Opcje

Nie sądziłem, że tak szybko przyjdzie mi uzupełniać ostatni wpis, poświęcony Hezbollahowi. No ale rzeczywistość pędzi – Iran właśnie zaatakował Izrael, w odpowiedzi na hekatombę, jaką Żydzi zafundowali finansowanym przez Teheran terrorystom.

Przypomnijmy, najpierw Hezbollah został wykastrowany – w przenośni i dosłownie, przy użyciu pejdżerów, będących de facto bombami-pułapkami. Eksplodowały one jednocześnie, zabijając i raniąc setki terrorystów. Nic dwa razy się nie zdarza, ale nie w tym przypadku. Dzień później łachudrom z Hezbollahu wybuchły w rękach odpowiednio spreparowane krótkofalówki.

I pejdżery i łoki-toki trafiły do Libanu na skutek intrygi izraelskich służb specjalnych. Na gruncie prawa międzynarodowego nielegalnej (wszak narażającej zdrowie i życie przypadkowych cywilów), tym niemniej niezwykle skutecznej. W jej efekcie średni szczebel dowodzenia Hezbollahu przestał istnieć.

Zaraz potem nastąpiła dekapitacja łba hydry – w serii ataków powietrznych zabito kilkunastu najwyższych rangą dowódców Hezbollahu, z jego przywódcą na czele.

A dziś rano armia izraelska weszła do przygranicznych rejonów Libanu, będących matecznikiem terrorystów.

Iran – twórca i sponsor „partii boga’ – nie mógł nie odpowiedzieć. To kwestia honoru i specyficznie pojmowanej wiarygodności, postaw typowych dla Bliskiego Wschodu i szerzej, bandyckich reżimów, które „nie mogą” puścić zniewagi w niepamięć.

Poleciały więc na Izrael rakiety, dużo rakiet. Część przedarła się przez parasol izraelskiej obrony przeciwlotniczej. Nie wiem ile, nie wiem jak duży był wymiar saturacji (przeciążenia) żydowskiej OPL. Boję się stawiać w tym temacie jakieś wiążące konkluzje w oparciu o kilkanaście filmików. Na których widać, że coś spadło, coś wybuchło – i w zasadzie tyle można stwierdzić bez wchodzenia w obszar spekulacji. Bez żadnych wątpliwości mogę za to napisać, że wbrew niektórym doniesieniom Żelazna Kopuła nie zawiodła. Nie zawiodła, bo nie miała nic do roboty – stworzono ją do niwelowania innych zagrożeń, prostych rakiet krótkiego zasięgu. A tych Irańczycy z oczywistych powodów nie użyli. Z posłanymi przez nich pociskami (mówi się, że także hipersonicznymi) mierzył się system Arrow. Niebawem będziemy mieli więcej informacji na ile skutecznie.

Tak czy inaczej, wielkiego dramatu nie było i nie będzie, patrząc z perspektywy Izraela. I być nie może, czego świadomość mają także w Teheranie i co pozostaje, a przynajmniej powinno, czynnikiem hamującym eskalację konfliktu na Bliskim Wschodzie. A konkretnie?

A konkretnie idzie o to, że jeśli Izrael poniósłby straty zagrażające jego egzystencji/trwałości struktury państwowej (na przykład wyeliminowano by istotną część jego lotnictwa), na stole mielibyśmy opcje atomowe. Dosłownie i w przenośni. Po pierwsze, byłby to scenariusz uzasadniający użycie broni jądrowej. Izrael ma jej tyle, że starczyłoby na „wymiecenie cywilizacji” z obszaru całego Iranu. Po drugie, ryzyko zniszczenia Izraela uaktywniłoby Stany Zjednoczone, żywotnie zainteresowane trwaniem żydowskiego państwa. Tymczasem USA posiadają dość konwencjonalnego potencjału, by przenieść Iran do epoki kamienia łupanego, gdyby uznano, że zaszła taka potrzeba.

Wszystkie podmioty bliskowschodniej rozgrywki mają tego świadomość.

—–

Na dziś to tyle – dobrej nocy!

