Ogień

Czteropasmowa wylotówka z Charkowa, jeszcze na obszarze gęstej zabudowy. Dwie terenówki blokują skrajne pasy, między nimi stoi kilku wojskowych i policjantów. Wozy na kogutach, na poboczu zaparkowane kolejne migające światłami pojazdy. Pytam Włada, kierowcę, co się dzieje. „To lotny posterunek wojenkomatu”, słyszę.

Urzędnicy z instytucji odpowiedzialnej za mobilizację coraz częściej wychodzą w teren. Towarzyszą im uzbrojeni mundurowi, którzy zatrzymują auta i sprawdzają dokumenty mężczyzn. Dla poborowych, którzy nie mają „odsroczki”, odroczenia od służby, taka kontrola może skończyć się ekspresowym wcieleniem do armii.

„Przez takie akcje ludzie boją się do roboty jeździć…”, komentuje Wład. Posłusznie spuszcza szybę, ale jedziemy samochodem z wyraźnymi oznaczeniami polskiej fundacji pomocowej; policjant macha ręką i przepuszcza nas bez sprawdzenia.

Wzdycham. Od masowego ochotniczego zaciągu po łapanki – taką drogę przeszła Ukraina od lutego 2022 roku do teraz. Jako socjologa nie dziwi mnie ta zmiana i jej dynamika – entuzjazm jest jak ogień, gaśnie. Zwłaszcza gdy brakuje tlenu. Walka z rosyjskim najeźdźcą trwa i nadal jest komu walczyć, ale nastroje w Ukrainie zauważalnie się zmieniły.

—–

Ostatni raz byłem tu w lipcu tego roku, wróciłem do trochę innego kraju. Zdumiewająca jest liczba billboardów rekrutacyjnych; wcześniej wydawało się, że są wszędzie, tak na trasie, jak i w miastach. Od przejścia granicznego w Zosinie do Kijowa wypatrzyłem dwa, kilka kolejnych między Połtawą a Charkowem. Dwa lata temu na tej samej trasie widziałem dziesiątki wielkoformatowych plakatów i masę mniejszych form.

„Kocham trzecią szturmową”, deklaruje pani z wydatnymi ustami. „Trzecia” to jedna z najlepszych brygad Sił Zbrojnych Ukrainy, będąca częścią formacji Azow. Bitnej (zasłużyła się obroną Mariupola), słynnej (także w kontrowersyjny sposób, Azowowi zarzuca się bowiem zamiłowanie do neonazistowskiej symboliki) i świetnie radzącej sobie z autopromocją. Wspomniana pani z plakatu ma na nosie okulary przeciwsłoneczne, w których odbija się sylwetka młodego żołnierza. Znamienna jest zmiana treści billboardów – nie są już grzeczno-patriotyczne, górnolotne, mają za to wyraźny podtekst seksualny. Nie wiem czy chodzi tylko o przykucie uwagi, czy o próbę przekonania docelowego odbiorcy, że wojna jest sexy (może nie tyle sama wojna, co branie w niej udziału; coś na zasadzie „prawdziwej przygody”, która podbije atrakcyjność mężczyzny). Tak czy inaczej, mamy tu do czynienia z jakimś rodzajem desperacji.

—–

Ale platformy billboardowe nie pozostają puste. Sporo z nich reklamuje wyprzedaże „czorno-pjatnicowe” (black friday), do łask wróciły reklamy motoryzacyjne, najczęściej poświęcone ekskluzywnym modelom i markom.

Puste pozostają za to posterunki, zwane tu „blokpostami” – między granicą a Charkowem raptem kilka miało szkieletowe obsady. Dwa lata temu punkty kontrolne rozmieszczone były co kilka-kilkanaście kilometrów, jeszcze latem tego roku widziałem ich całkiem sporo. Obecnie można przejechać i dwieście kilometrów nie natknąwszy się na stałą blokadę. Ta, jeśli już jest, raczej nie spowalnia ruchu; mundurowi przepuszczają auta bez sprawdzenia. Przywołane na wstępie łapanki wojenkomatów odbywają się w miastach – między nimi da się przejechać „bez przygód”.

Uderzający jest ton medialnych dyskusji i różnica między Polską a Ukrainą. W naszym dyskursie publicystycznym powrót do władzy Donalda Trumpa postrzegany jest niemal wyłącznie w kategoriach zagrożeń, nad Dnieprem da się usłyszeć związane z tym nadzieje. Ukraińcy chyba dobrze czują się w transakcyjnym modelu uprawiania polityki. „Możemy Ameryce zaproponować to czy tamto”, przekonują kolejni eksperci, zwykle mając na myśli zasoby naturalne.

