Tęsknota

– Robi się coraz chłodniej. Nakryję cię kurtą, nie będziesz marzł – mówi kobieta w kadrze i zdejmuje z siebie wierzchnie okrycie. Po czym kładzie je na ziemi, pod którą złożono trumnę z ciałem jej syna. To jeden z najbardziej wzruszających momentów filmu dokumentalnego HBO pt.: „Cmentarz Narodowy w Arlington: Kwatera numer sześćdziesiąt”.

Arlington to gigantyczna nekropolia, na terenie której pochowano niemal 400 tys. osób, głównie żołnierzy i weteranów wszystkich amerykańskich wojen. W kwaterze oznaczonej numerem „60” znajdują się groby poległych w Iraku i Afganistanie.

– Przybył kolejny rząd nagrobków – zauważa jeden z bohaterów filmu.
– Będą następne – dodaje inny.

Były. Film powstał w 2007 roku – w czasie, gdy siłom zbrojnym USA udało się znacznie ograniczyć skutki działalności irackich rebeliantów, ale zarazem przed dramatycznym nasileniem walk, do jakiego doszło w Afganistanie w latach 2008-2012.

Zresztą, wojna u podnóża Hindukuszu trwa dla Amerykanów do 2021 roku. W sumie 20 lat…

„Cmentarz Narodowy…” opiera się o prosty pomysł – kamera towarzyszy rodzinom odwiedzającym groby bliskich. Matki opowiadają o synach, żony o mężach, dzieci o ojcach. Brat wspomina brata. Zwyczajne historie, które łączy wspólny mianownik – tęsknota. Czasem tak dojmująca, że ojca jednego z poległych zmusza do wielogodzinnego leżenia przy grobie syna.

– Zasnąłem – mówi ów mężczyzna. – Często zasypiam – dodaje. Oczy ma wąskie, opuchnięte – znać po nim niedawny sen i płacz.
– Zbliża się siedemnasta, za chwilę każą nam opuścić cmentarz – martwi się młoda wdowa.
– Słyszałam, że dziś możemy być do osiemnastej – odpowiada jej koleżanka, także wdowa.

Arlington kojarzymy z niekończących się rzędów białych nagrobnych płyt. Gdy groby wizytują rodziny, pojawiają się kwiaty, zdjęcia, narodowe flagi. No i maskotki, przynoszone przez sieroty. Niektóre z dzieci nie miały nawet szansy poznać swoich ojców i matki.

– Znów kogoś chowają – zapowiada jakiś głos z offu. Kamera wędruję w miejsce ceremonii. Są galowo ubrani żołnierze, jest honorowa salwa, żałobna melodia odegrana trąbką. I najbliżsi poległego – matka z trwałą na głowie, ojciec z sumiastym wąsem, siostry (kuzynki?), jakieś młodziutkie dziewczęta i młodzi chłopcy. Biali, więc nie sposób oprzeć się wrażeniu, że taki pogrzeb mógłby się odbywać gdziekolwiek indziej. Na przykład w Polsce czy Ukrainie.

Kolejne ceremonie unaoczniają amerykańską wieloetniczność, zarazem pokazując to, co wspólne dla wszystkich sfilmowanych pogrzebów. I dla miażdżącej większości osób, którym kamera towarzyszy podczas wizyt na grobach najbliższych. Zabici żołnierze pochodzili ze zwykłych rodzin, klasy pracującej, w najlepszym razie aspirującej do grona „średniaków”. Tym samym „Cmentarz Narodowy…” potwierdza starą jak świat prawdę: że wojny wywołują bogaci i wpływowi, giną zaś na nich ci najbiedniejsi. Których śmierć wcale nie oznacza końca dramatu, bo po wszystkim pozostaje jeszcze cierpienie najbliższych.

– Mąż tej kobiety zginął w Wietnamie – słyszymy w pewnym momencie kolejną opowieść. – Minęło czterdzieści lat, a ona wciąż tu przychodzi. I tęskni…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Kadr z filmu/fot. własne

„Swoje”