Dziękuję za lekturę i za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Atak na Izrael, screen jednego z filmików zamieszczonych w mediach społecznościowych; autorstwo nieznane

Nowotwór

Byłem w Bejrucie kilka razy, zawsze czując się nieswojo w tamtejszym porcie lotniczym. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o jakieś przytłaczające poczucie fizycznego zagrożenia. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie: personel nosił mundury, trzymano się procedur, lotnisko zorganizowano w typowy dla takich miejsc sposób. Ale wiedziałem – mówili o tym miejscowi – że Bejrut-Rafik Hariri to księstwo Hezbollahu, de facto wyjęte spod państwowej jurysdykcji. No więc osobliwie było „odprawiać się u terrorystów”.

No ale inna opcja nie wchodziła w grę – Hezbollah trzymał lotnisko. Czerpał z niego finansowe korzyści, wykorzystywał infrastrukturę do przechowywania broni i amunicji, miał również dostęp do informacji na temat przepływu ludności. Innymi słowy, rozsiadł się w strategicznym miejscu, a państwo i armia musiały ów fakt zaakceptować. Bo Hezbollah był zbyt silny, by się z nim rozprawić. Oplótł Liban mackami, będąc niczym rak, którego nie sposób zwalczyć bez narażenia zainfekowanego organizmu na śmierć.

Teraz ten nowotwór otrzymał sporą dawkę chemii. Być może nie przetrwa, ale skutki dotykają też ciało – bogu ducha winnych cywilnych Libańczyków. To największy dramat tej terapii…

Medyczna analogia nie ma posłużyć do usprawiedliwiania działań Izraelczyków. Żydzi nie są lekarzem-dobrodziejem; kierują się własnym interesem, który ma wiele wymiarów: od humanitarnego (zabezpieczenia własnej ludności) po czysto partykularny, związany z ratowaniem głów i posad przedstawicieli władz Izraela. Ale w tej opowieści – czy nam się to podoba czy nie – to Izraelczycy są tymi dobrymi (lepszymi, jak kto woli). Zło i rak to Hezbollah, który rozplenił się na upadłym libańskim państwie.

—–

Szukając źródeł tej upadłości musimy cofnąć się do lat 70. XX wieku. Najpierw jednak należy zwrócić uwagę na strukturę religijną Libanu. Kraj zamieszkują muzułmanie, chrześcijanie i druzowie. Napięcia między pierwszymi (dziś to blisko 60 proc. populacji) i drugimi (jedna trzecia społeczeństwa) sięgają czasów odleglejszych niż 50 lat wstecz, niemniej to w latach 70. nastąpiła krwawa kumulacja. To wówczas chrześcijańskie bojówki urządziły rzeź w obozach dla palestyńskich uchodźców, rządzonych przez Organizację Wyzwolenia Palestyny (OWP). Sprawców masakr – poza wrogością motywowaną religijnie – irytowała rosnąca eksterytorialność obozów, fakt, że zmieniły się w wylęgarnie działań i idei, które obiektywnie destabilizowały Liban. OWP nie tylko stała się państwem w państwie, ale też prowadziła z libańskiego terytorium zagraniczne kampanie terrorystyczne (wymierzone w Izrael i jego obywateli na całym świecie).

Skutkiem ataku na obozowe enklawy była wojna domowa, która – nieco generalizując, bo lokalne sojusze układały się różnie – przebiegła właśnie w oparciu o podział religijny. A której symbolem stała się bejrucka zielona linia, rozdzielająca miasto na chrześcijańską i muzułmańską część.

W 1976 roku – pod pozorem rozdzielenia stron – do Libanu wkroczyła armia syryjska. Ale Syryjczycy – miast stać się czynnikiem stabilizującym – z miejsca zaangażowali się w krwawe starcia, także w bestialskie masakry cywilów, wielokrotnie przy tym zmieniając sojusze. Dopiero ich wyjście, w 2005 roku, zakończyło wojnę. W międzyczasie Liban stał się też obszarem karnych ekspedycji sił izraelskich, których celem była OWP.