Gotowość do handlowania to jedno, drugie to utożsamianie bieżącej kondycji USA z fizycznymi słabościami Joe Bidena. W tej percepcji odejście zniedołężniałego przywódcy wprost przełoży się na witalność całego kraju. A dziarska Ameryka w zupę napluć sobie nie pozwoli, musi więc Putin mieć się na baczności.

—–

Być może ów płynący z radia i telewizji optymizm to rodzaj racjonalizacji i reakcji obronnej. Sytuacja bowiem jest trudna – w Charkowie i całym charkowskim obwodzie ma to łatwy do uchwycenia, materialny wymiar.

We wtorek regionalne władze opublikowały dane dotyczące skutków rosyjskiej agresji. „Odnotowano ponad 25 tys. rosyjskich zbrodni wojennych, w wyniku których zginęło 2767 osób, a ponad 70 tys. obiektów, w tym domów, szkół i zabytków kultury, zostało zniszczonych”, czytamy.

Z własnego oglądu mogę potwierdzić, że centrum Charkowa jest znacznie bardziej poharatane niż jeszcze latem – widać skutki ostrzałów przy użyciu rakiet balistycznych. W poniedziałek popołudniu byłem w miejscu, gdzie rano wylądował Iskander (albo S-300; ratownicy i pracownicy służb porządkowych nie mieli jasności co do typu pocisku). Ponoć celowano w obiekt zajęty przez wojsko – lokalne dowództwo obrony terytorialnej. Faktem jest, że ucierpiało obwodowe centrum administracyjne i okoliczne budynki mieszkalne. Ranne zostały 23 osoby, zniszczono kilka pojazdów; szczęściem w nieszczęściu do ataku doszło we wczesnych godzinach, a rakieta uderzyła w parking.

Choć na miejskiej tkance pojawiła się kolejna blizna, życie i tak toczyło się i toczy dalej. Gdy w porażonym kwartale krzątały się służby, dwieście metrów dalej, w kawiarni, trudno było znaleźć wolny stolik. Ukraińcy do wojny przywykli, ale i przygotowują się na jej koniec.

—–

Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie, zwłaszcza to z Ukrainy.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Pierwszym – billboard w Połtawie, na drugim – miejsce upadku rakiety w Charkowie/fot. własne

Niedobór

Dziś w nocy Ukraińcy zaatakowali rosyjski skład amunicji położony na obrzeżach miasta Toropiec (w obwodzie twerskim). To 500 km od granicy z Ukrainą, dodam dla porządku.

Nie wiem, ilu dronów użyto w ataku, rosjanie mówią o ponad stu aparatach – i o tym, że wszystkie zestrzelili. Nie sądzę, by była to setka maszyn, a już absolutnie nie wierzę w zapewniania o skuteczności obrony przeciwlotniczej. Szczątki spadających wraków nie poczyniłyby bowiem takich szkód. Jakich?

Ogień objął cały skład (co dobrze ilustruje poniższy screen z FIRMS-a) i wiele godzin po ataku wciąż dochodzi do eksplozji wtórnych. Te największe wywołały małe trzęsienia ziemi o magnitudzie 2,8, a ich skutkiem były okna wybite w budynkach położonych pięć kilometrów od epicentrum. Najpoważniejsze wybuchy miały moc 1,3-1,8 kiloton; dla porównania, równoważnik trotylowy bomby atomowej użytej w Hiroszimie wynosił 15 kiloton.

Wedle dostępnych danych, w 107. arsenale siedem lat temu składowano 22 tys. ton amunicji artyleryjskiej. Rok później skład został zmodernizowany i rozbudowany, co zwieńczyła impreza organizowana z wielką pompą, w trakcie której „sto siódmy” określono mianem „najnowocześniejszego arsenału w rosji”. Do wczoraj na jego terenie trzymano nawet 30 tys. ton amunicji.

Gaszenie pożarów w takim miejscu nie ma sensu i zwykle sprowadza się do zabezpieczenia i ewakuacji okolicy. Możemy zatem uznać, że te 30 tys. ton nigdy nie trafi do zamków i luf rosyjskich armat. Czy to poważna strata dla putinowskiej armii?

Z pewnością to najdotkliwszy jednostkowy cios, zadany rosyjskiej logistyce w trakcie tej wojnie. Nie znam dokładnego asortymentu przechowywanych materiałów – gdyby były to wyłącznie pociski armatnie, moglibyśmy mówić o nawet 700 tys. sztuk (500 tys. jeśli w tonażu uwzględnić ładunki miotające). W trakcie zmagań w Donbasie z wiosny 2022 roku rosjanom zdarzało się strzelać i 60 tys. pocisków dziennie, ale od wielu miesięcy intensywność ich ognia jest kilkukrotnie niższa. Niewykluczone zatem, że na skutek pojedynczego ataku ukraińskich dronów stracili dwumiesięczny zapas amunicji do kluczowych systemów.