Spędziłem w strefach działań wojennych i kryzysów humanitarnych dwa lata. Nie ciągiem – jeździłem zwykle na dwa-cztery tygodnie, przytrafiły mi się również dwie dłuższe wyprawy. Działo się to na przestrzeni kilkunastu lat, było zatem doświadczeniem mocno rozłożonym w czasie. I stopniowalnym. W Afganistanie czym innym był wyjazd na patrol z grupą bojową, czym innym opuszczenie bazy w towarzystwie CIMIC-u realizującego projekty dla ludności. Jeszcze innym doświadczeniem były wyprawy samodzielne, bez wojska; poznawanie kraju i ludzi w trybie, powiedzmy, „turystycznym”. Inne ryzyka, inna „adrenalina” i strach. Podobnie sprawy mają się z Ukrainą, gdzie nie sposób zrównać przebywania na froncie z pobytem w miejscowości, gdzie owszem, słychać działa, czasem nawet coś przyleci, ale zasadniczo trzeba by wyjątkowego pecha, żeby czymś oberwać. Pecha lub czyjegoś nieogaru – w Iraku mało mnie nie zabił tamtejszy żołnierz (z nowej irackiej armii), który podczas ćwiczeń z ostrą amunicją rzucił granat tak, jakby sam chciał się nim zabić. Uratował mnie refleks, lecz i tak tygodniami szorowałem dupsko, by pozbyć się drobinek, kamyków i bóg wie czego jeszcze, co poszło z falą uderzeniową, czyniąc z części moich spodni siateczkę.

Mniejsza o to; nie o weterańskie wspomnienia chodzi. Chcę o skutkach. Kiedyś, po nieprzyjemnym kontakcie z IED, cały i zdrów wróciłem do domu. Poszedłem do kina, zgasło światło, a ja… uciekłem z sali. Ciemność wywołała atak paniki; to w takich okolicznościach dowiedziałem się, że choruję na PTSD. Terapia pomogła, po rocznej przerwie wróciłem do wyjazdów. Ale po kilku latach, z których najintensywniejsze były doświadczenia donbaskiego frontu, uznałem, że mam już dość. Przestałem się bać, a to jest gorsze niż paraliżujący strach. Dlatego moje ostatnie pobyty w Ukrainie to wolontaryjna humanitarka a nie wojenna reporterka. Na front niech pakują się młodsi dziennikarze, z mniejszym bagażem. Ja swoje zrobiłem.

„Ja swoje zrobiłem”, mówi Ihor, którego poznałem w 2015 roku. To skądinąd ciekawa historia, bo mowa o chłopaku z Doniecka, który osiem lat temu opowiadał się za noworosją. W stolicy tzw. donieckiej republiki ludowej działał w proseparatystycznej młodzieżówce; zapewniał mnie wtedy, że to, co działo się na wschodzie, to prawdziwa ludowa rewolucja. Nie przekonał mnie, nie przekonał samego siebie – rok później był już w wolnej Ukrainie, w kolejnych latach odbył turę na Donbasie. Po 24 lutego znów zaciągnął się do wojska. Odsłużył rok, wiosną został zdemobilizowany. Latem dołączył do rodziny w Polsce. „Proponowali mi kolejne pół roku w wojsku, ale odmówiłem. Nie mam już na to sił”.

Mnie nie musi się tłumaczyć, jednak w Polsce spotkał się już z komentarzami typu „dezerter”, „dekownik”, „tchórz”.

Jakiś czas temu rozmawiałem z kolegą fotoreporterem na temat wyzwań rekrutacyjnych, przed jakimi staje ukraińska armia. Ubywa ochotników, mobilizowane są kolejne roczniki; to kwestia na odrębny wpis, dość zaznaczyć, że wielu doświadczonych żołnierzy opuściło już szeregi. „No kurwa, po roku w wojsku, kilku miesiącach na froncie, który tam przecież jest prawdziwym młynem, opcja demobilizacji to jak wygrany los na loterii”, skwitował ów kolega.

Mogłem tylko przytaknąć.

Nie wolno – zwłaszcza tym, którzy nie wiedzą, czym jest wojna – oceniać wyborów Ihora i jemu podobnych. Powściągliwość w tym przypadku to kwestia elementarnej przyzwoitości. Pamiętajmy też o czynnikach obiektywnych – gdy zaczęła się inwazja, Ukraińcy walczyli o przetrwanie. Po drodze okazało się, że diabeł nie taki straszny, że orków można pokonać, że moskal nie jest w stanie zagrozić całemu państwu. Że dla większości Ukraińców nie jest to zagrożenie egzystencjalne. Jest i nie jest, karty wszak mogą się obrócić, ruskim mogłoby być łatwiej, gdyby nie mieli się z kim bić. Tym niemniej w ukraińskiej świadomości społecznej coraz mocniej zakorzenia się przekonanie o „odległej wojnie”. Podobnej do tej z lat 2014-22. Do której można się przyzwyczaić i która niekoniecznie jest już tak motywująca dla potencjalnych rekrutów. Ukraiński sukces – przetrwanie, odzyskanie części ziem, straszliwe poturbowanie rosyjskiej armii – ma i taki wymiar: sprzyja myśleniu „ja swoje zrobiłem”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie zrobiono mi zimą 2015 roku, gdzieś na ługańszczyźnie

Durak

Wczoraj durny ruski pilot na Su-35 usiłował zaczepić Francuzów lecących dwoma myśliwcami Rafale. Zbliżył się, wykonał kilka niebezpiecznych manewrów, Francuzi zareagowali.

