nz. Szkolenie ukraińskich rekrutów/fot. SzG ZSU

Wiatr…

W styczniu 2023 roku wraz z grupą wolontariuszy udaliśmy się do frontowego wówczas Bachmutu – wieźliśmy pomoc humanitarną oraz drony dla wojska (działającej na tym odcinku grupy „Madziara”). W drodze powrotnej, w okolicach wyzwolonego jesienią 2022 roku Iziumu, stanęliśmy przed betonową barierą, blokującą wjazd na wysadzony przez rosjan most. Gdzieś w pobliżu była tymczasowa przeprawa, postanowiłem jej poszukać.

Szybko ustaliłem, że jesteśmy w centrum jakiegoś przysiółka. Po obu stronach rozoranej drogi stały typowo ukraińskie chatki i bez wojny wyglądające jak siedem nieszczęść. Przyzwyczajony do ciemności wzrok pozwalał dostrzec całe pokaleczone bryły. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wrak auta – popularnej na wschodzie łady kopiejki. I ani śladu żywej istoty. Osada była martwa, zaś na jednym z budynków widniało wielkie „Z” wymalowane białą farbą, widoczne i bez światła latarki. Żołnierze putina w ten sposób pieczętowali „powrót” wiosek do „rosyjskiej macierzy”. „Z” w tym przypadku znaczyło tyle co „to nasze”. I zwykle wiązało się z destrukcją. Całkowitą, którą można skwitować stwierdzeniem: „byli ludzie–nie ma ludzi”. W drodze z i do Bachmutu widziałem wiele tak potraktowanych osad. Wyzwolonych gruzowisk…

W lipcu 2024 roku wróciłem w opisane okolice. Nadal wyglądają żałośnie (choć w letnim anturażu i przy przyrodzie błyskawicznie wdzierającej się w porzucone posesje trochę jakby mniej). Wciąż mnóstwo jest tabliczek ostrzegających przed minami, dalej niemal bezludnie, ale właśnie – widać już ślady pierwszych powrotów. Takich na stałe, którym towarzyszą remonty zburzonych domostw. Wygląda to surrealistycznie – pojedyncze restaurowane chałupy, zewsząd otoczone gruzowiskami. „Tak musiały wyglądać polskie wsie i miasteczka, wyzwolone spod niemieckiej okupacji”, gdy naszła mnie ta refleksja, ustąpiło przekonanie o bezsensowności życia pośród ruin.

—–

Ale wrażenie braku sensu wróciło jak bumerang – by wyjaśnić dlaczego, cofnijmy się do wiosny 2015 roku. To wtedy pojawiłem się w powiecie iziumskim po raz pierwszy – i wracałem tam w kolejnych miesiącach aż do lata 2016 roku. Podczas pierwszej wizyty, w wiosce Mała Kamaszywacha, spotkałem się ze Swietłaną Dworkiną, ówczesną szefową iziumskiego powiatowego wydziału edukacji.

– W miejscu takim jak to, czas odmierza się nie godzinami, a kilometrami – mówiła Dworkina. – Zimą dzieci z najdalszych wiosek, oddalonych od Małej Kamaszywachy o dwadzieścia kilka kilometrów, wstają o piątej rano, by zdążyć na zajęcia o ósmej. Takie parszywe drogi mamy w okolicy. Ale w samej szkole też nie jest dobrze. Mróz wciska się przez dziurawe okna i drzwi, dzieciaki marzną w klasach. Tak wygląda u nas edukacja w XXI wieku…

Mała Kamaszywacha jawiła mi się jako królestwo eternitu, okrywającego maleńkie szare domki, otoczone walącymi się płotami bądź ogrodzeniami wykonanymi z byle czego. Wioskę przecinała potwornie dziurawa droga, którą co jakiś czas przemykał zdezelowany samochód, trąbiący na wałęsające się bezpańskie psy.

„Trudno o lepszy przykład materialnej destrukcji i biedy niż wschód Ukrainy”, zanotowałem wówczas. „Ów region wygląda jak postapokaliptyczne terytorium, w którym państwo już dawno przestało pełnić swoje funkcje, porzucając obywateli na pastwę losu”.