Ta strata może być mniejsza w obszarze pocisków armatnich, ale i tak kosztem znacznie cenniejszych zasobów. Z dostępnych źródeł wynika bowiem, że w toropieckich składach trzymano również znaczne zapasy rakiet balistycznych Iskander, ich koreańskich odpowiedników KN23, pocisków do wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych Grad i systemów obrony powietrznej S-300.

Już najbliższe kilkadziesiąt godzin obnaży skutki ukraińskiego ataku. Moim zdaniem, będziemy świadkami znaczącego osłabienia możliwości rosyjskiego zgrupowania „Północ”. Nie mam na myśli trwałej utraty istotnych zdolności, ale niedobór, którego kompensacja zajmie kulejącej rosyjskiej logistyce wiele dni. Towarzysz putin może już zapomnieć, że wojskowi przyniosą mu upragniony prezent w postaci wyzwolonego do 1 października obwodu kurskiego.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Nocne eksplozje w zaatakowanym składzie. Rzeczywiście wyglądało to jak wybuchy jądrowe…/screen z filmiku anonimowego źródła rosyjskiego

Lato

Wróciłem do domu. Mam mnóstwo zdjęć, sporo ciekawych informacji – wszystko to przetworzę w najbliższych tygodniach. Dziś zapraszam Was do lektury kilku notatek, które sporządziłem podczas podróży.

Gdy dojeżdża się do miejscowość Sarny w zachodniej Ukrainie, w oddali widać potężne instalacje Równieńskiej Elektrowni Jądrowej. Siłownia działa, co warto podkreślić w kontekście polskich rozważań na temat bezpieczeństwa energetycznego. Nawet rosjanie – którzy w wojnie z Ukrainą po wielokroć udowodnili, że mają za nic życie cywilów i ekologię – nie są na tyle niemądrzy i bestialscy, by atakować taki obiekt.

No więc elektrownia działa, co nie znaczy, że w okolicy prąd jest całą dobę. Bo nigdzie w Ukrainie nie ma takiego luksusu; regionalne naddatki mocy, jeśli są, trafiają w miejsca wcześniej obsługiwane przez porażone elektrownie. Dla przykładu w Kijowie i Charkowie zasilania brakuje przez sześć do dwunastu godzin. To skutek wczesnowiosennego kryzysu ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Ukraińcom zabrakło wtedy amunicji do ochrony krytycznej infrastruktury, a rosjanie z premedytacją to wykorzystali. Dziś pracuje tylko jedna trzecia naddnieprzańskich elektrowni, a Ukraina, choć do niedawna sama eksportowała energię, musi ją importować.

W Sarnach, choć „atomówka” za miedzą, przerwy w dostawach są co sześć godzin. Tyle wygrać, że po trzech kolejnych prąd znów płynie do gniazdek.

Jak się to przekłada na codzienność zwykłych ludzi?

– Chłopcy, te odłóżcie – radzi sprzedawczyni ze stacji benzynowej, gdy razem z kolegą sięgamy po lody. – Przez te wyłączenia energii one zdążyły się już kilka razy zmrozić i rozmrozić. Strach takie jeść – przekonuje kobieta, a ja przypominam sobie ostrzeżenia dotyczące salmonelli. Pani tymczasem podchodzi do zamrażarki i z „zaśnieżonego” spodu wyciąga dwa opakowania. – Te powinny być dobre – zapewnia. – Na dnie najdłużej trzymały temperaturę.

Letnie pragnienia versus wojenna rzeczywistość.

Częsty widok na stacjach benzynowych – wojskowy sprzęt na lawetach/fot. własne

Jakże inna we wsiach na północ od Charkowa, gdzie dzień w dzień, noc w noc trwa zabijanie. Ani ono spektakularne, ani specjalnie nagłośnione. Tu spadnie artyleryjski pocisk, tam grad, tu zniszczy chałupę, tam pozbawi życia bogu ducha winną babuszkę, która została w domu, bo uciekać ani nie było gdzie, ani za co, a i sił zabrakło na tułaczkę. Giną tacy ludzie, nikną ich domostwa, świat niewiele o tym wie, bo i po co; kto się „starą babą” i jeszcze starszą chałupą przejmował będzie?

A tymczasem pośród ruin kwitną kwiaty.

– Zawsze były przed domem, są i będą przed tym, co z domu zostało – zapewnia Tetiana, 62-letnia mieszkanka wsi Cyrkuny. Z trafionej rakietą chałupy zostały ruiny, Tetiana pomieszkuje u sąsiadów, ale o kwiaty i maleńki owocowo-warzywny ogród dba „po staremu”, nie zważając na to, że rosjanie są zaledwie kilka kilometrów dalej. Wzruszająca i osobliwa determinacja.

