Statystyka

„Śmierć jednego człowieka to tragedia, śmierć milionów ludzi to statystyka”, miał podobno powiedzieć Józef Stalin. Miał, bowiem brakuje dowodów, że zdanie to kiedykolwiek sowiecki przywódca wypowiedział publicznie, bądź zostało przez niego zapisane. Wiadomo za to, że takiego sformułowania użył w jednym z esejów z końca lat 30. XX wieku Kurt Tucholsky, niemiecki pisarz i dziennikarz. A 20 lat później słowa te – w odniesieniu do pierwszowojennych rzezi – wykorzystał jego słynny rodak, Erich Maria Remarque, w powieści pt.: „Czarny obelisk”. Niemniej w potocznym przekonaniu zacytowana fraza funkcjonuje jako stalinowska, co nie dziwi zważywszy na fakt, jak dobrze oddaje sposób myślenia największego ludobójcy w historii. Po prawdzie jednak nie tylko jego – wystarczy odseparować pogardę dla ludzkiego życia, a odsłoni się uniwersalny mechanizm adaptacyjny, definiujący społeczną percepcję śmierci. O którym chciałbym napisać w kontekście rosyjsko-ukraińskiej wojny i jej zatrważających statystyk.

Zacznę właśnie od nich. Kilkanaście dni temu „New York Times” – powołując się na źródła w amerykańskiej administracji i wywiadzie – podał sumaryczne szacunki dotyczące strat obu stron. Między końcem lutego ub.r. a końcem lipca br. zginęło i zostało rannych niemal pół miliona ludzi. A to dane dotyczące wyłącznie personelu wojskowego; NYT nie pisze o cywilach, których liczbę władze ukraińskie szacują na około 50 tys. zabitych i drugie tyle rannych (brak dostępu do terytoriów okupowanych uniemożliwia podawanie pełnych statystyk). Wracając do żołnierzy – rosjanie stracili ich… 290 tys., z czego 120 tys. to polegli. Armia ukraińska odnotowała ubytki w postaci 70 tys. zabitych i 100 tys. rannych, przy czym straty ZSU zaczęły gwałtownie rosnąć po rozpoczęciu kontrofensywy na Zaporożu.

460 tys., a miesiąc później pewnie już pół miliona wyeliminowanych z walki żołnierzy – stąd użyte przeze mnie określenie „zatrważające”. Każdy z tych zabitych i rannych ma co najmniej kilkunastu krewnych różnego stopnia oraz kilka osób określanych mianem przyjaciół/bliskich znajomych. W przypadku Ukrainy może to oznaczać, że w każdej rodzinie, w każdej grupie towarzyskiej była osoba, która zginęła lub została ranna na wojnie. Zresztą, nie musimy wcale spekulować. Pod koniec maja br. Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologiczny (KMIS) przeprowadził badania wśród Ukraińców. Wynika z nich, że aż 78 procent mieszkańców kraju ma krewnych lub przyjaciół, którzy zostali ranni bądź zabici w wyniku rosyjskiej inwazji. 64 proc. zaś co najmniej jednego krewnego lub przyjaciela, który został ranny. Innymi słowy, wojna z rosją jest tragicznym przeżyciem zbiorowym dla większości naszych sąsiadów.

A dla rosjan? Nawet jeśli rosyjskie instytuty badawcze zajmują się omawianą problematyką, dane na ten temat nie są publikowane. Spróbuję to jakoś obejść. W federacji żyje ponad 140 mln osób, trzy razy więcej niż w Ukrainie (przed wojną). Z drugiej strony, straty wojskowe rosjan są wyższe o blisko 40 proc. Z jeszcze innej strony patrząc – badania KMIS nie rozróżniały ofiar na cywilne i wojskowe, co miało wpływ na ostateczny wynik (odsetek badanych, którzy kogoś stracili), tymczasem rosjanie w zasadzie nie odnotowują strat wśród ludności cywilnej. Za to ich ubytki wojskowe (290 tys.) i tak są wyższe – choć nieznacznie – od całościowych kosztów ludzkich Ukrainy (270 tys.). W oparciu o te dane można przyjąć, że poczucie straty (i krzywdy wynikłej ze świadomości, że ktoś bliski został ranny), dotyka podobną liczbę osób (w wartościach bezwzględnych), jak w przypadku Ukraińców.