Gdzie jedni słabną, inni zyskują na sile – z chaosu wojny domowej i utarczek z sąsiadami wyłoniła się „partia boga”, Hezbollah, organizacja radykalnych szyitów, utworzona i wspierana przez Iran. Jeśli OWP była swego czasu państwem w państwie, to Hezbollah stał się nad-państwem. Obok hojnych datków z Teheranu sprzyjała temu sprytna strategia – „partia boga” łączy bowiem działalność terrorystyczną, której celem pozostaje Izrael, z szeroką aktywnością charytatywną na rzecz libańskiej ludności. Prowadzi szpitale, przedszkola, żłobki, udziela pomocy materialnej. Jak mówi stare rosyjskie przysłowie: „na bezptasiu i dupa słowikiem”; gdy zrujnowane państwo nie jest w stanie pełnić podstawowych ról, łobuzom przy kasie prościej łowić serca i dusze. Hezbollah nałowił ich tyle, że ma dziś mocne poparcie libańskiej, muzułmańskiej biedoty. Stąd płynie jego siła w konfrontacji z instytucjami państwa libańskiego. Ale nie wolno go z nim utożsamiać. Hezbollah to nie Liban – to pochodząca z zewnątrz struktura, realizująca interes obcego Iranu, „zadomowiona” (uznana za własną) na skutek ponadnarodowego charakteru religii. Bez świadomości tego faktu nie zrozumiemy dlaczego rządowa armia libańska wycofała się spod granicy z Izraelem, dlaczego nie walczy z Żydami. Bo to nie jest jej wojna.

—–

Ale i bez „partii boga” Liban pozostawał chory – powojennemu zdrowieniu nie sprzyjał oligarchiczny charakter własności kluczowych sektorów gospodarki i gigantyczna (ale to naprawdę gigantyczna…) korupcja. Jakby tego było mało, mierzące się z widmem bankructwa państwo jesienią 2019 roku miało na swoim terytorium ponad milion syryjskich uchodźców. A mowa o 4,5-milionowym kraju – to tak, jakby w Polsce zjawiło się niemal 10 mln Ukraińców; dziesięć razy więcej niż obecnie, cztery i pół razy więcej niż w szczytowym i bardzo krótkim okresie.

To wtedy w Bejrucie wybuchły wielkie antyrządowe protesty.

Jednym z doraźnych powodów wyjścia na ulicę był… brak amerykańskich dolarów. Waluty, bez której Bejrut nie miał czym płacić za dostawy ropy. Cierpiała nie tylko ekonomia, ale i zwykli ludzie, libański system energetyczny jest bowiem oparty o spalanie pochodnych „czarnego złota”.

Gdzie podziały się dolary? Kilka miesięcy wcześniej przywódca Syrii Baszszar al-Asad – świadom nadchodzącego krachu własnej ekonomii – sięgnął do najgłębszych rezerw. Czyli do kieszeni uprzywilejowanych członków reżimu, biznesmenów, których majątki na syryjskiej wojnie domowej jeszcze bardziej się powiększyły. Prezydent – pod hasłem kampanii antykorupcyjnej – zażądał od nich daniny na podtrzymanie działań zbrojnych i wykarmienie mieszkańców kraju. al-Asadowi się nie odmawia – przynajmniej nie wprost. I tak w spiralę gospodarczych kłopotów wkręcono sąsiedni Liban.

Gdy al-Asad nakazał biznesmenom „dobrowolne” wpłaty do budżetu, syryjscy oligarchowie rzucili się na bejruckie banki i w panice przelewali oszczędności do innych, bezpiecznych krajów. Jak to możliwe? Waluty Syrii i Libanu były wzajemnie wymienne, Syryjczycy zaś od dawna trzymali oszczędności u sąsiadów. Depozyty w funtach syryjskich wymieniono na uniwersalny środek płatniczy, w ciągu kilkunastu dni ogołacając libański system bankowy z czterech miliardów dolarów. Na domiar złego gwałtownie umniejszona podaż twardej waluty nie pozostała bez wpływu na reakcje Libańczyków. To oni wypłacili kolejne dwa miliardy dolarów, woląc trzymać je u siebie niż w bankach. Byśmy dobrze zrozumieli skalę zjawiska – sześć miliardów „zielonych” stanowiło ponad 10 proc. PKB Libanu. Przenosząc ów odsetek na ówczesne realia Polski – to tak, jakby z naszych banków wypłynęło 60 miliardów dolarów w żywej gotówce (240 mld zł!).