A skoro o determinacji mowa – Ukraina schodzi pod ziemię, czego dobrym przykładem szpital, gdzie trafiają ranni i poszkodowani żołnierze. Mniejsza o lokalizację, dość powiedzieć, że placówka była już celem rosyjskich rakiet. Dla rosjan klinika pełna poharatanych wojskowych to prawilny militarny cel…

Bandyckie metody wymuszają zapobiegliwość, stąd worki w oknach sal operacyjnych i dodatkowe generatory na dziedzińcu. Ale to byłoby za mało, szpital musi być gotowy na ewentualność ciągłego ostrzału. Dlatego w piwnicach placówki są sale operacyjne, izby pacjentów, gabinety. Jest magazyn z żywnością, zapasowa kotłownia opalana drewnem i studnia. Całość odpowiednio wentylowana, śluzowana, z dużą liczbą wyjść ewakuacyjnych.

Innymi słowy, przykład solidnej wojennej adaptacji.

Pozostańmy na gruncie wojennej pomysłowości. Beczkowozy, zwykle stare Ziły, to typ wojskowego pojazdu najczęściej widziany na drogach wiodących z i do Charkowa. Bez amunicji front by się nie utrzymał, to oczywiste, ale dla żołnierza woda jest równie ważna. Zwłaszcza gdy temperatura przekracza 40 stopni w cieniu. Jak mówi jeden z wojskowych kolegów: „mózg puchnie od takiego żaru”.

Schłodzić się i nawodnić to jedno, ale żołnierz musi też umyć się i oprać. Na propagandowych filmikach ukraińskiego ministerstwa obrony okazale prezentują się mobilne pralnie i natryski, rzecz w tym, że niespecjalnie ich dużo, przynajmniej na północnym odcinku frontu.

– Zrotowani z pierwszej linii chłopcy wyglądają jak diabły – ujmuje rzecz obrazowo przedstawiciel jednego z podcharkowskich samorządów. – Myją się w stawach, strumykach, proszą ludzi o udostępnienie łazienki. Tak nie wypada, trzeba było pomóc.

Jak? Ano znalazł się nieużywany gospodarczy budynek, wystarczyło go zaadaptować na potrzeby łaźni. Miejscowe władze, mieszkańcy i lokalna administracja wojskowa do spółki kupiły bojlery, pralko-suszarki i spory zapas chemii gospodarczej. Cudów nie ma, jest trochę byle jak, ale po trzydobowej zmianie żołnierz na takie szczegóły nie zwraca uwagi. Grunt że wchodzi brudny, a wychodzi czysty.

No i czuje się zaopiekowany.

Tak też czują się dziś mieszkańcy Charkowa. Gdy byłem w mieście ostatnim razem – na przełomie września i października ubiegłego roku – syreny wyły po kilkanaście razy dziennie. Którejś nocy uderzyły trzy rakiety S-300 – jak się potem okazało, całkiem blisko miejsca mojego zakwaterowania. Nie było w tym wielkiego dramatu, niemniej czuło się wojnę jakoś tak przez skórę.

A dziś?

Charków jest na tyle głośnym miastem, że nie słychać odległego o 20-30 km frontu. Czasem, gdy jedzie się północną obwodnicą, widać słupy dymów nad Lipcami – wioską, do której najdalej zapędziły się rosyjskie wojska w ramach rozpoczętej w maju ofensywy. W Dergaczach, Cyrkunach i Rohaniu – w małych miejscowościach przytulonych do metropolii – słychać artylerię; w zasadzie nieprzerwany dźwięk kanonady. Rejestrowalny, a zarazem nieprzesadnie głośny. Szybko się o nim zapomina.

Od wielu dni w Charkowie nie słychać syreny alarmowej. Nic nigdzie nie upada, nie ma śladów wzmożenia. Nie zrozumcie mnie źle – Charków jest poharatany, w sąsiedztwie „mojego” hotelu łatwiej o uszkodzony niż nietknięty budynek. Kilka dni temu władze miasta poinformowały, że straty w infrastrukturze przekroczyły pułap 10 mld dol. Zniszczonych i uszkodzonych zostało niemal 4,5 tys. budynków. Mimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że wojna „wyniosła się” na odległe rubieże galaktyki. Ulice pełne są aut i ludzi, kursuje komunikacja miejska, działają lokale rozrywkowe, galerie handlowe, sklepy. Jeśli coś charkowianom dokucza, to nie są to rosjanie, a upał.

Świadomość, że tak jest, cieszy, ale towarzyszy jej smutna refleksja. S-300 i Iskandery – które wcześniej terroryzowały charkowską metropolię – można było zniszczyć dawno temu. Wystarczyło, by Zachód pozwolił Ukraińcom użyć udostępnionej broni do zaatakowania wyrzutni rozmieszczonych wokół Biełgorodu. W efekcie rosjanie, jak ma to miejsce teraz, nie mieliby czym strzelać i iluś śmierci i zniszczeń udałoby się uniknąć.