Paradoksalnie, tocząca się za miedzą wojna w Donbasie, przyniosła szansę na zmianę. Dziesiątki tysięcy uchodźców, którzy schronili się w powiecie iziumskim, przykuło uwagę organizacji humanitarnych i rządu w Kijowie. Szybko stało się jasne, że nie sposób prowadzić efektywnej edukacji w regionie, który nawet jak na ukraińskie standardy był wyjątkowo ubogi. Szkoły w powiecie iziumskim miały rachityczne dachy, nieocieplone ściany i rozpadające się okna. Zniszczone łazienki, zużyte meble, pomoce naukowe i sprzęty pamiętające czasy świetności ZSRR. W salach komputerowych królowały urządzenia z lat 90., niepodłączone do Internetu. Niektóre z placówek pozbawione były nawet dostępu do bieżącej wody.

– Jak w takich warunkach uczyć dzieci? – pytanie Dworkiny miało wymiar retoryczny.

Ale właśnie – za sprawą uciekinierów z Donbasu, pośród których było mnóstwo dzieciaków, kilkanaście szkół w powiecie zakwalifikowano do specjalnego programu. W jego ramach w placówkach wymieniono okna, drzwi, zakupiono mnóstwo nowego wyposażenia. Z czasem miejscowy samorząd uzyskał środki na bardziej zaawansowane remonty i modernizacje. Latem 2021 roku lokalne szkoły znacząco odbiegały od wschodnioukraińskich standardów – rzecz jasna in plus. W początkowej fazie tych działań wiele przedsięwzięć realizowano ze środków Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Fundacja – z którą od lat współpracuję – nadal działa w Ukrainie. Kilka tygodni temu razem z jej przedstawicielami udaliśmy się do powiatu iziumskiego śladem dawnych projektów. Obejrzeliśmy cztery szkoły, niegdyś „stawiane na nogi” przy udziale Polaków – wszystkie zostały kompletnie zniszczone…

Stąd owo poczucie bezsensu; możesz się starać ile wlezie, ale przyjdzie putinowska szarańcza i obróci w ruinę cokolwiek spotka na swej drodze.

Choć pewnie i tak warto było, wszak kilka roczników miejscowych dzieciaków uczyło się w przyzwoitych warunkach. No ale mogłyby uczyć się kolejne…

—–

O czym wspominam nie po to, by ponarzekać, ale w reakcji na zabiegi (pro)rosyjskiej propagandy. Oto na dobre zaczyna się narracja o „ukraińskiej wojnie napastniczej” – bo ZSU weszły do obwodu kurskiego – w ramach której wybija się na pierwszy plan materialny wymiar działań wojennych. „Cierpią rosyjscy cywile!”, bo niszczone są ich domy, bo równana z ziemią jest infrastruktura obwodu. W tej opowieści zwalenie mostów na Sejmie to wręcz barbarzyństwo, bo tym sposobem „odcina się drogę ucieczki zwykłym ludziom”.

Nie podważam przykrości wynikłej z doświadczenia wojny, doznanej przez zwykłych rosjan. To poczucie subiektywne, w jakieś mierze niezależne od tego, co robi ukraińska armia. A ta ma za zadanie unikać niszczenia cywilnych obiektów. Przykazano jej również, by wobec rosjan zachowywała się przyzwoicie – i nie mamy żadnych dowodów, by działo się inaczej. Ale jako się rzekło, już sama obecność ukraińskich żołnierzy może być dla miejscowych powodem do dyskomfortu. O tym zaś, gdzie toczą się walki, współdecydują obie strony, ba, to rosyjska nie ma problemów ze zrzucaniem bomb na własne wioski. No i na boga, jaka wojna napastnicza? To Ukraińcy od ponad 10 lat bronią się przed rosyjską napaścią, to putin w lutym 2022 roku wzniecił pełnoskalowy konflikt. Przeniesienie działań zbrojnych na obszar przeciwnika nie wypełnia kryteriów agresji (czy sowieci, po wypędzeniu hitlerowców z ZSRR, stali się agresorami?). Fakt, iż ogień przeniósł się na dom podpalacza, nie znosi ani winy, ani odpowiedzialności tegoż. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zniszczone domostwo, obok świeże (sądząc po stanie krzyży) groby. Nie wiem czyje, domyślam się, że gospodarzy. Sprawdzić się nie dało, bo teren wokół zaminowany, o czym ostrzegały przydrożne tabliczki. Okolice Iziumu, lipiec 2024 roku/fot. własne

Masa

Często słyszę pytanie, skąd we mnie wiara w to, że rosja wojny w Ukrainie nie wygra (nie zajmie dużej części kraju, nie zwasalizuje jego reszty)? Czy nie jest to przypadkiem hurraoptymizm, bo przecież „sam pan widzi, jak jest”.