Społeczne echo tych strat pozostaje jednak istotnie niższe, bo rosjan jest trzy razy więcej. Z pomocą może nam tu przyjść tzw.: liczba Dunbara. Określająca górny pułap trwałych więzi, w jakie maksymalnie jest w stanie wejść przedstawiciel danego gatunku. Dla człowieka liczba Dunbara wynosi 148. Innymi słowy, człowiek jest w stanie podtrzymywać relacje ze 148 innymi ludźmi. Jeśli ów wskaźnik przemnożymy przez 290 tys., zyskujemy wynik na poziomie niemal 43 mln – tylu rosjan (maksymalnie, wszak część relacji żołnierzy-ofiar najpewniej się zazębia), jedna trzecia populacji, może mieć/znać kogoś, kto został zabity lub ranny.

Ale to tylko przybliżony szacunek, nieuwzględniający faktu, że rosja jest ogromna i w relacji do obszaru nisko zaludniona – zatem członkowie małych społeczności niekoniecznie mają szansę na podtrzymanie prawie 150 trwałych relacji. Są wreszcie rosjanie społeczeństwem o dramatycznie niskim wskaźniku zaufania społecznego, co przekłada się na ilość, jakość i charakter relacji z innymi. Dodajmy do tego inne, komplikujące sprawy fakty. Jest federacja państwem systemowo rasistowskim, co w tym konkretnym kontekście oznacza, że na wojnę – przede wszystkim w roli armatniego mięsa – wysyłani są przedstawiciele mniejszości etnicznych. Odsetek moskwian i petersburżan, którzy zostali zmobilizowani i wyzionęli ducha lub stracili zdrowie, jest dużo mniejszy niż w przypadku społeczności buriackich, kałmuckich czy kaukaskich. Za Uralem są wioski, gdzie wojna zabrała i okaleczyła dwie trzecie męskiej populacji w wieku produkcyjnym. Tam percepcja strat jest inna, ich dotkliwość znacząco wyższa, stały się bowiem dramatem całej społeczności.

Zbyt małej jednak, by w wielkiej rosji cokolwiek zmienić. Dlatego choć straty są ogromne, wywołane przez nie skutki psychologiczne zapewne nie będą miały wpływu na determinację rosyjskich władz. Nie dlatego, że „ruscy są jacyś inni”. Rozwijając tę myśl, sięgnę do naszej historii, nieodległej, związanej z pandemią. Przyniosła ona Polsce niemal ćwierć miliona ponadnormatywnych zgonów. W liczbach bezwzględnych (i w podobnym czasie!), był to dramat porównywalny z tym, czego doświadcza Ukraina na skutek rosyjskiej inwazji. Tymczasem taki obraz pandemii coraz bardziej zaciera się w zbiorowej pamięci Polaków. Bardziej pamiętamy dotkliwość zakazów, szurię, ekonomiczne konsekwencje lockdownów. Umyka straszliwy fakt, że wirus zabił nam dziadków i babcie, że całe pokolenie osób w podeszłym wieku umarło w – jak to ujął jeden z lekarzy – „ciszy i samotności”. Jako społeczeństwo przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Dlaczego więc rosjanie mieliby nie przejść?