No ale się nie udało…

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Centrum Charkowa…/fot. własne

Przesilenie

Tymczasem z (około)wojennej mgły coraz wyraźniej wyłania się umiarkowanie optymistyczny obraz. Poniżej garść informacji, choć zapewniam Was, że tych dobrych jest znacznie więcej.

Oto Niemcy zdecydowały się przekazać Ukrainie kompletną baterię Patriotów, kolejną posyłają na Wschód Stany Zjednoczone. Z inicjatyw Holandii, Danii i Norwegii „wyzbiera się” jeszcze jedna jednostka, co w sumie z trzema już działającymi na miejscu daje sześć baterii. A nie zapominajmy o innych nowoczesnych systemach przeciwlotniczych, wysłanych przez Francję, Włochy, Niemcy, no i mniej zaawansowanych (posowieckich), ale również przydatnych, pochodzących na przykład z Polski. Pewien maruda z Twittera orzekł, że to „tylko uzupełnianie strat”, mając na myśli te dotyczące zachodniego sprzętu, ale to nieprawda. Jeśli idzie o Patrioty, Ukraińcy stracili dotąd dwie wyrzutnie – w marszu! – jedna, będąca na pozycji bojowej, została przez rosjan uszkodzona. I tyle. Bateria amerykańskich antyrakiet liczy osiem wyrzutni plus radar – dodam dla porządku. Bardziej logiczny wydaje się zatem wniosek – uzasadniony także znaczącą wyższą jakością zachodniego sprzętu – że ukraińska OPL zwiększa swoje możliwości.

Byle tylko starczyło rakiet, bez których wyrzutnie i radary na nic się zdadzą.

Ale w tym kontekście warto zwrócić uwagę na działania drugiej strony. Dziś w nocy rosjanie znów przyprowadzili atak rakietowy na Ukrainę. W tym celu poderwali cztery bombowce strategiczne Tu-95, co mogło oznaczać salwę 32 rakiet Ch-101/555. Skończyło się na posłaniu… czterech pocisków (ponadto w przestrzeni powietrznej Ukrainy znalazł się pojedynczy Kindżał, wystrzelony przez MiG-a-31, jeden Iskander z naziemnej wyrzutni oraz 24 drony Szahid; spośród tych ostatnich wszystkie zestrzelono). Wracając do Tu-95 i ich ciosu – góra urodziła mysz. Nie sądzę, by rosjanom brakowało pocisków – od wielu miesięcy udaje im się utrzymać tempo produkcji teoretycznie pozwalające na przeprowadzenie dwóch poważnych uderzeń w skali miesiąca (mowa o około setce rakiet). Problemem ma być ich niska jakość, wynikająca z braku dostępu do zachodnich komponentów, skutkująca dużym odsetkiem niedolotów. No i wciąż rosyjska flotylla strategiczna nie uporała się ze skutkami „wyżyłowania” samolotów – stareńkie (choć po drodze zmodernizowane) Tupolewy, z uwagi na zmęczenie materiału, nie są w stanie zabierać pełnych ładunków. Wiem, że kilka maszyn poddano w ostatnich miesiącach nieco gruntowniejszym remontom, warto jednak mieć świadomość ograniczonych możliwości rosjan oraz tego, że z dużym prawdopodobieństwem nie dojdzie w tym zakresie do istotnej poprawy.

Innymi słowy, jak to na tej wojnie nie raz już bywało – siłą jednych jest słabość drugich; i na odwrót.

Kończąc wątek trzeba zauważyć, że zachodnie dostawy uzbrojenia przeciwlotniczego realizowane są z dramatycznym opóźnieniem. Ukraińska energetyka – porażona przez moskali w czasach amunicyjnego niedostatku – jest dziś w opłakanym stanie. Kilka dni temu kolega z Odesy przysłał mi zdjęcie jednej z głównych ulic miasta – niemal przed każdym budynkiem stał pracujący generator. Szczęściem w nieszczęściu mamy lato i niedostatki zasilania nie są tak dokuczliwe. Ale będą dokuczliwe jesienią i zimą, co może wpłynąć na obniżenie nastrojów społecznych. Naiwnością byłoby założyć, że system energetyczny uda się do tego czasu dostatecznie połatać. Uda-nie uda, próbować trzeba – i jest to najpoważniejsze „cywilne” wyzwanie dla ukraińskich władz i ich zagranicznych sojuszników.