Widzę, jak jest. Zerkam też w przeszłość i dziś chciałbym się z Wami podzielić wnioskami wywiedzionymi z historycznego oglądu. Otóż wynika z niego jasno, że rosyjskie/sowieckie zwycięstwa były efektem ilościowej przewagi. Zwykle miażdżącej. I towarzyszącego jej okrucieństwa wobec własnych żołnierzy, żołnierzy przeciwnika oraz ludności cywilnej, tak rodzimej, jak i wrogiej. To brutalna masa zmiażdżyła hitlerowskie Niemcy, masą pokonano w 1940 roku Finlandię. Rzeki czołgów wjechały w 1956 roku na Węgry, 12 lat później sterroryzowały Czechosłowację. W 1990 roku Związek Sowiecki miał w linii 55 tysięcy (!) tanków, a we łbach generalicji noszącej czerwone gwiazdy na mundurach nie było cienia złudzeń, że większość z nich spłonie w walce. Ale – kalkulowano – kilka, może kilkanaście tysięcy dojedzie do Kanału La Manche. „Ludzi u nas dużo”, mawiał Stalin, dezawuując alianckie wysiłki na Zachodzie. Dla dyktatora nie było problemu – poświęciłby życie jeszcze kilku milionów czerwonoarmistów, gdyby jednak nie otwarto drugiego frontu, a pokonanie Rzeszy wiązało się z koniecznością pójścia dalej za Wezerę i Ren.

Oczywiście, masy nie zawsze wystarczały. Liczna armia rosyjska z czasów I wojny i tak dostała wciry od Niemców. Bolszewicka nawała w 1920 roku wlała się aż pod Warszawę, ale ostatecznie popędzono ją daleko na wschód.

Gdy siły były bardziej wyrównane, rosjanom zdarzało się wygrać – wtedy jednak do głosu dochodził inny atut w postaci ogromnych przestrzeni i pogody, czego najdonioślejszym przykładem jest porażka kampanii napoleońskiej z 1812 roku. Gdy walka koncentrowała się na relatywnie małym obszarze – jak podczas wojny z Japonią w 1905 roku – kończyła się porażką.

Trudno bowiem doszukiwać się w rosyjskiej/sowieckiej sztuce wojowania jakiegoś wyjątkowego kunsztu. Wiem, wiem, są tacy, których właśnie zjeżyłem. Swego czasu obserwowałem niby dziennikarza, przekonującego czytelników do opinii o wyjątkowej rosyjskiej biegłości strategicznej, operacyjnej i taktycznej. Niegdyś opiewał on sowieckiego marszałka Koniewa, którego rzekomo wybitny manewr z 1945 roku uratował przed zniszczeniem Kraków. Od kilkunastu lat mieszkam w Krakowie, dlatego o tym wspominam – my tu dobrze wiemy, czym ów manewr był. Wymysłem komunistycznej propagandy, nijak mającym się do rzeczywistości. Miasto przetrwało, bo Niemcy nie zamierzali go bronić, a za sprawą sowieckiego nieogaru udało im się z niego uciec. Ot i cały manewr.

Tacy jak rzeczony piewca rosyjskiej myśli wojennej wchodzą teraz na wyżyny retorycznych zdolności, by wykazać, że to, co dzieje się w Ukrainie po rosyjskiej stronie, zasługuje na miano czegoś więcej niż prymitywne młotkowanie. Znać w tym sznyt literatury propagandowej czasów komuny – a piszę to jako jej „dziecko”, wychowanek popularnej serii Tygrysów, zatem z pełnej autopsji. Radzieccy, których wynoszono na piedestały za wyzwolenie Polski spod hitlerowskiego jarzma, nic nie robili bez pomyślunku, gruntownego przygotowania, doskonałego rozpoznania i doskonałej anałoga-w-miru-niet broni w arsenale („najlepsze” czołgi II wojny T-34, „najlepsza” artyleria w postaci katiusz czy „najlepsze” szturmowce Ił-2; od podkreślania tej najlepszości puchły książki). Tylko skąd brały się te miliony zabitych krasnoarmiejców i dziesiątki tysięcy sztuk spalonego sprzętu?

