Nastolatki

Jak przyznaje Michael Waltz, doradca Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego, prezydent-elekt przygotowuje się do spotkania z putinem. Zdaniem Waltza, wygaszenie wojny nie jest możliwe bez dialogu z Kremlem. „Wszyscy wiedzą, że to musi zakończyć się dyplomatycznie”, ocenił polityk w rozmowie z telewizją ABC.

Doradca mówił też o wyzwaniach stojących przed Ukrainą. W ocenie Waltza, by powstrzymać rosyjskie natarcie i tym samym wzmocnić pozycję negocjacyjną, Kijów powinien obniżyć wiek mobilizacyjny z 25 do 18 lat. „Nie chodzi tylko o broń, amunicję i wydawanie nowych czeków. Ważne jest ustabilizowanie frontu, abyśmy zaczęli osiągać jakieś porozumienie”, mówił amerykański kongresmen.

Trudno się z nim nie zgodzić w ostatniej kwestii – stabilizacja frontu ma kluczowe znacznie. Nie dlatego, że rosjanie prą do przodu jak szaleni, a ukraińska obrona się pruje; z taką sytuacją nie mamy i nie będziemy mieli do czynienia. Rzecz w tym, że rosyjskie punktowe pełzanie po pierwsze, daje Moskwie nadzieję, że w którymś momencie uda się ruszyć z kopyta (bo Ukraińcy wreszcie pękną), po drugie, pozwala realizować ograniczone cele spec-operacji, w tym przypadku tworzy perspektywę przejęcia w ciągu kilku miesięcy kontroli nad całym obwodem donieckim. I po trzecie wreszcie, kolejne zdobycze – jakkolwiek symboliczne – dają iluzję sprawczości i siły rosji oraz jej armii. Na Kremlu kalkulują, że świat się na to nabierze i będzie naciskał na Kijów, by kończył wojną nawet na niekorzystnych dla siebie warunkach. Tak czy inaczej, sytuacja w której inicjatywa operacyjna należy do rosjan, usztywnia Moskwę. Zabetonowanie frontu na całej jego długości urealniłoby postawę i oczekiwania Kremla, co faktycznie działałoby na korzyść Ukrainy.

Ale czy droga do tego wiedzie poprzez mobilizację kilkuset tysięcy nastolatków?

—–

Nim odpowiem na to pytanie, pozwólcie na garść osobistych refleksji oraz odrobinę historii.

Stosunkowo późno zacząłem zajmować się reportażem wojennym – gdy pierwszy raz poleciałem do Iraku i Afganistanu miałem 28 lat. I już wówczas towarzyszyło mi wrażenie, że jestem starszy od większości żołnierzy, z którymi pracowałem. Dotyczyło to Polaków i Amerykanów – tych ostatnich nawet bardziej, wszak w szeregach US Army i USMC służyło sporo nastolatków, zaniżających średnią wieku. W naszej armii, jej ekspedycyjnej „nóżce”, było ich jak na lekarstwo; przeciętny „misjonarz” z WP miał wtedy 26 lat. Dekadę później, gdy kończyłem aktywną fazę swojej iracko-afgańskiej „przygody”, byłem już „dziadem” pełną gębą, jeżdżąc na patrole z ludźmi, spośród których część mogłaby być moimi synami.

„Ukraina” początkowo wpisywała się w ten schemat – dla wielu żołnierzy byłem „starszym panem”, choć z drugiej strony, to właśnie w Donbasie w 2015 roku po raz pierwszy zetknąłem się z równolatkami, którzy służyli jako szeregowi żołnierze, nie oficerowie. W kolejnym roku „dziadki” w szeregach ZSU były już normą – młodsi przestali garnąć się do wojska, zapał dla walki o wschodnie rubieże gasł. Jednocześnie Kijów utrzymywał przymusowy pobór, ale wojenkomaty przymykały oko na coraz popularniejszy proceder, w ramach którego do odbycia służby w Donbasie w miejsce synów stawiali się 40-paroletni ojcowie.

„Pełnoskalówka” znów wypełniła koszary młodzieżą z ochotniczego zaciągu, lecz dziś – pod koniec trzeciego roku wojny – nie ma już śladu po tym wzmożeniu. 20-30-latkowie w armii służą, stanowią jej niebagatelną część. Sporo jest też dzieciaków-ochotników, ale to nie zmienia faktu, że obecnie przeciętny żołnierz ZSU liczy sobie 43 lata.

—–

Zostawmy Ukrainę i współczesność.

„Miałem 16 lat, gdy ojciec pozwolił mi iść”, „Właśnie skończyłem 17 lat…”, „Miałem 16 lat…”, wspominają weterani brytyjskiej armii, którym dane było walczyć w I wojnie światowej. Ich relacje zebrane przez Imperial War Museums zostały użyte w doskonałym dokumencie Petera Jacksona pt.: „I młodzi pozostaną” (ang. tytuł: „They shall not grow old”). Słyszmy je w zwiastunie filmu, spuentowane słowami starszego kolegi z okopu (nie wiem, czy to oryginalne głosy z archiwum historii mówionej czy kwestie odczytywane przez aktorów): „Kiedy przyszli, byli przerażonymi dziećmi. A mieli z nich być żołnierze”. Trudno o bardziej poruszające wyznanie, mnie szarpie ono niezmiennie, choć film Jacksona ma już kilka lat.