Do zdarzenia doszło podczas lotu patrolowego wzdłuż granicy iracko-syryjskiej.

Pilotowi moskowii może i nie zabrakło brawury, ale umiejętności owszem. Co w żaden sposób nie dziwi, wziąwszy pod uwagę to, co prezentuje sobą rosyjskie lotnictwo nad Ukrainą.

Tak czy inaczej, z incydentu Francuzom pozostanie pamiątka w postaci załączonego kadru z systemu optoelektronicznego jednego z Rafali.

A gdyby tak Francuzowi osunął się palec. Ehhh…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Myśliwiec Rafale/fot. Siły Powietrzne Republiki Francuskiej

Memento

Kilkanaście lat temu przewidywałem, że tzw.: wojna z terrorem – w Iraku i w Afganistanie – będzie odbijać się nam czkawką jeszcze przez długie lata. Chodziło mi o jej psychologiczne skutki i generowane przez nie społeczne problemy. Stres pourazowy stanie się udziałem około 10 tys. weteranów, a ponieważ PTSD to choroba rozszerzona, dotykająca także członków rodzin, zjawisko obejmie kilkadziesiąt tysięcy osób – przewidywałem. Średniej wielkości miasto. W skali kraju to niewiele, ale dość, by sprawa co jakiś czas stała się przedmiotem gorącej publicznej debaty. Obyśmy z niej wyciągnęli jakieś rozsądne wnioski – życzyłem sobie, mając na myśli przede wszystkim budowę sensownego systemu opieki psychologicznej i psychiatrycznej. Nie tylko w strukturach medycyny wojskowej, ale szerzej, wszak PTSD może dotknąć nie tylko walczących żołnierzy – choróbsko regularnie dopada na przykład ofiary wypadków samochodowych czy osoby cierpiące z powodu przemocy domowej.

Ale media o PTSD w zasadzie milczą. W najbardziej interesującym mnie kontekście, dotyczącym skutków udziału w wojnie, wynika to głównie z niedocenionej przeze mnie przed laty hermetyczności środowiska (około)wojskowego. Znam masę ludzi z tego grona i wiem, ile cierpienia wielu z nich przyniósł stres pourazowy. Lecz „o tym się nie mówi, zwłaszcza obcym i publicznie”. Niemówienie to także efekt warsztatowej słabości współczesnych mediaworkerów, którzy nie potrafią „dogryźć się” do istotnych tematów, rezultat niskiego poziomu zaufania dla prasy, radia czy telewizji („przecież nie pójdę do nich ze swoją historią”) i wreszcie, skutek strategii biznesowych redakcji, zakładających maksymalizację zysków przy jak najniższych nakładach. Tymczasem wokół opowieści o ofiarach PTSD trzeba się nachodzić, nie wystarczy risercz w społecznościówkach i kilka telefonów. A jak chodzić wokół czegoś, co może i jest problemem, ale dotyka tak niewielu osób? I tak to się rozmywa, umyka społecznej uwadze.

W Ukrainie – a w mniejszym zakresie także w rosji – nie rozmyje się i nie umknie. Nawet jeśli zjawisko poddane zostanie próbie zafałszowania, unieważnienia. Przez front przewinęło się już grubo ponad milion ukraińskich żołnierzy, kilkaset tysięcy cywilów znalazło się w strefie bezpośrednich walk, niemal siedem milionów mieszka w miastach narażonych na ataki rakietowe. 10 milionów ludzi zmuszonych zostało do ucieczki. Wszyscy oni byli i są narażeni na bodźce wywołujące PTSD. To samo tyczy się miliona rosyjskich weteranów oraz kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców przygranicznych rejonów rosji, żyjących w cieniu wojny i związanych z tym ryzyk. Wieloletnie obserwacje pozwalają przyjąć, że stres pourazowy dotyka mniej więcej jednej piątej osób wystawionych na stresogenne czynniki. Zasadniczo bardziej narażony będzie żołnierz, który doświadczył okrucieństwa bezpośrednich walk, niż uchodźca skazany na dyskomfort z powodu opuszczenia domu, bliskich, funkcjonowania w nowym, obcym środowisku. Ale też wrażliwość to cecha osobnicza i może się okazać, że beznogi weteran łatwiej poradzi sobie z chorobą niż fizycznie cały mieszkaniec Kijowa, który najadł się strachu oglądające latające nad domem pociski manewrujące i drony-kamikadze.