—–

Pozostając przy nastrojach – córka znajomej z Charkowa formalnie weszła w dorosłość. Dla rodziny była to okazja do uczczenia „na mieście”, udokumentowana serią zdjęć. Na jednym uwieczniono młodą kobietę z nowym dowodem tożsamości w ręku, na innym rodziców z pełnoletnią pociechą i dwoma pozostałymi dziećmi. Luz, radość, swoboda, letnio-restauracyjny anturaż – a wszystko w metropolii oddalonej o 20 km od linii frontu, trzydzieści od rosyjskiej granicy. Edwin Bendyk, dziennikarz i badacz społeczny mocny osadzony w tematyce ukraińskiej, pisał niedawno z nutą uzasadnionej złośliwości: „Sami charkowianie najwyraźniej nie czytają tzw. eksperckich komentarzy (o możliwym zajęciu miasta przez okupantów – dop. MO), a Rosjanie też chyba nie robią na nich wielkiego wrażenia. Najnowsze badanie jakości życia w ukraińskich największych miastach pokazują, że 68% mieszkańców Charkowa z nadzieją patrzy w przyszłość, a 62% jest przekonanych, że sprawy idą w dobrym kierunku”. Facebookowy wpis Bendyka ilustruje wyciąg z badań (zrealizowanych przez grupę Rating), z której wynika, że równie wysokie wskazania zarejestrowano w innych miastach. „Trudno takich ludzi pokonać”, konkluduje dziennikarz, z czym mnie trudno się nie zgodzić.

Znów dla porządku dodajmy – badania przeprowadzono zanim zniesiono embargo na używanie zachodniej broni wobec rosjan na terytorium rosji. Czyli przed zniszczeniem systemów S-400 rozstawionych pod Biełgorodem, co w następnym kroku pozwoliło Ukraińcom porazić wyrzutnie rakiet Iskander, którymi moskale ostrzeliwali Charków (do czego wykorzystywali też S-300, używane w trybie ziemia-ziemia). Dziś ostrzeliwują znacznie słabiej, bo nie bardzo mają czym.

—–

Skoro o S-400 mowa – „najlepsze na świecie” radary i wyrzutnie wciąż okazują się gorsze od wykorzystywanej przeciw nim zachodniej broni (i to takiej z 20-letnim „stażem”). Gromienie obrony przeciwlotniczej Krymu przy użyciu amerykańskich ATACMS-ów trwa w najlepsze, dziś znów porażono stanowiska antyrakiet. „To zaczyna wyglądać jak polowanie na młode foki”, zauważa znajomy analityk, a mnie sytuacja przywodzi do wniosku, że okupowany półwysep niebawem zostanie bez parasola. Na razie moskale łatają straty, ściągając starsze zestawy S-300, ale skoro nowsze nie dają rady, los „trzysetek” wydaje się przesądzony. Według dostępnych danych, rosjanie stracili na Krymie (bezpowrotnie lub czasowo) ekwiwalent dwóch dywizjonów S-400 (a jeden zmuszeni byli przebazować). Dla lepszego zobrazowania dotkliwości wskażmy, że dywizjon to 12 wyrzutni, a w kontraktach zagranicznych (dla Indii i Turcji), Moskwa liczyła sobie za taki zestaw 650-700 mln dol.

—–

Kontynuując wątek „bicia po kieszeni” – właśnie ukazał się raport roczny Gazpromu, z którego wynika, że finansowe ramię rosyjskiej machiny wojennej zanotowało w 2023 roku 7 mld dol. straty netto. To pierwsza roczna strata od 1999 roku i największa od momentu powołania spółki w 1989 roku. Dziś klejnot w koronie rosyjskiej gospodarki wart jest tyle, co jedna trzecia sieci kawiarnianej Starbucks. Za kondycję Gazpromu odpowiadają rzecz jasna sankcje, w efekcie których rosyjskie udziały w europejskim rynku gazowym skurczyły się z 40 do mniej niż 10% (a do 2027 roku spadną do zera). W liczbach rzeczywistych sprawy mają się tak: w 2023 roku wydobycie gazu ziemnego wyniosło 359 mld metrów sześciennych. W 2022 (pierwszym roku pełnoskalowej wojny) 412,04 mld, a w 2021 515 mld metrów sześciennych. Choć propaganda twierdzi inaczej, Gazprom nie zdołał zdywersyfikować swojej sprzedaży poza Europą. Chiny mogą przyjąć połowę tego, co wcześniej brał Zachód (80 mld m sześc.) – by zapewnić większy pobór, trzeba dodatkowej infrastruktury i… woli politycznej Pekinu, który na razie nie jest zainteresowany budową kolejnego gazociągu.