A potem przyszła pandemia, a w jej trakcie koszmarny wypadek w Bejrucie. 4 sierpnia 2020 roku w tamtejszym porcie eksplodowało ponad dwa i pół tysiąca ton saletry amonowej. Niegdyś skonfiskowanej, przechowywanej w fatalnych warunkach, „zapomnianej” na skutek decyzyjnego niedowładu i korupcyjnych uwikłań, nikt bowiem nie chciał się tym „śmierdzącym jajem” zająć. Siła eksplozji była tak wielka, że dach nad głową straciło ćwierć miliona ludzi (!). Bejrucki port przestał istnieć, straty oszacowano na 15 mld dol. Liban stał się petentem organizacji humanitarnych. I „humanitarnych”, jak pęczniejący na dramacie Hezbollah.

Ciąg dalszy tej opowieści rozgrywa się na naszych oczach – możemy ją śledzić na ekranach i monitorach…

—–

Na dziś to tyle – dziękuję za lekturę! I za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Bejrut, zdjęcie ilustracyjne/fot. własne

Saturacja

Z wielkiej chmury mały deszcz? Na to wychodzi. Iran wystrzelił łącznie 185 dronów Szahid, 36 pocisków manewrujących oraz 110 rakiet balistycznych średniego zasięgu. Poza siedmioma „balistykami” wszystkie środki napadu powietrznego zostały zestrzelone.

To owoc współpracy Izraela i jego sojuszników (także tych „cichych”, nieoczywistych). Większość celów strącono nad Irakiem, Syrią i Jordanią, w czym znaczący udział miały samoloty sił powietrznych USA, Wielkiej Brytanii, Jordanii, a prawdopodobnie również Arabii Saudyjskiej. Izraelską obronę przeciwlotniczą wsparły też amerykańskie okręty stacjonujące w regionie.

Miażdżąca skuteczność nie dziwi i kolejny raz dowodzi wyższości zachodniej technologii wojskowej nad rozwiązaniami z innych kręgów kulturowych, w dużej mierze o sowieckim rodowodzie (szahidy to hybryda rozwiązań zachodnich i irańskich, ale rakiety i pociski manewrujące to kopie i udoskonalenia konstrukcji północnokoreańskich, wywodzących się z ZSRR i rosji). Podkreśla zarazem konieczność budowania wielowarstwowej obrony powietrznej. Przynajmniej jedną z rakiet Izraelczycy zestrzelili w egzosferze, najbardziej zewnętrznej warstwie atmosfery. Kolejne zdejmowano niżej, wykorzystując (oprócz samolotów) systemu średniego i krótkiego zasięgu – z opisaną wcześniej skutecznością.

Która, mimo iż jest na poziomie bliskim 100 proc., jednak trochę niepokoi. Wspomniane siedem rakiet balistycznych – wedle źródeł izraelskich – nie poczyniły żadnych istotnych szkód. Poczyniły czy nie, ważne, że się przebiły przez najlepszą OPL na świecie. Dlaczego? „Balistyki” niosły głowice konwencjonalne, ale co by się stało, gdyby choć jedna z nich miała ładunek jądrowy? W najgorszym przypadku mielibyśmy do czynienia z anihilacją maleńkiego przecież Izraela.

Irańczycy broni jądrowej nie mają, ale od dekad starają się ją zdobyć/wyprodukować. To źródło kłopotów Teheranu i jeden z najważniejszych powodów jego politycznej i ekonomicznej izolacji. To też najpoważniejsze źródło niepokoju Izraela, którego zniszczenie Iran deklaruje od dawien dawna.

Żydzi mają własną broń jądrową i doskonałą armię – te atuty pozwalają im trzymać w garści całe wrogie Izraelowi arabsko-muzułmańskie otoczenie. Ale to w istocie krucha równowaga, od dziś jeszcze bardziej krucha, gdy Teheran udowodnił, że część narzędzi do zniszczenia państwa żydowskiego już ma. Jest nośnik, trzeba „tylko” głowicy.