Tak czy inaczej, czkawka po tej wojnie będzie donośna. Będzie generować kolejne dramaty, kolejne koszty jeszcze długo po tym, jak umilkną działa. Jakie konkretnie? Odpowiedź znajdziecie w mojej pierwszej reporterskiej książce – „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Rozdział nosi tytuł „T jak trauma” i jest w całości poświęcony nieoczywistej cenie wojny, jaką płacą żołnierze i ich rodziny. Bardzo bym chciał, by było inaczej, lecz nie mam złudzeń, że ów tekst – jakkolwiek historyczny (wydany przed 12 laty) – stanowi zarazem memento. Jest o „po-Afganistanie”, ale mówi też o „po-Ukrainie”…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Skutkiem udziału w wojnie może być znieczulenie na widok cierpienia, nawet dzieci…/fot. własne (wykonane w Afganistanie jesienią 2013 roku)

Chaos

Wojna w Iraku miała potrwać kilka tygodni, a przerodziła się w długoletni konflikt, którego skutki dotknęły wiele innych krajów.

20 marca 2003 r. – a więc dokładnie 20 lat temu – rozpoczęła się wojna w Iraku, druga na przestrzeni kilkunastu lat. O 5.30 czasu lokalnego pierwsze amerykańskie bomby i pociski manewrowe spadły na Bagdad. Operacji „Iracka wolność” nie poprzedziły wielotygodniowe, zmasowane naloty i uderzenia rakietowe, jak podczas pierwszego konfliktu z 1991 r. Wojska lądowe z miejsca przystąpiły do akcji, z zamysłem szybkiego przejęcia roponośnych obszarów Iraku, ich zabezpieczenia, a następnie kontynuacji uderzeń w głąb kraju. Siły międzynarodowej koalicji liczyły niespełna 300 tys. żołnierzy – 248 tys. Amerykanów, 45 tys. Brytyjczyków, 2 tys. Australijczyków i mniej niż 200 Polaków. Saddam Husajn wystawił przeciw nim półmilionową armię składającą się z żołnierzy, elitarnych gwardzistów i kiepsko wyszkolonych, za to wysoce zmotywowanych (jak się wydawało…) fedainów.

Samorzutna dezorganizacja

Mało kto wierzył wówczas, że wyposażone w posowiecki sprzęt, właściwie pozbawione lotnictwa irackie wojsko będzie stawiało długi, zorganizowany opór. Choć dużo mniej liczni, koalicjanci dysponowali miażdżącą przewagą technologiczną, nie bez znaczenia były też kwestie kulturowe. Armie kręgu judeochrześcijańskiego już od dawna górują nad arabskimi – w dyscyplinie, organizacji, kulturze technicznej czy myśli strategicznej. W taki sposób mści się na Arabach prymat religii nad nauką i jej praktycznymi zastosowaniami. Tym niemniej – spodziewano się przed 20 marca – część Irakijczyków tanio skóry nie sprzeda. W ujawnionych po latach dokumentach Pentagonu, przyszłe amerykańskie straty szacowano na 10 tys. zabitych i rannych, a opanowanie Iraku miało zająć sześć do ośmiu tygodni. Rzeczywistość okazała się dużo mniej wymagająca.

Koalicjantów – wbrew przyjętym w Waszyngtonie założeniom – nie witały rozentuzjazmowane tłumy miejscowych. A w kilku miejscach irackie wojska twardo postawiły się najeźdźcom – Brytyjczykom w Basrze, Amerykanom w An-Nasariji, Al-Hilli i Karbali. W którymś momencie na przeszkodzie stanęła również pogoda – piaskowe burze wyhamowały rajd marines oraz zmusiły lotnictwo do ograniczenia działań. Mimo to już 7 kwietnia Amerykanie otoczyli Bagdad. Spodziewali się walk o każdą ulicę, byli więc kompletnie zaskoczeni, gdy wysłana do zajęcia lotniska grupa pancerna, uporawszy się z zadaniem, bez trudu wjechała do centrum miasta. Po ukazaniu się w mediach relacji z zajęcia pałacu Husajna, obrona stolicy uległa samorzutnej dezorganizacji. Dezercjom całych oddziałów towarzyszyły akty oddawania się do niewoli członków irackich władz. 9 kwietnia Bagdad znajdował się już formalnie pod kontrolą sił inwazyjnych. Stojący na ich czele gen. Tommy Franks poinformował o przejęciu władzy w całym kraju.