Historia kolejnej wielkiej wojny również pełna jest przykładów walczących „dzieciaków” – dość wspomnieć harcerskie oddziały biorące udział w Postaniu Warszawskim. Czy mniej znaną w Polsce anglosaską percepcję pierwszej fazy operacji „Overlord”; znamienne są tu pełne troski wspomnienia Winstona Churchilla o „kwiecie młodzieży”, rzuconym na normandzkie plaże. I owszem, wielu żołnierzy Szarych Szeregów miało 18-19 lat (a nie brakowało młodszych), wielu amerykańskich chłopców, którzy polegli na Omaha, ledwie skończyło dwudziestkę. Wspomniani wcześniej młodziutcy żołnierze armii brytyjskiej przeżyli okopową rzeź i dorośli, gdy wielu ich rówieśnikom zabrakło tego szczęścia (łączne straty Brytyjczyków podczas I wojny to niemal milion ludzi). Te fakty mogą nas utwierdzać w przekonaniu, że udział nastolatków w dużych wojnach to norma. Udział tak, bywa, że i liczny, co nie zmienia faktu, że przeciętny wiek żołnierza pozostaje „nienastolatkowy”. Na jednego brytyjskiego dzieciaka, który trafił do Francji po 1914 roku, przypadało dwóch starszych kolegów liczących sobie co najmniej 39 lat (czyli formalnie, w czasach pokoju, będących w wieku, który zwalniał ze służby wojskowej za granicą). Stąd brała się średnia wieku poddanych korony walczących z Niemcami, wynosząca 26 lat.

26 lat – tyle miał przeciętny Amerykanin posłany na wojnę w Europie czy na Pacyfiku w latach 1941-45.

Trzy czwarte niemieckich strat osobowych z czasów II wojny światowej to mężczyźni w wieku 20-45 lat.

—–

Iluzja masowego udziału nastolatków w wojnie to jedno, inna kwestia, na którą warto zwrócić uwagę, to zmiany kulturowe, do jakich doszło na przestrzeni ostatnich stu lat. Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, próg wejścia w dorosłość znacznie się podniósł. Ów proces – jako pochodna m.in. zamożności, technologicznej i organizacyjnej wydajności (a więc także jakości medycyny), humanistycznego namysłu zależnego od zakresu wolności osobistej jednostki, oraz wielu innych zmiennych – nie postępował równomiernie. Pozostając na gruncie koniecznych uogólnień – zachód Europy dał swoim dzieciakom dłuższą młodość szybciej niż wschód. Tym niemniej podstawy dla zmian pozostały takie same: żyjąc dłużej i lepiej, wydłużamy nie tylko starość, ale i okres „przygotowania do życia”. Dotyczy to zarówno bogatej Holandii, jak i biednej Ukrainy. I nie chodzi tylko o „jakąś tam filozofię”, ale o całe instytucjonalne instrumentarium – mój pradziad skończył cztery klasy szkoły powszechnej i „stał się” dorosłym, ja w pełni uczyniłem to dopiero po studiach.

Niektórzy się na to zżymają, drwią z kruchości młodzieży, tylko po co? „Kijem Wisły nie zawrócisz”, głosi popularne powiedzenie. Wydłużona młodość to obiektywna rzeczywistość, ba, fakt, iż nastała, bardziej winien nas cieszyć niż martwić, wszak mówimy o efekcie wzrastającego komfortu życia. Chłopak u progu dorosłości może być doskonałym żołnierzem – sporo ochotników to potwierdza, sam poznałem kilku takich wojskowych w Iraku, Afganistanie i w Ukrainie. Ale mnóstwo badań młodzieży – prowadzonych w wielu krajach, także w Ukrainie – nie pozostawia wątpliwości, że współczesny 18-latek nie jest tak dojrzały, jak jego odpowiednik sprzed 50 czy 100 laty. Nie ma w sobie tyle hardości, hartu, takiej odpowiedzialności. Nie ma, bo mieć nie musi, choć oczywiście na składowe kondycji wpływają też negatywne czynniki, jak choćby epidemie coraz to nowych uzależnień.

—–

No dobrze, to po co tam, gdzie zachowany jest pobór, „w kamasze” idą 18-19-latkowie? – mógłby spytać ktoś. Nie po to, by wysyłać ich na wojnę – odpowiem nieco prowokująco. W najświeższej historii konfliktów zbrojnych tylko jeden kraj zdecydował się masowo ekspediować „dzieciaki” na front. Działo się to podczas wojny w Wietnamie – w USA obowiązywał wówczas przymusowy pobór i to w oparciu o ten mechanizm dokonywała się wymiana personelu w Indochinach. „Wsad” dla kolejnych rotacji stanowiły kolejne roczniki 19-letnich Amerykanów, którzy trafiali „na teatr” po kilkunastotygodniowym szkoleniu. W praktyce oznaczało to rzucanie do walki oddziałów w większości składających się z niedoświadczonych poborowych – i tak rok do roku, przez większość interwencji. Jak to się dla Ameryki skończyło, dobrze wiemy.

Skądinąd podobny błąd popełnili w Afganistanie sowieci, ale skala ich zaangażowania ustępowała tej amerykańskiej w Wietnamie. Doświadczenie wojny nie było zatem tak powszechne dla kolejnych roczników sowieckich poborowych, po prawdzie zaś, pozostawało marginalne – stąd podkreślenie wyjątkowości działań USA w Indochinach.

Idźmy dalej – o sile armii izraelskiej nie stanowią aktualnie służący 18-19-latkowie z poboru. Potencjał i renomę tej formacji budują rezerwiści – 20-30-40-latkowie (obu płci), którzy odsłużyli „zetkę”, a później przechodzili cykliczne szkolenia odświeżające i zgrywające.

Do czego zmierzam? Ano do stwierdzenia, że pobór „późnych” nastolatków to rozwiązanie na czas pokoju. Wpisujące się w instytucjonalny porządek społeczeństw (post)industrialnych. Gdyby wojsko chciało „pochwycić” rekruta w jego szczytowej fizycznej formie, pobór dotyczyłby 25-latków. Ale we wspomnianym porządku to o kilka lat za późno. Nastolatek kończy „bazową” edukację, a jeszcze nie zaczyna pracy – to właściwy moment, by oddał państwu należną posługę. 18-19-letni rekrut nie ma żadnych zobowiązań – wobec rodziny (zwykle jest bezdzietny, bez stałego związku) czy pracodawcy – a zarazem jest już na tyle fizycznie i psychicznie dojrzały, by ponieść trudy służby i nauczyć się podstawowych żołnierskich kompetencji.