Co skłania mnie do wniosku, że Izrael z jeszcze większą determinacją będzie próbował udaremnić Iranowi wejście w posiadanie broni jądrowej. Niewykluczone że irański ośrodek jądrowy w Natanz (bądź inne istotne instalacje, o których wie izraelski wywiad) stanie się celem odwetu. Jeśli nie teraz, to w nieodległej przyszłości, co niekoniecznie będzie miało postać twardego militarnego uderzenia. Ale i takie trzeba założyć, włącznie z najpoważniejszym, opartym o kalkulację, że przetrwa ten, kto pierwszy użyje „atomówki”. Z uwagi na rozmaite reperkusje (na wymienianie których nie ma czasu i miejsca) to mało prawdopodobne, ale warto ten scenariusz mieć z tyłu głowy.

Atak, jaki przeprowadzili dziś Irańczycy, wzorowany był na działaniach rosjan wymierzonych w Ukrainę. Niewykluczone, że maczali w nim palce rosyjscy doradcy. Tak jak w przypadku uderzeń na naszego sąsiada, taki i na Bliskim Wschodzie w ruch poszły najpierw najwolniejsze drony, a dopiero potem pociski manewrujące i rakiety balistyczne. Wystrzały i starty skoordynowano tak, by wszystkie środki napadu powietrznego mniej więcej w tym samym czasie znalazły się nad Izraelem. Był to więc klasyczny atak saturacyjny, który miał przeciążyć, a w efekcie złamać izraelską OPL. Przy okazji wykazać jej realne możliwości do odpierania zmasowanych uderzeń.

Wyszło jak wyszło, co wielu analityków komentuje na smutno, stwierdzeniem, że „gdyby Ukraina miała TAKĄ obronę przeciwlotniczą…”. Ano, gdyby miała, byłoby inaczej.

Patrząc z ukraińskiej perspektywy, trudno nie dostrzec doraźnego zysku – te ponad trzysta środków napadu powietrznego nie trafi do rosji i nie zostanie użyta przeciwko Ukrainie.

Tyle wygrać, choć przegrać może przyjść Ukraińcom znacznie więcej. Izrael wyszedł zwycięsko z dzisiejszej potyczki, ale czy powstrzyma się od bezpośredniego odwetu? Jeśli nie, eskalacja na Bliskim Wschodzie zaabsorbuje USA w jeszcze większym stopniu, jeszcze bardziej oddalając perspektywę powrotu Waszyngtonu do gry na korzyść Ukrainy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Nocne posiedzenie izraelskiego Gabinetu Wojennego/fot. Kancelaria Premiera Izraela

—–

W czym Beniamin Nataniahu jest podobny do putina? Podobnie jak kremlowski zbrodniarz, premier Izraela ma osobisty interes, by „uciekać do przodu” – iść w dalszą wojnę.

Zapraszam Was do odsłuchania wywiadu, jakiego udzieliłem kanałowi Warnews.pl, będącego uzupełnieniem tego wpisu.

Dostawcy

Strzelanie z moździerza nie wydaje się skomplikowane. Ot, wystarczy wsunąć pocisk do rury. Moździerz to broń ładowana od góry, zatem po wpuszczaniu granatu do lufy, osuwa się on i uderza spłonką w iglicę. Tak powstaje płomień, który zapala proch znajdujący się w ładunku zasadniczym pocisku. Następnie zapalają się ładunki dodatkowe, a wytworzone ciśnienie gazów wyrzuca granat z lufy. Czy coś może pójść nie tak?

Ano może, o czym regularnie przekonują się rosyjscy artylerzyści.

Kilkanaście dni temu do sieci wypłynął filmik ilustrujący jedną ze zmór armii putina. Kadr otwierający przedstawia załadunek wspomnianego granatu. Oczekujemy na wystrzał, ten nie następuje. Dwóch żołnierzy z obsługi chwyta moździerz, przechylają lufę, felerny pocisk spada na ziemię. I tak trzy razy, poprzedzone wcześniejszymi próbami, bo odłożonych na plandekę niewypałów widzimy dużo więcej. Materiał wieńczy konkluzja, wedle której północnokoreańska amunicja jest do niczego. „Takim gównem musimy tu walczyć”, skarży się jeden z udostępniających filmik blogerów militarnych.