Saddam Husajn uciekł ze stolicy – złapano go w grudniu 2003 r. na głębokiej prowincji. Ucieczką salwowali się też jego dwaj psychopatyczni synowie – Udaj i Kusaj; zabito ich w lipcu tego samego roku podczas próby pojmania. Krwiożerczy reżim – odpowiedzialny za śmierć 200 tys. własnych obywateli (w co nie wlicza się ofiar niezwykle brutalnej wojny iracko-irańskiej), upadł niczym domek z kart w trzy tygodnie. Amerykanie zwlekali z ogłoszeniem zakończenia działań zbrojnych – uczynili to dopiero 1 maja. Z pompą, na lotniskowcu USS Abraham Lincoln, na pokład którego prezydent George W. Bush dotarł wojskowym samolotem rozpoznawczym. Okręt stał u wybrzeży USA, na wysokości San Diego, ale ceremonię poprowadzono tak, jakby polityk przyleciał na Bliski Wschód. Teatralność tego wydarzenia nie zmieniała faktu, że Bush miał powody do satysfakcji i fety. Zajęcie Iraku kosztowało sprzymierzonych 214 poległych i trzy razy tyle rannych – kilkunastokrotnie mniej, niż przewidywano. Dla porządku dodajmy, że na skutek bombardowań i walk zginęło ponad 7 tys. irackich cywilów. Liczba zabitych żołnierzy armii Husajna nie jest znana – szacuje się ją na około 10 tys.

Kraj na krawędzi

Szybko okazało się, że zająć kraj to jedno, a okupować go to drugie – znacznie poważniejsze wyzwanie. Pierwsze symptomy katastrofy dało się zauważyć w Bagdadzie tuż po zdobyciu miasta. Zniknięcie Husajna i pojawienie się amerykańskich żołnierzy skłoniły mieszkańców do wyjścia na ulicę. Rozpoczął się festiwal niszczenia pamiątek po dyktaturze, czego najbardziej symbolicznym przykładem było obalenie okazałego pomnika Saddama na głównym stołecznym placu (co uczyniono przy pomocy Amerykanów). Sprawy jednak wymknęły się spod kontroli – upust tłumionej latami frustracji i bieda pchnęły tłum do siedzib rządzącej partii Baas, urzędów i biur, posterunków policji, aresztów, więzień. Potem na celownik wzięto sklepy, prywatne domy, rozpoczął się rabunek zasobów bagdadzkiego muzeum. Amerykanie zaś stali z boku, nawet gdy zaczęły się samosądy – niekiedy motywowane potrzebą zemsty na reżimowych łajdakach, często będące tylko sąsiedzkimi porachunkami, dla niepoznaki ubranymi w szaty „słusznego gniewu”. „Tłuszcza się wyszumi i sytuacja wróci do normy”, zakładali wojskowi. Nie wróciła.

Fala grabieży dotknęła także istotne elementy infrastruktury (znamy to, w ograniczonym zakresie, z własnego podwórka – gdy PKP musiały wstrzymywać ruch z powodu kradzieży torów). Dodajmy do tego politykę okupantów, którzy rozwiązali dotychczasowe siły bezpieczeństwa (wojsko, policję, służby specjalne), a osobom należącym do partii Bass odmówili prawa do dalszej pracy w urzędach i instytucjach publicznych. Zignorowano fakt, że w kraju Saddama Husajna każdy, kto coś znaczył, musiał być członkiem partii. W efekcie, na wiele miesięcy doszło do paraliżu struktur organizujących ludziom życie. Mniejsza o urzędników – inżynierowie, którzy mogliby uruchomić uszkodzone i zdekompletowane elektrownie, puścić w ruch przepompownie i wodociągi, bali się przyjść do pracy. Więc nie przychodzili, a ludność nie miała dostępu do pitnej wody i prądu. Irak stanął na krawędzi epidemiologicznej i humanitarnej katastrofy.