Ale! Ale należy wskazać różnicę. Pandemia zabiła nam ludzi, z których spora część już wcześniej pozostawała „niewidzialna”. Schorowana, upośledzona ruchowo, zamknięta w domach starców. Kto nie stracił dziadka lub babci (wiem, umierali i młodsi, ale chodzi mi o statystyczną większość), ten mógł nie zauważyć spustoszenia, jakie wywołał wirus. Inaczej też przeżywa się żałobę po utracie bliskiej osoby w zaawansowanym wieku, której śmiertelna choroba zabrała kilkanaście miesięcy, może kilka lat. Inaczej, gdy zmarły – jak to zwykło się mówić – „miał przed sobą całe życie”. Byłem kilka lat temu w domu rodziców, których 20-letni syn poległ w Iraku w 2004 roku. Dwanaście lat po tej tragicznej śmierci państwo ci mieli w salonie ołtarzyk poświęcony dziecku. Palili tam świeczki, kładli świeże kwiaty, de facto wciąż byli w żałobie.

I pewnie w takiej żałobie jest część rodzin 120 tys. zabitych rosjan. I może nie tyle to, co skutki ekonomiczne tak licznej straty wpłyną na dalszy bieg wojny. Skrócą ją, o czym w kolejnej części tekstu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Blok mieszkalny w Izjumie. Dobrze ilustruje rujnujący wpływ wojny na życie zwykłych ludzi…/fot. własne

Wakacje…

…od wakacji, czyli kilka krótkich wpisów, które popełniłem na Facebooku podczas urlopu. Załączam dla zachowania ciągłości relacji.

7 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji – i mały ukraiński komentarz.

W piątek Ukraińcom udało się poważnie uszkodzić jeden z rosyjskich okrętów desantowych. Jednostka wymaga bardzo poważnych napraw, niewykluczone, że już nie wróci do służby.

Skarpetkosceptyczni pożal się boże analitycy orzekli, że to sukces co najwyżej propagandowy, bo okręt leciwy (prawda), no i nie zatonął. (Pro)ukraiński internet radował się widokiem holowanego wraku, jakby chodziło o odebranie moskiewskiej flocie czarnomorskiej co najmniej połowy zdolności.

A patrząc na chłodno (z chłodnej, deszczowej i mglistej Małej Fatry)?

Graf. Google Maps

Zacznijmy od uporządkowania faktów. Przed inwazją moskale wzmocnili flotę w obszarze Morza Czarnego i Azowskiego o sześć okrętów desantowych należących do floty bałtyckiej i północnej. Oficjalnie jednostki wpłynęły na czarnomorski akwen z zamiarem wzięcia udziału w ćwiczeniach. Kilkanaście dni później maski spadły, zaczął się pełnoskalowy atak na Ukrainę. Dziś wiemy już, że desantowce planowano wykorzystać do ataku z morza na Odesę. Na skutek wielu czynników – przede wszystkim porażki uderzenia lądowego, które miało wspomóc desant oraz kompromitującej nieudolności marynarki wojennej rosji – okręty desantowe nawet nie zbliżyły się do odeskich wybrzeży.

Stąd opinie, że desantowce okazały się, i nadal są, bezużyteczne. Zatem ich atakowanie nie ma większego sensu.

Idźmy dalej. Ukraińcy od wielu tygodni prowadzą działania w terminologii wojskowej określane mianem izolowania pola walki. A po ludzku rzecz ujmując, odcinają ruskich na południu Ukrainy od stałego zaopatrzenia. Po to uszkodzono most krymski, po to atakowane są przeprawy łączące Krym z okupowaną częścią obwodu chersońskiego. Obecnie rosyjska logistyka jest w sytuacji skazańca, na szyi którego już mocno zacisnęła się pętla. Jeszcze jakoś łapie oddech, jeszcze ma pod nogami stołek, ale ma też atak paniki, za którym stoją realne powody.

Wobec postępującej niewydolności drogi przez Krym, moskalom zostają dwie opcje – przeniesienie ciężaru logistyki na korytarz lądowy, gdzie a. szosy są kiepskie, b. tory znajdują się w zasięgu ukraińskiej artylerii, i/lub wykorzystanie drogi morskiej. Teoretycznie mogą w tym celu użyć trzech portów – w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu. Co zresztą w ograniczony sposób już robią.