Ważne, żeby później miał sposobność je odświeżać i rozwijać.

Ważne, żeby w razie wybuchu wojny, pobór zastąpić mobilizacją – również przymusem, ale obejmującym równolegle, w tym samym czasie, kilkanaście czy kilkadziesiąt roczników byłych i obecnych poborowych.

To rozłożenie wysiłku ważne jest także z innego powodu – czysto demograficznego. 20-30-40-latkowie zazwyczaj mają rodziny i dzieci. Ich wkład w reprodukcję – a więc także w przetrwanie danej wspólnoty – już się dokonał, „późni” nastolatkowie wybory i decyzje w tym zakresie najczęściej mają przed sobą. Jest zatem w interesie przywódców – zwłaszcza stojących na czele krajów na wojnie – zadbanie, by ten rezerwuar demograficzny zachować w jak najliczniejszej postaci i jak najlepszej kondycji.

To podstawowa przesłanka, jaką kierują się władze Ukrainy po 2022 roku. To „walka o przyszłość po wojnie” stoi za decyzjami o ustaleniu względnie wysokiego, dolnego progu mobilizacji. Dziś wyznacza go 25. rok życia, jeszcze niedawno mobilizacja dotyczyła mężczyzn od 27. roku życia wzwyż.

—–

No ale Ukraina nie radzi sobie z uzupełnianiem strat i odbudową potencjału armii – słychać zewsząd takie opinie. A gdyby rzeczywiście ludzi brakowało, sięganie po młodzież byłoby uzasadnionym działaniem.

Zgoda, tyle że deficyt siły żywej w wielu jednostkach na froncie nie jest problemem wynikłym z braku rekruta na zapleczu. Armia ukraińska liczy dziś ponad 900 tys. żołnierzy, we wszystkich formacjach mundurowych służy ponad 1,3 mln ludzi. Kontyngent rosyjski w Ukrainie to 600 tys. żołnierzy, łącznie w konflikt zaangażowanych jest 800 tys. rosjan. Mówiąc wprost, Kijów nie potrzebuje kolejnych rzesz mundurowych, ale bardziej efektywnego sposobu wykorzystania tych żołnierzy, których już zmobilizowano.

ZSU nie staną się silniejsze od powołania nowych brygad-wydmuszek, mających tylko ludzi i niewiele sprzętu. Nie służą im źle zorganizowane rotacje frontowych oddziałów i generalnie obniżająca się jakość dowodzenia. Nie robią dobrze sowieckie nawyki części oficerów, skutkujące praktyką „mięsnych szturmów” czy organizowane coraz częściej na „odwal się” szkolenie nowowcielonych. Najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stoi Ukraina u progu 2025 roku, jest reorganizacja systemu dowodzenia i logistyki, nie zaś powoływanie kolejnych młodszych roczników.

Ale załóżmy, że Kijów ugnie się przed żądaniem trumpistów. Na dziś Ukraina ma 100 tys. zdolnych do służby 18-latków. Jak wylicza Ołeksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, z takiej masy ludzi udałoby się sformować 125 batalionów. By ten wysiłek „miał ręce i nogi”, żołnierzom należałoby zapewnić… 1,4 tys. czołgów, ponad cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Skąd wziąć tyle sprzętu?

Dla porządku dodam – do tej pory USA zdecydowały się przekazać Ukrainie 31 czołgów.

A „gołe” bataliony, rzucone do strefy walk, wyginęłyby w 3-4 miesiące. I raczej nie byłby to sposób na stabilizację frontu. Na demograficzną katastrofę już owszem…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Wiktorowi Łanosze i Bernardowi  Afeltowiczowi (za „wiadra” kawy) oraz Czytelnikowi o nicku Rav.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. szkolenie nowych rekrutów/fot. SzG ZSU

Bezradność

„Niektórzy tłumaczą, że brutalne rozprawianie się Żydów z Palestyńczykami i Hezbollahem, to także forma odreagowywania. Powtarzanie sobie, że już nigdy nie pójdziemy jak owce na rzeź. Holokaust poza wszystkim innym to również potworne upokorzenie – że nie walczyli, nie stawili oporu”.

Te słowa znalazły się dziś rano pod moim wpisem o eskalacji konfliktu na Bliskim Wschodzie. Nie znajdziecie już tego komentarza, bo stał się przyczynkiem do rasistowskich wynurzeń. Usunąłem cały wątek, zablokowałem autora i paru innych wtórujących mu harcowników.

Dla porządku – wspomniany internauta posłużył się cytatem z prof. Andrzeja Zybertowicza, socjologa, doradcy prezydenta Dudy. Wypowiedź ta padła przed sześciu laty, w wywiadzie, jakiego Zybertowicz udzielił „Polsce The Times”. Znałem ją, już kiedyś się do niej odnosiłem (krytycznie, jak do wielu innych aktywności mojego dawnego promotora). Dziś również się odniosę – czyniąc to z powodów, które wyjaśnię w dalszej części tekstu.

W zacytowanych słowach uderza mnie swoista ekstrakcja Żydów z tkanki, jaką było wielonarodowe społeczeństwo II RP. To trop wyznaczony przez niemiecką propagandę czasów nazizmu, ułatwiający stygmatyzację tej grupy etnicznej. Żydzi, obywatele Rzeczpospolitej, masowo służyli w Wojsku Polskim, bijącym się z Niemcami w 1939 roku. I później – w obu armiach, na Wschodzie i na Zachodzie. Przedstawiciele tej mniejszości walczyli w partyzantce – właściwie we wszystkich jej odłamach – współtworzyli ruch oporu w obozach koncentracyjnych, w miejscach izolacji organizowali własne podziemne oddziały. Wiosną 1943 roku, w warszawskim getcie, stanęli naprzeciw Niemcom w z góry skazanym na porażkę powstaniu. A zatem nie walczyli?