A później było już tylko gorzej. Napięta sytuacja roznieciła etniczne i religijne konflikty. Zamieszkujący północ Kurdowie trzymali się z boku, ale szyici – dotąd będący obywatelami drugiej kategorii – na ostro wzięli się za łby z przedstawicielami uprzywilejowanej w czasach Husajna sunnickiej mniejszości. Coś, co w połowie 2003 r. rozpoczęło się jako powstanie sunnitów, byłych baasistów i upokorzonych wyrzuceniem z armii oficerów przeciwko siłom okupacyjnym, w połowie 2006 r. miało już postać wojny wszystkich ze wszystkimi. Sunnickie i szyickie bojówki walczyły z Amerykanami i ich sojusznikami, zwalczały nowe irackie siły bezpieczeństwa, ale z równą determinacją również siebie nawzajem. W Iraku pojawiła się nieobecna przed inwazją Al-Kaida, która wywindowała standardy przemocy na niespotykany poziom. Jej lokalny przywódca – zabity w 2006 r. przez amerykańskie lotnictwo Jordańczyk Abu Musab az-Zarkawi – zasłynął egzekucją Nicka Berga, Amerykanina, któremu ściął głowę przed kamerą. Podwładni az-Zarkawiego za cel obrali irackich szyitów, cywilów, których mordowali seryjnie w powtarzających się zamachach samobójczych.

Echa inwazji sprzed lat

Formalna okupacja Iraku zakończyła się w 2005 r., ale Amerykanie trzymali tam silny kontyngent jeszcze przez sześć kolejnych lat. 15 grudnia 2011 r. prezydent Barack Obama ogłosił zakończenie wojennej misji. Czas zweryfikował to postanowienie (o czym w dalszej części artykułu), ale faktem jest, że liczba amerykańskich żołnierzy nad Eufratem i Tygrysem spadła do symbolicznych rozmiarów. Od połowy 2021 r. jest to dwa tysiące ludzi, którzy mają za zadanie szkolić miejscową armię. W 2013 r., w 10. rocznicę inwazji, 30 ekonomistów, antropologów, politologów, prawników i lekarzy pracujących dla amerykańskiego Watson Institute, przygotowało raport pt.: „Koszty wojny”. Czytamy w nim, że liczba ofiar wojny w Iraku – żołnierzy, bojowników, policjantów, kontrahentów, pracowników mediów i organizacji humanitarnych oraz irackich cywilów – wynosiła wówczas 189 tys. osób, z czego aż 123 tys. stanowili cywilni Irakijczycy. Konflikt kosztował amerykańskich podatników 2,2 bln dol., choć już wtedy zakładano, że kwota ta zwiększy się do 4 bln dol., wliczając przyszłe odsetki od wojennych obligacji. Autorzy „Kosztów…” nie przewidzieli kolejnej hekatomby, choć złowrogie zwiastuny wisiały już w powietrzu.

Trudno obarczyć USA (i ich sojuszników) winą za wywołanie wojny domowej w Syrii, ale pośredni wpływ na eskalację tego konfliktu można Amerykanom przypisać. To z chaosu wywołanego inwazją z 2003 r. wyłoniło się tzw. Państwo Islamskie (ISIS), działające początkowo w Iraku, a później także w sąsiedniej Syrii. W czerwcu 2014 r. bojownicy z ISIS proklamowali powstanie kalifatu na zajętych przez siebie terytoriach obu państw. Gdziekolwiek się pojawili, towarzyszyła temu kampania terroru wymierzona nie tylko w mniejszości etniczne i religijne, ale we wszystkich, którym można było zarzucić niezbyt gorliwe przywiązanie do radykalnych zasad islamu. W praktyce oznaczało to swobodne podejście do kwestii winy, co skutkowało całym szeregiem zbrodni wojennych. Rok 2014 był najkrwawszym w historii wojny w Syrii – zginęło wówczas 76 tys. osób. Miażdżąca większość to cywilne ofiary sadystycznych praktyk „wymiaru sprawiedliwości” ISIS.