—–

Pod koniec lata 2022 roku amerykańskie media donosiły, że Moskwa chciałaby kupować amunicję artyleryjską w Korei Północnej i Iranie. Wtedy ów ruch wydawał się niezrozumiały. Przed 24 lutego 2022 roku rosyjskie zasoby amunicji artyleryjskiej szacowano na co najmniej 15 mln sztuk, moce produkcyjne na 1,5 mln rocznie*. „Wystarczyłoby nie tylko na Ukrainę”, przewidywali analitycy, którzy nie docenili niekompetencji i taktycznej impotencji rosjan.

Generałowie putina już wiosną 2022 roku dali sobie spokój z wojną na zachodnią modłę – której nie potrafili prowadzić – i wrócili do sowieckich wzorców. „Walec artyleryjski” – wypluwający dziennie nawet 60 tys. pocisków – miał złamać ukraińską obronę. Nie złamał, a gdy jesienią 2022 roku na front zaczęły docierać pociski z głębokich magazynów w rosji, duża ich część – z uwagi na wieloletnie składowanie w fatalnych warunkach – do niczego się nie nadawała. Wielomilionowy zapas okazał się pozornym bogactwem, stąd konieczność zwrócenia się do sojuszników federacji.

Tyle że sojusznicy, przynajmniej ci koreańscy, wysłali rosji jeszcze gorszej jakości produkt.

Jak dotąd rosjanie otrzymali od Koreańczyków co najmniej milion pocisków artyleryjskich. Niezależny portal Moscow Times podaje, że z powodu fatalnej jakości prochu, „kim-amunicję” stosuje się tylko w sytuacjach, gdy „precyzja pocisku, a nawet samo wystrzelenie go z lufy mają najmniejsze znaczenie” dla działań bojowych. Innymi słowy, gdy strzela się „dla huku” i wypełniania norm. Zwłaszcza że realny zasięg pocisków z Korei jest niemal dwa razy mniejszy niż w przypadku amunicji produkowanej w rosji.

Warto też wspomnieć o innym „darze” Kim Dzong Una – rakietach balistycznych krótkiego zasięgu. Kilka tygodni temu rosjanie ostrzelali nimi Charków. Nie wiemy nic o niewypałach, ale sądząc po miejscach upadku rakiet (mocno przypadkowych), ich precyzja pozostawia wiele do życzenia. Niestety, mówimy o broni wykorzystywanej do rażenia obiektów znajdujących na obszarach zurbanizowanych, co oznacza, że choć felerna, i tak robi krzywdę – głównie cywilom…

Właśnie w takim celu, w tym przypadku zupełnie świadomie, moskale posługują się systemem uzbrojenia od innego sojusznika – Iranu. Ale drony Szahid przeznaczone są nie tylko do atakowania budynków mieszkalnych i terroryzowania ludności cywilnej. Wysyłane nad Ukrainę falami – po kilkanaście-kilkadziesiąt sztuk – mają też absorbować uwagę i środki ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, „zmęczyć ją” przed uderzeniami z użyciem pocisków manewrujących.

Dodajmy do tego zestawienia komercyjne drony, masowo kupowane przez rosjan w Chinach, następnie przerabiane do celów wojskowych (zwykle poprzez dodanie ładunku wybuchowego). Tak zyskujemy pełen ogląd prorosyjskiej osi zła, choć gwoli rzetelności warto zauważyć, że chińskie bezpilotowce kupują też Ukraińcy (i proukraińscy wolontariusze), Pekin zaś formalnie nie udziela Moskwie wsparcia militarnego.

—–

Ale rosja czerpie także z innych źródeł – jawnie jej nieprzychylnych. W czerwcu 2022 roku pojawiły się doniesienia o zachodnich komponentach znalezionych m.in. w radiostacjach, dronach, czołgach, systemach OPL oraz pozostałościach pocisków manewrujących. Większość z nich pochodziła z USA, więc tamtejsza FBI wszczęła dochodzenie, by ustalić, czy części trafiły do rosji przed 2014 rokiem – kiedy zaczęto wprowadzać na Moskwę pierwsze sankcje – czy po tej dacie, zwłaszcza po wybuchu pełnoskalowej wojny. Nie znamy dokładnych ustaleń śledztwa, wiemy jednak, że jego efektem były rekomendacje dotyczące uszczelnienia reżimu sankcyjnego.