Generalizacja, jak ta powyżej, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co twierdzenia o niezłomności etnicznych Polaków z jednej strony, czy bzdury o ich masowym skurwieniu się w obliczu okupanta z drugiej.

Jednak, jak w każdej generalizacji, i tu znajdziemy ziarno prawdy. Pozwólcie, że zacytuję pewien dowcip, który usłyszałem wiele lat temu, w Iraku (niektórzy znają go z późniejszych modyfikacji, ale to jest oryginał).

„Stu Arabów ucieka przed jednym polskim żołnierzem. Biegną, biegną, biegną, aż wreszcie jeden z nich pyta drugiego:

– Ej, a dlaczego my uciekamy? Przecież on jest jeden, a nas stu…

Tamten zastanawia się chwilę, po czym odpowiada:

– A bo to wiadomo, komu przypierdoli?”.

Żart jest ksenofobiczny i islamofobiczny. To „dziecko swoich czasów” – zaczęto go opowiadać, gdy w Iraku na dobre rozkręciło się powstanie przeciw zachodnim okupantom, w tym Polakom. Mówiąc wprost, towarzystwo zaczęło się strzelać, a to nie sprzyja wzajemnemu szacunkowi.

Niemniej dla świętego spokoju możemy odwrócić role. I opowiedzieć dowcip o stu uciekających Polakach. Będzie równie śmieszny i równie… prawdziwy. Prawdziwy, gdyż odsłaniający uniwersalny mechanizm zbiorowej bezradności w obliczu poważnego zagrożenia.

Kilka lat temu na jednym z zalajkowanych profili historycznych opublikowano pewne zdjęcie – jest tak okrutne, że „widzę” je do dziś. Przedstawiało egzekucję, jakiej Niemcy dopuścili się na polskich więźniach Pawiaka w lutym 1944 roku. Z balkonu domu przy ul. Leszno w Warszawie zwisało trzynaście ciał żołnierzy AK…

Równie straszne są obrazki, które zostały mi w głowie po obejrzeniu „Katynia” Andrzeja Wajdy – idących na śmierć, a później masowo zabijanych przez sowietów żołnierzy WP.

Gdy dodam do tego archiwalia przedstawiające cywilów – także żydowskich, ale przecież nie tylko – pakowanych do bydlęcych wagonów, jadących w stronę Oświęcimia, mam już pełen obraz. Obraz, który poza bezbrzeżnym smutkiem rodzi też potworną złość. „Bo jak oni, kurwa!, mogli na coś takiego sobie pozwolić!?”. „Dlaczego się nie buntowali!?”. „Przecież strażników zawsze było mniej!”.

Ano właśnie – patrzymy na masy, liczne grupy, a umyka nam pojedynczy człowiek. Tymczasem niewielu stać na szaleńczą odwagę, nawet pośród nawykłych do ryzyka żołnierzy. Niewielu chce „umrzeć z honorem”, „zabrać ze sobą choćby paru skurwysynów”, „zaryzykować, może przynajmniej innym się uda”. Miażdżąca większość będzie do samego końca wierzyła, że ocali życie. Stąd unikanie konfrontacji, które z boku wydaje się owczą zgodą na rzeź. Ucieczką stu przed jednym.

I nie chodzi tylko o ludzi bez broni. Kilka dni temu jeden z moich Czytelników – pod tekstem poświęconym m.in. rosyjskim stratom – napisał coś takiego: „Zastanawia mnie, jak zorganizowana musi być rosyjska armia i włos mi się jeży na głowie. Skoro przybyli na front kierowani są na mięsne szturmy, to dlaczego nie słychać o masowych dezercjach i buntach? Przecież nikt nie chce umierać!”. Ano nie chce, a i tak każdego dnia ponad tysiąc rosjan idzie pod nóż. „Prawdopodobnie silny jest tu element zaskoczenia kierowanych wprost z transportów, odpowiednie zabezpieczenie tyłów przez odwody strzelające do swoich oraz donosicielstwo jako forma walki z defetyzmem” – diagnozuje Czytelnik.

Ma rację, ale uzupełniłbym jego wyliczenie o ową sytuacyjną bezradność. Z zewnątrz to wręcz paradoksalne, że uzbrojony człowiek godzi się, by traktowano go tak instrumentalnie. Ale karabin tylko umacnia nadzieję, że „może mi się uda”. Strzelenie do swoich – jako alternatywa – dla wielu jest nieprzekraczalnym tabu, a dodajmy do tego inne elementy wschodniego treningu kulturowego: wyuczone posłuszeństwo i przekonanie o własnej nieistotności. I tak mamy co mamy – lezących pod ogień „samobójców”.

—–

I tym sposobem udało mi się z wątku bliskowschodniego wrócić do tematyki ukraińskiej. Kolejne materiały już wkrótce.

By powstały, potrzebne mi Wasze wsparcie – subskrypcje, „kawy”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Żołnierze izraelscy, zdjęcie ilustracyjne/fot. IDF

Poświęcenie

12 września 2004 roku w Iraku polegli trzej żołnierze Wojska Polskiego – podporucznicy Piotr Mazurek i Daniel Różyński oraz starszy szeregowy Grzegorz Nosek. Nie było mnie wtedy na miejscu, znam tę historię wyłącznie z relacji innych. Uważam jednak, że warta jest opowiedzenia.