W tym samym roku Waszyngton – dotąd obojętny wobec cierpienia Syryjczyków – zdecydował się na ograniczoną interwencję. Kampania lotnicza wymierzona w ISIS, prowadzona przy wsparciu innych krajów NATO, z konieczności objęła też północny Irak. Lotnictwu towarzyszyły działania amerykańskich sił specjalnych, które do spółki z regularną armią Bagdadu i kurdyjskimi peszmergami wyzwoliły zajęte przez ISIS irackie ziemie. Do 2019 r. Państwo Islamskie przestało istnieć jako zorganizowana struktura, choć jego pogrobowcy nadal objawiają się w zapalnych punktach globu. Irak zaś wszedł na ścieżkę względnej stabilizacji, uboższy o 300 tys. zabitych obywateli. W kraju, podobnie jak w Syrii, nie działa blisko połowa szpitali i placówek ochrony zdrowia. Występują poważne problemy z wodą, potęgowane zmianami klimatycznymi. Remonty zniszczonych wodociągów, przepompowni, stacji uzdatniania utrudniają brak pieniędzy i niedosyt wykwalifikowanej kadry. Gros ludzi mieszka w prowizorycznych warunkach – np. w zrujnowanym podczas wyzwalania z rąk ISIS Mosulu – powszechny jest kłopot z dostępem do edukacji i pracy. Wojna oraz jej konsekwencje zmusiły do migracji ponad 9 mln Irakijczyków – uchodźców wewnętrznych i zewnętrznych. Wyjazd do stabilnych krajów Europy wciąż wydaje się rozsądnym sposobem na poprawę warunków życia. W takich okolicznościach na naszą wschodnią granicę docierają echa inwazji sprzed 20 lat.

Mroczna statystyka

Irak poharatał też Amerykę. Bezpośrednie straty – 4,6 tys. poległych żołnierzy, 3,6 tys. zabitych kontraktorów (najemników), ponad 70 tys. rannych w obu grupach – wobec ogromu zaangażowania wydają się minimalne. Przez Irak i Afganistan – traktowane w USA jako jeden konflikt, tzw. wojna z terrorem – przewinęło się 3 mln żołnierzy. Ale to tylko jedno z oblicz mrocznej statystki, inne to koszty odroczone, np. te związane ze stresem pourazowym. Po 2001 r. wskaźnik samobójstw w armii amerykańskiej wzrósł o kilkadziesiąt procent – rocznie życie odbiera sobie 300-400 żołnierzy. Te dane dotyczą wojskowych w służbie czynnej, a większość uczestników konfliktu jest już w cywilu. Każdego dnia samobójstwo popełnia 18 byłych żołnierzy, z których większość służyło w Afganistanie i/lub Iraku. W 2017 r. na 45 tys. Amerykanów, którzy skutecznie targnęli się na życie, 6 tys. miało status weterana. Wskaźnik samobójstw dla tych ostatnich był 1,5 razy wyższy niż dla pozostałych dorosłych mieszkańców USA.

Naukowcy z projektu „Koszty wojny” szacują, że wydatki na opiekę nad weteranami wojen toczonych po 11 września 2001 r. wyniosą od 2,2 do 2,5 bln dol. do 2050 r. Koszty takiej opieki w 2001 r. pochłaniały 2,4 proc. budżetu federalnego, w 2020 r. już 4,9 proc., mimo że liczba żyjących weteranów wszystkich wojen toczonych przez USA spadła z 25,3 do 18,5 mln. Ponad 40 proc. weteranów z Iraku i Afganistanu jest dziś uprawnionych do dożywotniej renty z tytułu niezdolności do pracy. Dla porównania, między II wojną światową, a pierwszą wojną w Zatoce Perskiej, ów odsetek nie przekraczał 25 proc.

Ale są też inne statystyki, ważniejsze dla nas, bo dotyczące Polaków. Byliśmy w Iraku od samego początku – GROM wziął udział w ataku na platformy wiertnicze w Umm-Kasr w pierwszych minutach wojny. Między 2003 a 2008 r. utrzymywaliśmy nad Eufratem i Tygrysem własną strefę okupacyjną. Ten etap kosztował życie 28 obywateli RP i rany kolejnych 150 – żołnierzy, dziennikarzy, kontraktorów i pracownika Biura Ochrony Rządu – oraz 2 mld zł (800 mln zł to wartość zużytego i pozostawionego w Iraku sprzętu). W 2016 r. posłaliśmy na Bliski Wschód samoloty F-16, które operowały z Kuwejtu i 60 żołnierzy sił specjalnych – bezpośrednio do Iraku. Oba komponenty weszły w skład koalicji powołanej do walki z ISIS. Polacy (przynajmniej oficjalnie) nie brali udziału w operacjach kinetycznych – myśliwce wykonywały zadania rozpoznawcze, a komandosi zajęli się szkoleniem irackich specjalsów. Misja szkoleniowa utrzymywana jest w Bagdadzie do dziś. Do dziś też – mimo początkowego entuzjazmu – nie udało się Polsce przekuć wojskowego zaangażowania w ekonomiczne korzyści. Koncern zbrojeniowy Bumar (obecnie PGZ) zarobił co prawda na kontraktach z Irakijczykami blisko 400 mln dol., ale na tym kończy się lista korzyści dla naszej gospodarki.