Przypomnijmy, począwszy od aneksji Krymu i Donbasu, na federację nałożono prawie 18 tys. ograniczeń. Tym samym rosja stała się najbardziej dotkniętym sankcjami krajem na świecie. Kierunek działań jak najbardziej zasadny, szczególnie w obszarze technologii wojskowych. Powiedzieć, że rosjanie „nie potrafią” w miniaturyzację układów elektronicznych, to jakby nic nie rzec. A problemem wciąż pozostaje niska kultura pracy i wykonania, co przy delikatnych produktach mści się znacznie szybciej niż przy topornych urządzeniach mechanicznych. Gdy w 2022 roku ukraińscy inżynierowie zbadali szczątki rakiet Ch-101, ich oczom ukazała się elektronika z lat 70.

Jaka konkretnie? O tym przeczytacie w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto aktywny link.

[*] Milion pocisków nowych i 500 tys. uzyskanych po regeneracji starej amunicji.

Nz. Trafiony szahidem hotel „Alfa” w Kijowie/fot. własne

„Zniknięci”

Rodzimi skarpetkosceptycy nadal w bezsilnej złości tupią nóżkami i wrzeszczą: „ale rosja odniosła wielkie zwycięstwo, nie możecie temu zaprzeczyć, że zdobyła Bachmut!”. No, zdobyła. A wczoraj wieczorem i dziś rano spadochroniarzy wchodzących na luzowane przez wagnerowców pozycje pokryła silnym ogniem ukraińska artyleria. Co ciekawe, chłopcy z WDW, którzy zastępują chłopców prigożyna, mają z ukraińską artylerią paskudne doświadczenia – mówimy bowiem o tych samych oddziałach, które na początku inwazji wzięły w skórę na płycie lotniska w Hostomelu. Niewielu weteranów tamtej misji przetrwało do dziś – rosja wszak szafowała życiem swoich najlepszych żołnierzy, jakby w każdej chwili można ich było zastąpić równie wartościowym wsadem – no ale tym, którzy pamiętają nieudany desant, zafundowano paskudne deja vu. Tyle dobrego – patrząc z perspektywy ruskich bojców – że ruiny miasta to jednak nie to samo, co odkryte lądowisko. Ale widoki na przyszłość i tak chujowe.

A skoro o widokach i wagnerowcach mowa – wczoraj trzydziestu z nich, korzystając z zamieszania, jakie towarzyszy relokacjom w Bachmucie, wzięło się i dało nogę. Nie że po prostu uciekło – oni drapnęli ciężarówkę, pick-upa, zamordowali dwóch cywilów i zastrzelili trzech żołnierzy. A potem zapadli się pod ziemię – o czym w dramatycznym tonie donoszą sami rosjanie. Suka-bladź! – rzeknie jeden z drugim. No ale cóż, tak się kończy werbowanie kryminalistów. Panowie zapewne obawiali się, że legalny powrót do rosji wcale nie skończy się dla nich dobrze – przyobiecanym darowaniem reszty wyroków. Wzięli więc sprawy w swoje ręce, a że to łapy nawykłe do przemocy – jest jak jest. Prigożynowe zeki urywały się już wcześniej, ale po raz pierwszy mamy do czynienia z tak liczną jednorazową dezercją. Hołubieni kilka dni temu przez putina „bohaterowie” zapewne zechcą wrócić do ojczyzny i „pójść w tajgę”. Uda im się czy nie, pewnie jeszcze o nich usłyszymy.