Osiem lat temu spotkałem się z rodzinami i kolegami Różyńskiego i Noska, po czym napisałem dwa reportaże, zamieszczone w książce „Irak, Afganistan. W naszej pamięci”. To niskonakładowe wydawnictwo, powstałe na zlecenie Centrum Weterana, głównie z myślą o rodzinach poległych w obu misjach żołnierzy. Trudno je dziś dostać, zatem pozwolę sobie opublikować obszerne fragmenty tych tekstów. Jest bowiem ta opowieść doskonałą ilustracją żołnierskiego poświęcenia. Widzimy je na co dzień, w Ukrainie, ale warto mieć świadomość, że i w naszej najnowszej historii można odnaleźć takie postawy. Dwudziesta rocznica (mój boże, urodzone wówczas dzieci są dziś dorosłe…) to dobry pretekst.

—–

Podporucznik Daniel Różyński, żołnierz III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Dowódca plutonu szturmowego w 1 Brygadowej Grupie Bojowej Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Służbę wojskową rozpoczął w 1999 roku (jako student Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu), w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 12 września 2004 roku, miał 24 lata. Postanowieniem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność. Decyzją ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego awansowany na stopień porucznika. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

Starszy szeregowy Grzegorz Nosek, żołnierz III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Kierowca-radiotelefonista w 1 Brygadowej Grupie Bojowej Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Służbę wojskową rozpoczął w 1999 roku, w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 12 września 2004 roku, miał 28 lat. Postanowieniem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność. Decyzją ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego awansowany na stopień kaprala. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

*          *          *

Daniel zdawał do Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu (późniejsza WSO Wojsk Lądowych) oraz na Politechnikę Gdańską, na wydział informatyki. Zakwalifikował się na obie uczelnie – wybrał wojsko. Na studiach został mężem zaufania swojego rocznika. Mimo ciężkiej pracy znajdował czas, by brać udział w maratonach, doskonalić jeżdżenie na nartach i umiejętności wspinaczkowe. Te ostatnie do tego stopnia, że Różyński zdobył uprawnienia instruktora wspinaczki. W 2002 roku – razem z kolegami z roku – z powodzeniem wziął udział w zawodach patroli rozpoznawczych „Cambrian Patrol 2002” w Wielkiej Brytanii.

Co więcej, już po pierwszym roku na WSO, Daniel rozpoczął równoległe studia na wrocławskiej Akademii Ekonomicznej. Wybrał stosunki międzynarodowe, specjalność – integracja europejska.

23 czerwca 2003 roku, jako najlepszy z 378 studentów, ukończył naukę w WSOWL. Na stopień podporucznika mianował go dowódca Wojsk Lądowych, generał Edward Pietrzyk – jako pierwszego z rocznika. Prezydent Aleksander Kwaśniewski podarował Różyńskiemu szablę ze specjalną dedykacją, a komendant szkoły – złoty sygnet.

Po kilkutygodniowym urlopie, 3 sierpnia 2003 roku, Daniel rozpoczął służbę jako dowódca plutonu w 16 batalionie powietrznodesantowym.

*          *          *

– To był poukładany gość – mówi kapitan Marcin Gil, wówczas dowódca kompanii, w której służył Daniel. – Jego pluton chodził jak przemyślana do ostatniej śrubeczki i dobrze utrzymana maszynka.

– W wojsku po wykonaniu zadania winno się o tym zameldować – dodaje chorąży Rafał Dębicki, szef wspomnianej kompanii. – W przypadku „Róży” ta czynność była formalnością. Bo już na etapie stawiania zadania jasne było, że zostanie ono wykonane na pięć.

*          *          *

– Zanim ekipa z 16 batalionu wyruszyła do Iraku, do dowództwa przyszła informacja, że jest miejsce na kursie dla młodych oficerów w Stanach Zjednoczonych – wspomina kapitan Gil. – Zaczęto sprawdzać dokumenty i okazało się, że potwierdzoną odpowiednimi certyfikatami znajomość angielskiego ma tylko Różyński. Daniel został wezwany do dowódcy, który postawił sprawę tak: „możesz jechać do USA, albo do Iraku. Wybór należy do ciebie”. Różyński wybrał Irak.

Podporucznik wyjechał na misję 13 lipca 2004 roku.

– Gdy wcześniej nam o tym Iraku powiedział, zadowoleni nie byliśmy – opowiada Stanisław Różyński, ojciec. – Ale też wiedzieliśmy, że to decyzja przemyślana. Że Daniel wie, co robi.

Już na miejscu „Róża” podszedł do zadań w typowy dla siebie sposób – zaczął między innymi uczyć się języka arabskiego. Kilka tygodni później był w stanie porozumiewać się z miejscowymi przy użyciu prostych zdań.

*          *          *

12 września 2004 roku „Róża” dowodził patrolem w zastępstwie oficera, który pojechał na pogrzeb zabitego wcześniej żołnierza.

– Dostali wezwanie do ajdików, które znaleziono w ich strefie odpowiedzialności – opowiada Marcin Gil. – Pojechali i, niestety, mieli pecha. Częstego w tamtych czasach.

Kapitan ma na myśli pękające dętki.

– Dopiero po trzeciej zmianie zaczęto wprowadzać opony bezdętkowe do pojazdów naszego kontyngentu w Iraku – tłumaczy Gil. – Ale wcześniej to było paskudne utrapienie, wozy łapały gumy jeden za drugim.

W patrolu Różyńskiego trafiło na „bombowóz” – Stara wiozącego podjęte wcześniej miny-pułapki.

– Zmiana opon zajęła naszym trochę czasu – mówi kapitan Gil. – Ludzie, którzy później zaatakowali patrol, mieli możliwość, by się dobrze zorganizować.