Podczas bitwy kurskiej – uchodzącej za największe starcie pancerne w dziejach – w zmaganiach pod Prochorowką sowieci stracili kilkaset czołgów, Niemcy… kilkanaście. Zmagania na łuku kurskim ostatecznie wygrała armia sowiecka, tak liczna, że hitlerowcy nie mieli szans przedrzeć się przez jej pozycje.

Gdy zaraz po wojnie jednostki Wojska Polskiego, tego ze Wschodu, przeniosły się do miejsc stałego stacjonowania, okazało się, że sprzęt, który trafił do oddziałów jeszcze podczas działań zbrojnych, nie wytrzymuje realiów czasu pokoju. Silniki stawały, lufy „kwitły”, spawy nie trzymały – czołgi, działa samobieżne czy samochody masowo się rozsypywały. Tak fatalnie zostały wykonane – na szybkości, byle były, w końcu i tak nie przewidziano dla nich (i dla załóg…) długiej żywotności. Liczyła się masa (podczas II wojny światowej z sowieckich fabryk wyjechało ponad 50 tysięcy czołgów T-34).

Wróćmy do teraźniejszości. O jakości rosyjskiego sprzętu napisałem już sporo – na potrzeby tego wpisu wystarczy stwierdzenie, że jest ona niska. Względnie niezłe typy broni – jak na przykład samoloty czy śmigłowce – tracą dużo swych atutów na skutek nieumiejętnego wykorzystania. Co przywodzi nas do kwestii jakości materiału ludzkiego, także jego kompetencji. Po ponad dwóch latach widać jak na dłoni, że rosjanie nie potrafią w nowoczesną wojnę. Uczą się, zmieniają, ale w tempie, dla którego nie starczy jednego pełnego życia, by przełożyło się to na zwycięstwo w Ukrainie. Źle rozpoznali przeciwnika, nadal nie mają trwałych zdolności do precyzyjnych uderzeń, z trudem przeprowadzają kombinowane (z jednoczesnym użyciem różnych komponentów sił zbrojnych) operacje wojskowe. Wyszkolenie taktyczne jest lepsze niż w 2022 roku, ale wciąż dalekie od przyzwoitych standardów, bardziej niż kuleje medycyna pola walki. O terytorialnych sukcesach zadecydowały pierwsze momenty wojny, przy czym czynnik zaskoczenia wzmocniony został, a jakże, skoncentrowanym na kilku kierunkach masowym uderzeniem kolumn pancernych. Zatem znów masa, tym razem żelastwa.

Niemal wszystkie rosyjskie operacje, o których można by powiedzieć, że prezentowały coś więcej niż uderzenia brutalnej masy, skończyły się niepowodzeniem. Nieudany rajd wojsk powietrznodesantowych na lotnisko w Hostomelu najlepszym tego przykładem.

Dziś – przy zastrzeżeniu, że nadal istnieje kilka „gorących punktów” – można już orzec, że obserwujemy ostatnie akordy trwającej od jesieni ub.r. rosyjskiej ofensywy. Nieudanej i okupionej ogromnymi stratami – ludzkimi i przede wszystkim sprzętowymi – z powodu których potencjał bojowy wojsk inwazyjnych uległ znaczącemu obniżeniu. Zarazem – na co zwracałem uwagę kilka dni temu – putin nadal rozbudowuje ilościowo swój ukraiński kontyngent. W połowie czerwca br. w „specjalną operację wojskową” zaangażowanych było 700 tys. rosyjskich żołnierzy, 3,5 razy więcej niż w lutym 2022 roku. Temu przyrostowi nie towarzyszy odpowiedni poziom usprzętowienia, co poza katastrofalnymi stratami wynika z jeszcze dwóch powodów. Po pierwsze, nominalnie potężny rosyjski przemysł zbrojeniowy nie radzi sobie „z obsługą” pełnoskalowej wojny, po drugie, kończy się już „renta po ZSRR”, czyli pokaźne sowieckie zapasy, gromadzone na okoliczność wojny z NATO. Innymi słowy, rosyjski przywódca – niczym jego radzieccy poprzednicy – usiłuje niedostatki jakości zniwelować ludzką masą.