—–

A nie idzie putinowi nie tylko w gospodarce, ale i na froncie. Operacja charkowska właśnie dogorywa – w Wołczańsku ukraińscy komandosi czyszczą dom po domu z pozostałości niedoszłego rosyjskiego garnizonu. Na Zaporożu front stoi, na doniecczyźnie agresorzy wciąż usiłują atakować, ale zyski mają z tego marne (walki toczą się o pojedyncze wsie, które trudno nawet znaleźć na mapie), a straty ogromne. Zwycięstwo pod Awdijiwką, której zajęcie miało być niczym otwarcie bramy do wolnego Donbasu, nie przyniosło moskalom istotnych operacyjnych korzyści. Znów powtórzył się schemat znany z tej wojny – że rosjanie zajmują jakieś miasto, co teoretycznie, dzięki wywalczeniu dogodniejszych pozycji, może być początkiem poważniejszej operacji ofensywnej. I ta nie następuje, bo raszyści „tracą parę”. Tak samo było w zeszłym roku pod Bachmutem – zerknijcie na ogólnodostępne mapy z przebiegiem linii frontu, by samemu się przekonać, co jeszcze po tamtym „wielkim zwycięstwie” (czy po kolejnym „triumfie” pod Awdijiwką) udało się rosjanom osiągnąć.

A propos Bachmutu – dziennikarze Mediazony i rosyjskiej sekcji BBC dotarli do wewnętrznych dokumentów Grupy Wagnera. Wynika z nich, że GW straciła pod Bachmutem ponad 20 tys. zabitych (w większości byli to dawni skazańcy). Zmagania o miasteczko nazywa się w tej dokumentacji w znamienny sposób – „Operacją Maszynka do mięsa”.

A mielenie trwa. Z uwagi na wyhamowującą dynamikę starć, rosyjskie straty spadły w ostatnich dniach o 40-50%, lecz i tak utrzymują się na koszmarnym poziomie tysiąca zabitych i rannych na dobę.

Nie zapominajmy jednak, że kule latają też w drugą stronę. Wczoraj „Kiev Independent” opublikował materiał poświęcony pracy Szpitala Mechnikowa w Dniprze, jednej z najbardziej uznanych placówek medycznych w Ukrainie. Jej dyrektor Siergiej Ryżenko przyznał, że od wybuchu pełnoskalowej wojny pomoc w szpitalu znalazło 29 tys. rannych ukraińskich żołnierzy. Że dziennie do Mechnikowa przywożonych jest około 50 poszkodowanych. Co ósmy jest nieprzytomny, ale 95% pacjentów przeżywa. Podobnych szpitali jest w Ukrainie kilka, część personelu trafia do mniejszych placówek, najlżej poszkodowani otrzymują pomoc w przyfrontowych punktach medycznych. No i na tyły trafiają ci, których udało się wcześniej ustabilizować… Daje nam to pewne wyobrażenie o ukraińskich stratach.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen strony „Kiev Independent”, ze wspomnianym artykułem. Korzystając z okazji, „KI” to solidne źródło, polecam Waszej uwadze.

Smycz

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełną kontrolę nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do ruskich żołdaków bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy dokonują rajdów na przygraniczne rosyjskie terytoria oraz atakują cele w głębi rosji. Niszczą moskalom rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w absolutnie priorytetowe dla rosjan obiekty i urządzenia – bazy bombowców strategicznych czy w radary pozahoryzontalne (przeznaczone m.in. do wykrywania międzykontynentalnych rakiet). Obawy? Pewnie są, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Ale nadal jest też i smycz – z tą różnicą, że Kijów nie włożył jej sam, a została mu nałożona przez sojuszników. Oręż oryginalnie wywodzący się z ukraińskich zasobów oraz uzbrojenie na bieżąco wytwarzane na miejscu, używane są bez ograniczeń. Ukraiński przemysł ma dość kompetencji, by produkować drony zdolne pokonać setki kilometrów, z czasów sowieckich zostały na przykład rakiety systemu S-200 (o zasięgu do 300 km). Jednak to, co w arsenale ZSU najcenniejsze – mające odpowiedni zasięg, moc i przede wszystkim precyzję rażenia – pochodzi z Zachodu. I nie wolno tego Ukraińcom wykorzystywać wedle własnego uznania.

Obostrzeń jest wiele, a część z nich wynika z humanitarnych przesłanek. Najważniejsze sprowadza się do zakazu użycia na terenie rosji. Nie stoją za tym inne racje poza politycznymi i militarnymi w wymiarze strategicznym. Najogólniej rzecz ujmując, donatorzy obawiają się – jak niegdyś Kijów – eskalacji. Słusznie czy nie, skutki są jak najbardziej realne. Widzimy je na załączonym do wpisu zdjęciu, przedstawiającym Wołczańsk kilkanaście dni po tym, jak rosjanie przypuścili atak na przygraniczne rejony charkowszczyzny.

Dlaczego rosjanie wdarli się na kilka kilometrów w głąb ukraińskiego terytorium w okolicach Charkowa? Wskazanie niedostatecznej obsady pozycji obronnych i złego dowodzenia – czyli ewidentnych słabości ZSU na tym odcinku – nie wyczerpuje odpowiedzi. Tamci weszli także dlatego, że mogli. Mogli działać w realiach dużej bezkarności.