Atak zaczął się od eksplozji miny, do której doszło przed „bombowozem”. Zgodnie z procedurami, Różyński, który jechał z przodu, podał komendę, żeby wyjechać z zagrożonego rejonu. W tym momencie cztery pojazdy – w tym Honker dowódcy – były już poza strefą rażenia.

I wówczas granat RPG trafił pechowego Stara, który wciąż znajdował się w rejonie zasadzki. Ranna załoga pojazdu nie była w stanie kontynuować ucieczki. Różynski nie zastanawiał się długo – wrócił, by zorganizować obronę.

*          *          *

Gdy silny ogień zmusił Polaków do opuszczenia wozów, Różyński uznał, że oprze obronę na linii biegnącego wzdłuż drogi wału. Rozkazał, by żołnierze przeskakiwali wzniesienie parami – jako pierwszy ruszył on i Grzegorz Nosek. Niestety, po drugiej stronie czekali na Polaków kolejni rebelianci – gdy tylko dostrzegli biegnącą dwójkę, otworzyli ogień.

Pierwszy dostał „Róża”. Upadł.

Nosek nie opuścił dowódcy, mimo iż ciężki ostrzał uniemożliwił pozostałym spadochroniarzom jakikolwiek ruch.

Z protokołu powypadkowego: „(…) znaleźliśmy ich kilkanaście metrów od płonącego Honkera. (…) Różyński miał rozpiętą kamizelkę, Grzesiek leżał na plecach z podgiętymi nogami. Wyglądało to tak, jakby wcześniej klęczał, udzielając pomocy porucznikowi”. Szczegółowe analizy potwierdziły wersję, zgodnie z którą Nosek otrzymał śmiertelny postrzał podczas próby reanimacji dowódcy.

*          *          *

– Jak dotarła do ciebie informacja o śmierci męża? – pytam Monikę Nosek.

– Siedziałam w domu i oglądałam wiadomości, tradycyjnie na wszystkich kanałach – wspomina wdowa. – Zatrzymałam się na jednym z nich, gdy usłyszałam, że zginęło trzech żołnierzy. Dziwnie się poczułam i od razu chwyciłam za telefon. Zadzwoniłam do kolegi Grześka, żołnierza, z którym mąż dojeżdżał do pracy. No i on powiedział mi, że już dzwonili do niego z jednostki, i że wśród zabitych nie ma Grzegorza. Odetchnęłam z ulgą.

Pół godziny później do drzwi mieszkania Nosków zapukała delegacja.

– Przyjechał dowódca kompanii, lekarz, psycholog, kapelan – opowiada Monika. – Gdy zobaczyłam tego ostatniego, wiedziałam, o co chodzi.

*          *          *

W Iraku Grzegorz zdołał napisać tylko jeden list do żony. „Cześć kochanie” – zaczął. „Nie jest źle. Na razie nasz pluton obstawia służby, ale mamy dostać samochody i zacząć jeździć. Masz myśleć pozytywnie, że wszystko będzie dobrze, bo ja nie przewiduję inaczej. Mówią o nas, że jesteśmy kuloodporni. Bardzo cię kocham i bardzo za tobą tęsknię. Nie mogę się doczekać, kiedy cię przytulę i pocałuję”.

Nosek nie zdążył wysłać tego listu. Koperta przyleciała do Polski razem z innymi rzeczami z Iraku.

– Ile czasu trwało nim poczułaś, że czas żyć na nowo? – pytam wdowę.

– Dwa lata – słyszę w odpowiedzi. – Dwa lata codziennego jeżdżenia na cmentarz. Wspomnień. Łez. Rozmów przy pomniku.

– Z mężem? – dopytuję.

– Często z nim rozmawiam w wyobraźni – przyznaje Monika.

– Jak wytłumaczyłaś sobie jego śmierć?

– Nie wytłumaczyłam. Po prostu przyjęłam do wiadomości, że tak się stało.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Patrol na Honkerach, gdzieś w okolicach Diwaniji, jesień 2005 roku/fot. własne

Jeśli…

Zimą 2015 roku w rejonie Debalcewa trwały ciężkie walki. Oddziały ukraińskie trzymały miasto przez kilka tygodni – wycofały się na początku lutego, gdy skończyła im się amunicja, a jedyna trasa zaopatrzenia i ewakuacji stała się „drogą śmierci”. Cokolwiek wjeżdżało na szosę wiodącą do Artiomowska – jak wówczas nazywano Bachmut – z miejsca stawało się celem dla wrogiej artylerii.

Wiedziałem o tym aż za dobrze, z obawą więc oglądałem rozklekotany ambulans przeznaczony do wywózki najciężej rannych. Po prawdzie bałbym się jechać nim w czasie pokoju, a co dopiero pędzić ostrzeliwaną drogą. Dobrych 30 km do najbliższego szpitala w Selidowie. Wcześniej relacjonowałem wojny w Iraku i Afganistanie, pracując głównie jako dziennikarz akredytowany przy polskim i amerykańskim wojsku. Gdybym został ranny, trafiłbym do śmigłowca ewakuacji medycznej i niezwłocznie wylądował na stole operacyjnym. System Medevac zaprojektowano tak – poprzez odpowiednie rozlokowanie śmigłowców i placówek medycznych – by niezależnie od miejsca zdarzenia, najdalej w ciągu godziny pacjent uzyskał pomoc ratującą życie.