Teoretycznie 140-milionowa rosja mogłaby zalać przeciwnika „ludzkim mięsem”. 200-milionowy ZSRR rzucił do walki podczas II wojny ponad 40 mln ludzi (13 mln poległo, 7 mln służyło w maju 1945 roku, reszta to jeńcy i ranni odesłani do domów). Stalin traktował żołnierzy jak bydło, racje poborowych nie miały znaczenia, sprzeciw wobec wcielenia każdorazowo spotykał się z brutalną reakcją. putin nie ma nawet połowy narzędzi opresji, jakimi dysponował jego idol. Stąd wabienie ochotników wysokimi pensjami (motywacja finansowa to najważniejszy element strategii rekrutacyjnej), stąd lęk Kremla przed masową mobilizacją, która zapewne zakończyłaby się masową obstrukcją. Bo rosjanie za „rosyjską Ukrainę” umierać nie chcą.

Ale nawet gdyby chcieli i gdyby jakimś cudem putinowi udało się zbudować półtoramilionowe siły inwazyjne (co dałoby rosjanom istotną przewagę) – w coś trzeba byłoby je wyposażyć. Niesamowita skuteczność Ukraińców pozbawiła rosjan ogromnej części ich najlepszej broni. A jako się rzekło, wielkie zapasy dramatycznie się skurczyły.

A rozwińmy jeszcze kwestię możliwości przemysłu zbrojeniowego. Niemiecka produkcja zbrojeniowa osiągnęła swój szczyt we wrześniu 1944 roku – nieco ponad pół roku przed upadkiem III Rzeszy. W realiach niezwykle destrukcyjnej kampanii bombowej aliantów, potężnych braków surowcowych i kadrowych. A jednak Albert Speer dokonał cudu, a skoro jemu się udało, to dlaczego miałoby się nie udać rosjanom. Ostatecznie „czym są sankcje wobec nalotów?”. Zewsząd słyszymy, że putin przestawił już rosyjską gospodarkę na wojenne tory. I co z tego? Kilka lat temu w fabryce, która produkowała (trochę za mocne słowo, wiem…) czołgi T-14 Armata, na wiele miesięcy wstrzymano pracę części załogi, gdy wyszło na jaw, że dyrektor sprzedał za granicę suwnicę używaną w jednej z kluczowych hal. Sprzedał, by poprawić wynik finansowy. Dziś w tym samym przedsiębiorstwie nie pracuje 90 proc. nowoczesnych obrabiarek, bo są z Zachodu, nie są serwisowane, brakuje do nich części zamiennych, a software mówi „niet” przy próbach odpalenia. Praca na starych urządzeniach jest zaś skrajnie nieefektywna. Słabość „niemieckiej analogii” wynika choćby z faktu, że większość maszyn hitlerowskiej zbrojeniówki była w 1944 roku nowa, zaś rdzennie rosyjski park maszynowy pamięta czasu sowietu.

A przecież to nie wszystko. Pisałem już wielokrotnie o zachodnich komponentach używanych w najlepszych rosyjskich rodzajach broni. Sankcje sprawiły, że rosjanie nie mają do nich łatwego dostępu, w efekcie nie są w stanie wyprodukować dostatecznej ilości nowoczesnej i precyzyjnej amunicji.

I mógłbym tak dużo i długo, ale – sądzę – wystarczy. Nie ma masy i nie ma kunsztu, który mógłby jej brak skompensować. Jest bezwzględność wobec ukraińskich cywilów, lecz pozostaje – z perspektywy rosjan – kontrproduktywna, bo tylko nasila wolę oporu. Czas zaś nie działa na korzyść najeźdźców, bo armia ukraińska znów krzepnie. Bo Zachód otrząsnął się z letargu i wziął na poważniej za wspieranie Ukrainy. Bo zaciska się sankcyjna pętla. Co prawda gdzieś tam w oddali czai się widmo Trumpa, ale i on może okazać się dla Kremla koszmarnym zmartwieniem…

…o czym więcej w kolejnym wpisie.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Czekamy na potwierdzenie doniesień z ukraińskich źródeł. Wynika z nich, że obrońcom udało się zniszczyć radar systemu S-500, najbardziej hiper-super spośród rosyjskich broni. Byłoby to znamienne i doskonale wpisujące się w przesłanie mojego tekstu…/fot. MOFR

Kara

„Zadam niepopularne pytanie: czy Ukraina nie może zacząć rozmów z Rosją i oddać część jej terytoriów w zamian za życie tych, którzy jeszcze w tym kraju zostali?”, zastanawia się filozofka, prof. Magdalena Środa. Dalszą część jej wypowiedzi znajdziecie na załączony screenie, choć istota i tak zawiera się w pierwszym, zacytowanym przeze mnie zdaniu. Pytacie mnie, co o tym sądzę, pozwolę więc sobie na krótki komentarz.