Choć wcześniej się skoncentrowali – i nie uszło to uwadze Ukraińców – nie dało się ich ostrzelać na pozycjach wyjściowych. Dla ZSU nie ma już „tabu nietykalnej ziemi”, ale aktualna pozostaje kwestia skutecznego zasięgu systemów artyleryjskich. By nie narazić się na ogień kontrbateryjny, trzeba słać pociski dalej niż przeciwnik. Artyleria natowskiego pochodzenia ma nad rosyjską i eks-sowiecką przewagę 10-15 km. Teoretycznie Ukraińcy mogli więc zniszczyć szykujące się do ataku rosyjskie oddziały zanim jakikolwiek z nich wszedłby na ukraińskie terytorium – i działoby się to bez ryzyka skutecznej riposty (co jest pewnym uproszczeniem). No ale mieć działa i amunicję o takich parametrach a móc ich użyć to – jak się okazuje – dwie różne rzeczywistości. W tej prawdziwej trudno było postawić artyleryjski mur, korzystając wyłącznie z sowieckich systemów, takich samych, jakimi dysponuje druga strona. Bo jeśli obie mogą strzelać „na krótko” i wzajemnie się szachować w obrębie tej słabości, przewagę zyskuje ta strona, która może wystrzelić więcej. A na Wschodzie ilość to niemal zawsze atrybut rosjan.

Idźmy dalej – pozycje wyjściowe moskali można by zbombardować przy użyciu lotnictwa. Nie wymaga to nalotów bezpośrednio nad cel – a więc i przekraczania ukraińsko-rosyjskiej granicy. Nie tylko rosjanie dysponują bombami szybującymi, do wyobrażenia jest zatem scenariusz, w którym ukraińskie MiG-i i Suchoje dokonują zrzutów nad Ukrainą, a ładunki lecą i eksplodują kilkadziesiąt kilometrów dalej. No ale bomby też są zachodnie…

Co więcej, szczupłość floty powietrznej wymusza na ukraińskim dowództwie wyjątkową ostrożność. Rosyjskie systemy przeciwlotnicze średniego zasięgu – zdolne porazić cele na odległość 100-150 km – w zasadzie rugują ukraińskie samoloty z rejonów przygranicznych. Można by te wyrzutnie i radary zniszczyć – użyć w tym celu lotniczych pocisków manewrujących, bądź strzelać z lądu ATACMS-ami (w obu przypadkach z bezpiecznej odległości 200-300 km) – ale wymieniona amunicja jest zachodniej proweniencji, a wspomniane systemy stoją w rosji.

Druga strona nie ma takich ograniczeń, nie może zatem dziwić fakt, że w bojach o Wołczańsk rosjanie masowo używają własnych bomb szybujących. Ich samoloty nie przekraczają granicy i swobodnie operują w strefie przyfrontowej. Po pierwsze, bo rozproszona i przeciążona ukraińska OPL nie jest w stanie obstawić wszystkich zagrożonych rejonów, a po drugie, nawet gdyby udało się ściągnąć pod Charków baterię Patriotów (czy nawet dwie, jak postuluje prezydent Zełenski), bez amerykańskiej zgody na strzelanie do samolotów w rosyjskiej przestrzeni powietrznej na nic by się to zdało.

I skoro jesteśmy przy Charkowie – miasto od dwóch lat terroryzowane jest ostrzałami rakietowymi. Spadają na nie m.in. Iskandery wystrzeliwane z okolic Biełgorodu. Rakiety mają do pokonania niewielkie odległości, nawet najlepsze systemy OPL miałyby problemy z ich zestrzeleniem (no ale tych systemów i tak brakuje…). Najlepszym sposobem na poradzenie sobie z rosyjskim terrorem rakietowym byłoby zniszczenie wyrzutni na ziemi. I Ukraińcy starają się to robić, posyłając nad Biełgorod drony. Ze skutecznością bywa różnie, bo bezpilotowiec nie jest tak szybki jak… no właśnie – na przykład jak rakieta. Taki pocisk ATACMS, najlepiej z ładunkiem kasetowym. Oczywiście, Iskandery są chronione przed atakiem z powietrza, ale doświadczenia z obezwładniania rosyjskiej OPL na Krymie jasno pokazują, czym są najlepsze systemy moskali w konfrontacji z zachodnim uzbrojeniem.

Byle tylko można go było użyć…

Coraz więcej zachodnich krajów godzi się na wykorzystywanie ich uzbrojenia na terytorium rosji – w tym gronie, obok m.in. Francji, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Holandii, znalazła się również Polska. Amerykanie wciąż myślą. Byle nie potrwało to za długo.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Płonący Wołczańsk/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.