Istotnym elementem Medevacu była pierwsza pomoc udzielana tuż po zranieniu przez wyszkolonych ratowników. W 2015 roku w armii ukraińskiej – opartej o radzieckie wzorce – lekarzy na pierwszej linii nie było, a sanitariusze, niezależnie od tego, jak oddani i kompetentni, zmagali się z dramatycznym niedoborem podstawowych środków medycznych. Zaś na tyłach, we wspomnianym Selidowie, do obsługi frontowych oddziałów wyznaczono szpital, który nie miał dostępu do bieżącej wody. Podstawowe techniczne instrumentarium pamiętało czasy późnego ZSRR, a stół operacyjny był z połowy lat 50. „Nie mamy sprzętu do intubacji”, skarżył się jeden z lekarzy. Kilka lat wcześniej poznałem go w Afganistanie, gdzie jak wielu ukraińskich medyków, pracował na rzecz polskiej armii. „Tu, w Donbasie, jest inny świat…”, mówił zrezygnowany. Wiedziałem zatem, że nawet gdybym nie wykrwawił się po drodze, zapewne dokończyłbym żywota w tej umieralni. Dawała ona szanse lżej rannym i poszkodowanym – zarówno cywilom, jak i żołnierzom. O dawaniu nadziei w cięższych przypadkach nie było mowy.

—–

Podczas ostatniej wojny światowej współczynnik zabitych do rannych wynosił 1:2,4 w okresie wojny wietnamskiej 1:3. W Iraku i Afganistanie na jednego poległego przypadało siedmiu rannych. Jest więc ta relacja dowodem na zwiększającą się skuteczność środków ochrony osobistej, ale i rosnącej jakości opieki medycznej, zwłaszcza w zestawieniu z informacją o 80-procentowej przeżywalności rannych (którym udzielono pomocy). W oparciu o takie dane łatwo wyciągnąć wniosek o postępującej humanitaryzacji konfliktów zbrojnych.

Niestety, wojna w Ukrainie rewiduje zasadność tej opinii. Z dostępnych danych – przede wszystkim szacunków amerykańskich i brytyjskich służb wywiadowczych – wynika, że relacja zabici-ranni kształtuje się na poziomie 1:2, co dotyczy obu stron, z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze, w początkowych miesiącach konfliktu Ukraińcy mieli znacznie mniej poległych niż rannych – wspomniany poziom wynosił wówczas 1:4. Po drugie, w liczbach bezwzględnych rosjanie od początku inwazji mają wyższe straty, zarówno jeśli idzie o zabitych, jak i rannych.

I Ukraińcy, i rosjanie nie chwalą się współczynnikiem przeżywalności ewakuowanych rannych – z fragmentarycznych informacji można wywnioskować, że jest on wysoki. To pokłosie dwuletnich zmagań – zdobytych doświadczeń i nabytej rutyny, nie bez znaczenia jest też statyczny charakter działań, a więc bliskość i stała odległość zaplecza. Po obu stronach frontu pracują wyspecjalizowane ekipy ratowników, usprawniono system ewakuacji medycznej oraz rozwinięto sieć szpitali polowych. W efekcie jeśli ranny znajdzie się już poza strefą rażenia, jego szanse dramatycznie rosną.

Jeśli…

Skądś bowiem bierze się ów wskaźnik 1:2. Skąd? Zacząłem tekst od amerykańskiego Medevacu opartego o śmigłowce – to standard nadal nieobecny na Wschodzie. Poziom nasycenia wojsk przenośnymi zestawami przeciwlotniczymi jest za wysoki, by maszyny ewakuacji medycznej operowały w pobliżu linii frontu.

Nieobecność śmigłowców ma jednak wtórne znaczenie – 1:2 wynika nade wszystko ze sposobu, w jaki ta wojna jest prowadzona. Dronów jest tak dużo, że polują na pojedynczych żołnierzy. Tymczasem eksplozja nawet małego ładunku w bezpośredniej bliskości człowieka zwykle oznacza śmierć. A jeśli nie… – cóż, „dronowanie” wielokrotnie przybiera postać dobijania rannych. Robią to obie strony, obie niespecjalnie się z tym kryją – ilość dostępnych filmów ilustrujących takie akty jest tak duża, że nie może być mowy o przypadkowych wyciekach. Pomijając kwestie etyczne, i prawne, dobijanie jest działaniem nieracjonalnym. Wbrew ekonomii wojny, wszak w odróżnieniu od zabitego ranny – a później inwalida – stanowi większe i istotnie dłuższe (czasem idące w dziesięciolecia) obciążenie dla budżetu wrogiego państwa.

Od dronów giną żołnierze po obu stronach linii frontu, rosjanie – wciąż będący stroną atakującą – licznie umierają także w czołgach i wozach bojowych. Używanych na wzór sowiecki, do masowych szturmów. Czołgi z rodziny T to trumny na gąsienicach – trafieniu zwykle towarzyszy eksplozja amunicji, której załoga zwyczajnie nie ma prawa przeżyć.

Bezwzględnymi egzekutorami pracującymi na rzecz drugiej strony okazują się FAB-y.

– Półtonówka trafiła w budynek, gdzie było sześciu naszych chłopców – opowiadał mi kilka dni temu ukraiński ratownik medyczny pracujący na awdijewskim odcinku frontu. – Nie było komu pomagać…

Narzędzia używane w tej wojnie są po prostu śmiertelnie skuteczne.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szpital w Selidowie/fot. własne

„Leningrad”

Wysocy rangą przedstawiciele rosyjskich władz uważają, że zajęcie Charkowa byłoby „realistycznym celem wojskowym”, w przeciwieństwie do dalszej ofensywy w głąb Ukrainy – napisał wczoraj niezależny rosyjski portal Meduza.

Anonimowi rozmówcy serwisu to urzędnicy administracji putina, a także inni członkowie rosyjskich „elit politycznych”. Meduza podkreśla przy tym, że konkretne decyzje prawdopodobnie jeszcze nie zapadły. Co ciekawe, po zdobyciu Charkowa inwazja na Ukrainę mogłaby się zakończyć, lecz ten proces byłby realizowany stopniowo – ocenił jeden z rozmówców portalu. Inny zaś stwierdził, że opanowanie Charkowa oznaczałoby zwycięstwo „w sensie symbolicznym”, bo chodzi o miasto z „milionem mieszkańców i liczną społecznością mówiącą po rosyjsku”.