Kto pchnął Amerykę ku wojnie?

Po co więc to wszystko było? My, Polacy, wyruszyliśmy na Bliski Wschód, by wykazać się jako wierny sojusznik Stanów Zjednoczonych. Z perspektywy Warszawy był to rodzaj transakcji wiązanej (co do której istniała pełna ponadpartyjna zgoda) – my wam nasz ograniczony udział, wy nam dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa.

A USA? Dyskusji o przyczynach amerykańskiego zaangażowania nie sposób oderwać od kwestii ideologicznych, zwłaszcza stosunku do amerykańskiej supremacji. Na pewno niezasadny okazał się oficjalny powód interwencji – konieczność likwidacji irackiej broni masowego rażenia oraz związków z Al-Kaidą. Bagdad nie miał takiej broni, a terroryści pojawili się tam post factum, zwabieni amerykańską obecnością. Jeśli Waszyngton chciał zbudować w Iraku demokrację, nigdy nie stworzył ku temu odpowiednich warunków. Okupanci najpierw przywieźli „w teczce” nowe władze, potem przymykali oko na wyborcze łajdactwa i korupcję miejscowych elit, którym w 2005 r. oddali stery. Na końcu chodziło już tylko o takie lawirowanie między etnicznymi i religijnymi mieliznami, by ograniczyć skalę rozpasanej przemocy. A gdy to się wreszcie udało, Amerykanie Irak porzucili. Gaz, ropa, dominacja nad zasobami? Jeśli taki cel przyświecał interwentom, sami go unieważnili. Rozwój technologii ułatwił amerykańskim firmom eksploatację krajowych złóż ropy w miejscach dotąd wykluczonych z uwagi na wysokie koszty, pozwolił też na masowe wydobycie gazu łupkowego. W efekcie, w drugiej dekadzie XXI w., USA stały się energetycznie samowystarczalne, ba, terminale portowe dotąd nastawione na odbiór kopalin, przebudowano w infrastrukturę służącą do wysyłki złóż.

Czy wielkie zyski sektora zbrojeniowego wystarczą, by stwierdzić, że to lobby przemysłowo-militarne pchnęło Amerykę ku wojnie? Badania z lat 2001-2003 jasno dowodzą, że opinia publiczna w Stanach domagała się stanowczych reakcji na zamachy z 11 września. Amerykanie, ujmując rzecz dosadnie, musieli komuś spuścić łomot. W Afganistanie poszło za łatwo, a Irak wciąż miał status niedokończonej wojny. Bush-senior w 1991 r., wyrzuciwszy żołnierzy Husajna z Kuwejtu, przerwał obiecującą ofensywę, pozwalając irackiemu reżimowi przetrwać kolejne 12 lat. Amerykanie mają głęboko zakorzenioną niezgodę na opresyjne, dyktatorskie formy rządów, co w połączeniu z imperialnymi ambicjami daje wysoką gotowość do zbrojnych interwencji za granicą. Bush-junior zapragnął zapisać się w historii jako ten, który zamknął sprawę irackiego tyrana. Osobistym ambicjom sprzyjało poparcie gawiedzi, które powiodło żołnierzy na iracką pustynię. Nie foruję żadnego z wymienionych czynników – abstrahując od „mądrości po fakcie” uważam, że wszystkie w jakiejś mierze złożyły się na amerykańskie motywacje. Jakiekolwiek by one nie były, Irak wpadł z deszczu pod rynnę. Skutki tej „ekspozycji na ulewę” świat odczuwa do dziś…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Bartoszowi Zajdzie, Zbigniewowi Cichańskiemu i Piotrowi Duszyńskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Żołnierze 8. Dywizji Armii Irackiej, nowej, stworzonej po 2003 r. Ćwiczenia pod okiem polskich instruktorów (i dziennikarzy), jesień 2008 r./fot. Marcin Ogdowski

—–

PS. Szanowni, jutro wyjeżdżam do Ukrainy, przez tydzień więc będzie mnie tu mniej. Ale wrócę z nowymi zdjęciami i – przede wszystkim – z masą nowych spostrzeżeń; najlepszych, bo naocznych. Ufam, że wybaczycie taką nieobecność.

Prawdopodobnie uda mi się co jakiś czas wrzucić coś na Facebooku i Twitterze – zachęcam więc do obserwowania moich kont. A po powrocie, w kolejnym tygodniu, do lektury rozbudowanych relacji.