Zacznę od dygresji. Kilkanaście dni temu wziąłem udział w polsko-ukraińsko-niemieckim seminarium, zorganizowanym przez Uniwersytet Szczeciński. Co prawda poświęcono je dziennikarstwu obywatelskiemu, niemniej kontekst wojenno-ukraiński zdefiniował dyskusje. Z uwagą wsłuchiwałem się w wypowiedzi zagranicznych koleżanek i kolegów po fachu, a opowieść o niemieckim rozumieniu konfliktu na Wschodzie wydała mi się arcyciekawa.

Dotąd sądziłem, że ostrożna polityka Berlina wobec Kijowa i Moskwy wynika z trzech powodów.

Pierwszy ma wymiar historyczno-etyczny i jest konsekwencją niemieckich zbrodni na Wschodzie oraz faktu, że współczesnej rosji udało się zawłaszczyć historię ZSRR tak, by w relacjach ze światem zewnętrznym uchodziła ona za wyłącznie rosyjską. W efekcie „znikło” gdzieś etniczne zróżnicowanie ofiar hitlerowskiej agresji, a skoro wszyscy byli rosjanami, to rosji przypadają „moralne bonusy” z tego tytułu. Niechęć, powściągliwość, a ostatecznie „tylko” wspomniana ostrożność, z jaką do pomocy dla Ukrainy podchodzi RFN, wynikają także z przekonania, że „nam, Niemcom, nie wypada przykładać ręki do zabijania rosjan”. Gdzieś tam zapewne tli się jeszcze strach przed srogością ewentualnej zemsty moskali. Świadkowie bestialstw armii sowieckiej z lat 1944/45 w zasadzie już nie żyją, ale trauma bywa dziedziczona społecznie i potrafi zakorzenić się w głowach kolejnych pokoleń.

Drugi ważny moim zdaniem powód sprowadza się do relacji ekonomicznych łączących Niemcy i rosję. Zaplecze surowcowe i relatywnie duży rynek zbytu były przez lata rosyjskimi atutami, którymi Moskwa rozgrywała Berlin. Czyniła to z łatwością, bo Niemcy, jako państwo, przeszły transformację z organizacji wysoce zmilitaryzowanej w strukturę biznesową – kraj stał się firmą i wedle logiki firmy funkcjonował. A że kontrahent często okazywał się łobuzem? Nie miało to większego znaczenia, póki realizował swoje zobowiązania. Póki można było na nim i dzięki niemu zarabiać. Trudno rezygnuje się z takiej współpracy, trudno nie ulec pokusie, by nie zrywać wszystkich mostów.

Tym trudniej, gdy jest się naszpikowanym agenturą wpływu. W żadnym innym europejskim kraju mniej lub bardziej prorosyjskie narracje nie były i nie są z taką łatwością kolportowane jak w Niemczech. Dość wspomnieć „antywojenne” protesty czy „propokojowe” deklaracje ludzi nauki i sztuki.

Ale byłoby nieuczciwością wrzucanie wszystkich takich inicjatyw, no i szerzej, powściągliwości jako strategii politycznej RFN, do jednego worka „świadomej gry na rosję”. I w tym momencie wrócę do niemieckiej perspektywy, z jaką zetknąłem się podczas wspominanego seminarium.

Niemcy są społeczeństwem na wskroś pacyfistycznym – to skutek rewolucji zafundowanej temu państwu i tej wspólnocie przez aliantów po zakończeniu II wojny światowej. Sam czasem żartuję, że ów pacyfizm wszedł Niemcom (z których wywodzi się część mojej rodziny, więc czuję się rozgrzeszony z tych docinków) za mocno. A na fundamencie pacyfizmu refleksja o nadrzędnej wartości ludzkiego życia ma się bardzo dobrze. Tym lepiej, gdy dodamy „dwa do dwóch” – indukowany z zewnątrz (ale w pełni zinternalizowany) pacyfizm do specyficznych doświadczeń historycznych. W Zachodnich Niemczech mówiło się, że lepiej mieć pół Niemiec tylko dla siebie niż całe na pół. W tej figurze retorycznej chodziło o akceptację powojennego porządku – podziału Niemiec na te, gdzie dostępne były wszystkie wolności, oraz te, które znalazły się pod sowiecką kuratelą. Taki stan rzeczy był dla Niemców bolesnym ciosem, ale był też lepszą opcją niż pełna okupacja.