Z kolei Wiorstka – inne opozycyjne medium – zacytowała przedstawiciela kremlowskiej administracji, który stwierdził, że zajęcie Charkowa możliwe jest tylko poprzez jego okrążenie. Bo „z Charkowa nikt nie chce robić drugiego Mariupola”. Kreml chciałby na przykładzie operacji charkowskiej pokazać, że rosjanie „potrafią walczyć w sposób cywilizowany”.

Taaaak…

Nie wiem, jak ocenić tę informację. Czy to klasyczna wrzutka, która ma zmylić przeciwników rosji co do jej intencji, czy rzeczywista niedyskrecja (bo zakładam, że obie redakcje nie wyssały tych doniesień z palca). Wiem za to, że próba realizacji takiego planu byłaby najgłupszym rosyjskim manewrem w historii tego konfliktu.

Charków liczył przed wojną 1,4 mln mieszkańców, dziś żyje tam mniej niż milion osób – reszta wyjechała w bezpieczniejsze rejony Ukrainy bądź uciekła za granicę. Miasto bowiem jest regularnie ostrzeliwane przez rosyjskie rakiety, a przez kilka pierwszych miesięcy „pełnoskalówki” było też celem raszystowskiej artylerii. Wyrzucenie moskali z charkowszczyzny pozwoliło zniwelować to ostatnie zagrożenie, tym niemniej bliskość rosji i tak działa odstraszająco.

Już raz – na początku inwazji – rosjanie próbowali miasto zdobyć. Z marszu, rajdem lekkozbrojnej zmechanizowanej piechoty, która wdarła się do centrum z zadaniem zajęcia budynków regionalnej administracji. Planiści putina liczyli na bierność mieszkańców i miejscowych struktur siłowych – no i srogo się przeliczyli. „Rajdowców” wystrzelano, ich wozy spalono. Spalono też mnóstwo czołgów rosyjskiej 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej, która usiłowała przełamać rubieże obronne ustanowione przez Ukraińców pod Charkowem.

Mimo prób, nie udało się metropolii okrążyć.

Okrążyć próbowali rosjanie także znacznie większy od Charkowa Kijów – i ten zamysł im nie wypalił. Ostatecznie uciekli spod stolicy po kilku tygodniach, wcześniej tracąc kilkanaście tysięcy zabitych i co najmniej drugie tyle rannych.

W najnowszej historii wojen toczonych przez regularne armie brakuje przykładu zakończonego powodzeniem szturmu na wielomilionowe czy choćby „tylko” milionowe miasto. W 2003 roku Amerykanie zajęli Bagdad po nielicznych starciach z najbardziej sfanatyzowanymi bojówkarzami. Reżim Husajna właściwie już nie istniał, armia poszła w rozsypkę, obywatele Iraku nie przejawiali woli oporu. W kolejnym roku wojska USA stanęły przed koniecznością pacyfikacji Faludży, Nadżafu i Karbali, ale to znacznie mniejsze miejscowości, no i po drugiej stronie były bojówki, nie regularne wojsko.

W latach 90. Serbowie nie zdołali zająć ćwierćmilionowego Sarajewa. Stolicę Bośni i Hercegowiny otoczyli i przez kilka lat (!) ostrzeliwali – bez wymiernych sukcesów.

Podobnej wielkości Grozny – symbol czeczeńskiego oporu z lat 90. – padło dopiero po tym, jak zostało przez rosjan całkowicie zrujnowane (w 2003 roku ONZ uznała stolicę Czeczenii za najbardziej zniszczone miasto świata).

Co się stało w 2022 roku z 300-tysięcznym Mariupolem wiemy.

Wiemy, że zajęcie 70-tysięcznego przed wojną Bachmutu kosztowało rosjan 50-80 tys. zabitych i rannych oraz że zajęło im osiem miesięcy.

Więc teraz proszę wyobrazić sobie, co mogłoby się stać przy próbie zdobycia dwadzieścia razy większego Charkowa. Nawet jeśli rosjanie chcieliby udowodnić, że „potrafią walczyć w sposób cywilizowany”, najpewniej nic by z tego nie wyszło. Znacząco lepiej od nich wyszkoleni i wyposażeni Amerykanie – stosujący bardziej restrykcyjne zasady walki (w założeniu również bardziej humanitarne) – podczas pacyfikacji irackiej rebelii musieli sięgać po wsparcie ogniowe artylerii i lotnictwa, niektóre kwartały Faludży zmieniając w gruzowiska. A Ukraińcy to nie kiepsko uzbrojeni sadryści. Bo że Ukraina Charkowa bez walki by nie oddała, można uznać za pewnik. Miasto zapewne stałoby się miejscem uporczywej obrony – Bachmutem czy Siewierodonieckiem do potęgi.

Wówczas Charków mógłby okazać się dla rosjan tym, czym dla Niemców był Leningrad (oblegany przez hitlerowców od 1941 do 1944 roku). „Czarną dziurą”, która nie daje zwycięstwa, a wsysa ogromne zasoby. Bitwa o miasto wielkości Charkowa zaabsorbowałaby istotną większość rosyjskich sił inwazyjnych i byłaby głównym wyzwaniem rosyjskiej logistyki. Założenie, że szczelny kordon z czasem zdusiłby wolę oporu wydaje się prawidłowe. Tyle że Charków od dawna przygotowuje się na najgorsze scenariusze, w tym na długotrwałe oblężenie.

Tak naprawdę rosyjski plan mógłby się udać wyłącznie w sytuacji, w której Charków szybko by się poddał. Czy w ogóle nie walczył, przyjmując status miasta otwartego. Na to jednak się nie zanosi.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Charkowska Saltówka i zniszczenia wywołane rosyjskim ostrzałem/fot. własne