„Ni widu, ni słychu!”, mamiła wielbicieli ruskiego miru kremlowska propaganda. Raz donosząc, że już nie żyje, innym razem, że jeszcze dycha, ale koniec jest bliski, ostatnio zaś, że przeżył, lecz egzystuje w trybie mocno zwarzywionym. Idzie o Walerego Załużnego, dowódcę Sił Zbrojnych Ukrainy, trafionego pod Bachmutem, innym razem w Pawłohradzie, a wedle jeszcze innej wersji w Kijowie, w trakcie „zuchwałego ataku rakietowego” na kwaterę główną ZSU. Miał generał pożegnać się z życiem, a co najmniej ze zdrowiem, na początku maja; wtedy to pojawiły się pierwsze ruskie wrzutki. Jedna z nich – jakkolwiek wizualnie wyjątkowo nieprzyjemna – rozbawiła mnie szczególnie. Skadrowały bowiem orki zdjęcie żołnierskiego trupa, pokazując nadpsutą twarz od biedy podobną do wizerunku ukraińskiego wodza. Problem w tym, że na oryginale – dostępnym w sieci, jak wiele innych fotografii dokumentujących tę wojnę – nieboszczyk ma na ramieniu wstążkę świętego Jerzego. Jest więc martwym rosjaninem – zresztą bardzo konkretnym, zidentyfikowanym – nie zaś najważniejszym generałem Ukrainy.

Nie wiem, jakie wydarzenie dało początek plotkom, ale sprzyjała im publiczna nieobecność Załużnego. Gdy dobiła do niemal trzech tygodni i ja zacząłem się z lekka niepokoić. Propaganda moskali to wypełniony gównem strumień, ale czasem przemyka tam coś informacyjnie wartościowego. Ziarno prawdy, jak to zwykło się mówić. Szczęśliwie nie tym razem. „Ataman” żyje, ma się dobrze – mogliśmy się o tym przekonać wczoraj. Wygląda jakby nieco chudziej, ale bez wyraźnych śladów urazów czy choroby. Na świecie nie znajdziemy obecnie oficera tej rangi, który miałby na głowie więcej niż Załużny – chyba nie ma sensu szukać innych niż ten powodów absencji i prezencji generała.

Pozostając przy wątku „znikniętych” – kilka dni temu Ukraińcy zaatakowali dronami morskimi rosyjski okręt zwiadowczy „Iwan Churs”. Stało się to tuż po tym, jak jednostka wpłynęła na Morze Czarne przez cieśninę w Bosforze. Wedle zapewnień ministerstwa obrony rosji, wszystkie trzy bezzałogowce zostały zniszczone. Na dowód rosjanie pokazali moment eksplozji i zatopienia jednego z dronów. Następnego dnia Ukraińcy opublikowali własny film, na którym widać, że co najmniej jeden z morskich bezzałogówców uderzył w burtę rosyjskiego okrętu. Kadr przeciwko kadrowi, tyle że „Iwan Churs” już dawno winien być w Sewastopolu – a nadal go tam nie ma. Jeden z ruskich mil-blogerów opublikował właśnie zdjęcia i filmik, które mają ilustrować dotarcie jednostki na Krym. Rzecz w tym, że w tej części półwyspu jest dziś piękna słoneczna pogoda, są więc powody, by wątpić w prawdziwość tego materiału. Nie przesądzam, ale życzyłbym sobie, aby „Iwan Churs” dołączył do krążownika „Moskwa” – ten były czarnomorski flagowiec stał się ostatnio lotniskowcem, gdy do morza zanurkował rosyjski myśliwiec Su-35 (poczęstowany uprzednio rakietą przez ukraińską OPL). Lotniskowce zaś dobrze się czują w towarzystwie okrętów zwiadowczych.

Niestety, dronami posługują się również rosjanie. Dziś w nocy znów mieliśmy do czynienia ze zmasowanym atakiem na ukraińskie miasta przy użyciu szahidów. Regułą stało się już, że poranny przylot samolotu transportowego irańskich sił powietrznych do Moskwy – z nieujawnionym oficjalnie ładunkiem – oznacza przeprowadzony kilkanaście godzin później rosyjski nalot. Jakie stąd wnioski? Ano rosjanom nie udało się namówić Irańczyków do przeniesienia produkcji szahidów do rosji. Zaś produkcja w Iranie wystarcza jedynie na pokrycie bieżącego zapotrzebowania. Płytkie to źródełko i chyba czas, żeby w końcu wyschło. Iran to kolega rosji, ale możliwości kumpli Ukrainy są deczko większe…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Selfiak wodza ZSU