Co więcej, z czasem okazało się, że podział nie jest trwały, że kraj udało się zjednoczyć. Poczucie realizmu i cierpliwość kilku pokoleń zostały wynagrodzone.

I właśnie w takich kategoriach wielu współczesnych Niemców postrzega obecną sytuację Ukrainy, a ślady takiej kalkulacji odnajdujemy w polityce RFN. I takie postrzeganie podziela z Niemcami cytowana na wstępie prof. Środa. „Ziemia za pokój/ziemia za życie” – to nawet nie brzmi tak źle. No i zawsze jest nadzieja, że rosja – jak niegdyś ZSRR – też się rozleci (a przecież federacja stoi na jeszcze bardziej chwiejnych nogach niż sowiecja). A jak się rozleci, możliwa będzie konsolidacja ukraińskich ziem. Ale…

Ale w takiej perspektywie – akceptacji dla podziału Ukrainy wzorem Niemiec – brakuje mi istotnej zmiennej. Podkreślenia, że los dawnej III Rzeszy był zasłużoną karą dla państwa i wspólnoty, które zafundowały światu koszmarną wojnę i Holocaust. A za co miano by ukarać Ukrainę? A przecież byłaby to kara nie dla abstrakcyjnego bytu, a dla konkretnych ludzi. Zabijanych, więzionych, poddanych presji ekonomicznej i procesowi wynaradawiania – tym bowiem cechuje się codzienność terenów okupowanych przez rosjan…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Lyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi,   Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Odcięcie

Dwóch kolegów rozmawia o polityce:

– Co nowego?

– NATO jest w stanie wojny z rosją.

– I jak to wygląda?

– rosja straciła trzysta pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, kilkanaście tysięcy czołgów i wozów bojowych, kilkaset samolotów i śmigłowców.

– A jak trzyma się NATO?

– NATO jeszcze nie weszło do akcji.

Dowcip dowcipem, ale tak to mniej więcej wygląda. Rosyjska armia utraciła mnóstwo ludzi, najcenniejszego sprzętu i reputację. Szczytowym osiągnięciem rosyjskich generałów jest dziś zachowanie kontroli nad kilkunastoma procentami zajętych wcześniej terenów Ukrainy, a największą zdobyczą mijającego roku pozostaje powiatowy Bachmut, liczący przed wojną 70 tys. mieszkańców.

Kurdyjski przykład

Oczywiście, to nie NATO było przeciwnikiem moskali, a Siły Zbrojne Ukrainy – i to one „zmieliły” całe wojska lądowe federacji w ich stanach i liczebności sprzed inwazji. Sojusz „tylko” podrzucał sprzęt, amunicję i dane wywiadowcze – w tym sensie, pośrednio, uczestniczył w działaniach wojennych. No i pamiętajmy, że z ukraińskiej perspektywy sprawy tak różowo nie wyglądają – jest bowiem 200 tys. zabitych i rannych żołnierzy, jest 70 tys. ofiar wśród cywilów, jest wreszcie zniszczony kraj i zdemolowana gospodarka. Niemniej z punktu widzenia Zachodu – który nie utracił w tej wojnie żadnego żołnierza, a na jej prowadzenie przeznaczył ułamki własnych budżetów – efektywność przedsięwzięcia zmierzającego do osłabienia głównego przeciwnika wydaje się porażająca. Ujmując rzecz prostymi słowami: NATO, rękoma Ukraińców, spuściło rosji solidny łomot.

I teraz, ku zdumieniu (i rozpaczy…) nie tylko Ukrainy, zdaje się tracić zainteresowanie ciągiem dalszym.

Czy rzeczywiście traci? Uważam, że niezależnie od wewnętrznych rozgrywek w Stanach i Europie, początek roku przyniesie rozstrzygnięcia korzystne dla Ukrainy. Będzie dalsze finansowanie, będą kolejne transze wsparcia wojskowego oraz pakiety gospodarcze i pomocowe. Ale rzetelne przewidywania muszą uwzględniać także najgorsze scenariusze – a choćby dlatego, że historia lubi się powtarzać, a reputacja Amerykanów (siły napędowej zachodniego sojuszu), jako chwiejnych protektorów, nie bierze się znikąd. Nie trzeba wcale sięgać głęboko wstecz – dość wspomnieć haniebne potraktowanie Kurdów po zakończeniu „Pustynnej Burzy” w 1991 roku. Najpierw Waszyngton zachęcał ich do rebelii przeciwko siłom Saddama Husajna, a potem – gdy powstanie wybuchło – zostawił bojowników na pastwę irackiego lotnictwa. No więc także w imię intelektualnej uczciwości pójdźmy tym tropem i spróbujmy wyobrazić sobie, czym byłoby odcięcie „zachodniej kroplówki”.

To oczywiście wyrywkowa i mocno uproszczona analiza, na potrzeby krótkiego tekstu; fanów rozbudowanej narracji już dziś zapraszam do lektury mojej „ukraińskiej” książki, która ukaże się pod koniec lutego przyszłego roku.

„Ładowanie po zapleczu”

Wracając do sedna – bez dodatkowej pomocy USA i UE Ukrainie szybko zabraknie rakiet dla systemów obrony powietrznej. Do zestawów poradzieckich amunicji brakuje już teraz (w najlepszym razie jest na wyczerpaniu), a przemysł nie ma zdolności do jej produkcji. Wojenna wynalazczość skutkuje hybrydami – wschodnimi wyrzutniami, które strzelają zachodnimi rakietami – ale ciężar obrony w coraz większym stopniu spoczywa na sprzęcie w pełni zachodnim. Doskonałe systemy Patriot czy IRIS-T czynią Kijów najlepiej chronionym miastem w Europie, systemy lufowe – jak niemiecki Gepard – dziesiątkują rosyjskie drony kamikadze nad Odessą, Dnipro czy Charkowem. Gdyby ich zabrakło/nie miałyby czym strzelać, ukraińskie miasta byłyby bezbronne wobec rakiet, pocisków manewrujących i dronów.

Agresorzy mieliby sposobność, by zniszczyć infrastrukturę energetyczną oraz w większej liczbie dokonywać uderzeń „mrożących” (ataków ściśle terrorystycznych, nastawionych na wywoływanie paniki wśród cywilów). Z czasem – wobec braku pocisków do ręcznych wyrzutni przeciwlotniczych, które w miażdżącej większości również pochodzą z zachodnich dostaw – mogłyby to robić samoloty, używając zwykłych i dużo tańszych bomb. Jak na razie rosyjskie lotnictwo nie zapuszcza się w głąb Ukrainy, ale sparaliżowana obrona przeciwlotnicza zniosłaby ryzyka związane z takimi rajdami.

Tymczasem „płonące” zaplecze z pewnością wpłynęłoby na morale zaangażowanego na froncie wojska. Dziś względne bezpieczeństwo rodzin pozwala żołnierzom nie martwić się ich losem i skupiać na zadaniach. Jeśli tej pewności zabraknie, efektywność wojskowych spadnie. Gdy alianci zaczęli masowe bombardowania III Rzeszy, dowództwo Wehrmachtu stawało na głowie, by cenzurować listy i ograniczać przepustki – wszystko, by walczący na froncie wschodnim żołnierze nie dowiedzieli się, jak łatwo ich bliscy mogą stracić życie. Tak bardzo obawiano się defetyzmu i dezercji.

Ale i bez tego bezkarne „ładowanie po zapleczu” byłoby dla pierwszoliniowych jednostek problemem – rosjanie bombardowaliby fabryki, zakłady naprawcze, centra logistyczne, odcinając wojsko od dostaw. Za cel wzięliby miejsca dyslokacji jednostek odpoczywających i szkolących się. Innymi słowy, znacząco zakłóciliby proces odtwarzania gotowości bojowej armii. A to wszystko tylko dzięki rakietom i samolotom.

Postępująca degrengolada

Na linii styku wojsk również doszłoby do dramatycznych niedoborów. Prawdopodobnie najszybciej „wyszłyby” pociski przeciwpancerne do zachodnich wyrzutni, zaraz potem amunicja artyleryjska. W obu zakresach Ukraińcy mają bardzo ograniczone możliwości produkcji własnej, co oznacza, że w którymś momencie do obrony zostałaby żołnierzom jedynie broń ręczna, granaty, no i drony (w ich produkcji Ukraińcy poczynili znaczące postępy). To dużo za mało, by powstrzymać presję oddziałów pancernych, wspartych „gęstym” ogniem artylerii. Skutkiem byłoby posypanie się frontu. Kiedy?

Odpowiedź znajdziecie w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto aktywny link.

Nz. zniszczony rosyjski czołg w okolicach Izjumu/fot. własne