A dlaczego w ograniczony? I tu jest pies pogrzebany. Morze Azowskie to płycizna, do wymienionych portów nie wejdą zbyt duże jednostki. Za to uczynią to dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe (w końcu ich zadaniem jest dostarczenie sił inwazyjnych jak najbliżej wybrzeża). Oczywiście użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej pozwolą ruskim na płytki, ale zawsze oddech. Po niechybnym zerwaniu wszystkich przepraw drogowych – do czego ZSU konsekwentnie dąży – byłby to jedyny drożny kanał „oddechowy”.

Który Ukraińcy już teraz zamierzają „zatkać”.

Więc nie, ataki dronów morskich na okręty desantowe nie są „chodzeniem na łatwiznę”. Podobnie jak uderzenia rakietowe na instalacje portowe w Mariupolu czy Berdiańsku służą dalszej izolacji pola walki.

Zatem należy spodziewać się kolejnych takich incydentów. Za powodzenie których rzecz jasna trzymam kciuki.

—–

11 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji, część 2. – i odrobina refleksji po lekturze książki „Barbarossa. Jak Hitler przegrał wojnę” Jonathana Dimbleby’a. Rzecz jasna w ukraińskim kontekście.

Książka Jonathana Dimbleby’a. Skończyłem ją w mało-fatrzańskich okolicznościach przyrody.

Dimbleby należy do grona tych historyków, którzy uważają, że III Rzesza przegrała wojnę już w 1941 roku – mimo gigantycznych zdobyczy terytorialnych na wschodzie i zadaniu armii czerwonej monstrualnych strat w ludziach i sprzęcie. Sama decyzja o wojnie totalnej z sowietami była wyrokiem śmierci dla hitlerowskich Niemiec, niezdolnych do tak wielkiego wysiłku logistycznego; demografia, zasoby gospodarcze oraz przestrzeń na wejście premiowały ZSRR.

Nie zamierzam z tym dyskutować, bo nie taki jest zamysł wpisu (a i autor przekonująco snuje narrację). Pragnę zwrócić uwagę na co innego – na motywację do walki sowieckiego żołnierza. Dramatycznie niską w czerwcu 1941 roku i zdecydowanie wyższą już po kilku miesiącach zmagań. To ona, obok wspomnianych zasobów, ostatecznie zdecydowała o pokonaniu Niemców.

A piszę o tym, bo w publicystyce poświęconej współczesnej armii rosyjskiej często pojawia się argument „odrodzenia” – niczym z czasów wielkiej wojny ojczyźnianej – jakiemu ulega, czy też niebawem ulegnie, żołnierz putina. Który po tym przeobrażeniu będzie już nie do pokonania. Co oczywiste, taki obraz rysuje kremlowska propaganda (w tym jej lokalni przedstawiciele), ale ślady podobnego rozumowania odnajdujemy także w tekstach bynajmniej nie rusko-mirskich autorów. „Bo przecież już raz tak było, bo iwan, bo II wojna”.

Wróćmy zatem do tamtego czasu. Dimbleby wyszczególnia trzy elementy ostatecznie wysokiej motywacji sowieckiego żołnierza. Po pierwsze, świadomość czym jest niemiecka niewola, która dla żołnierzy Stalina oznaczała śmierć przez zagłodzenie, z ran czy wyczerpania. Jako drugą historyk wymienia brutalną opresyjność sowieckiego reżimu – kary śmierci za próby poddania się i dezercje (realizowane przez doraźne sądy i oddziały zaporowe) oraz rozszerzenie odpowiedzialności na rodziny wojskowych (odbieranie świadczeń, infamia). I wreszcie po trzecie, barbarzyński charakter wojny, narzucony przez Niemców, bez litości zabijających ludność cywilną i niszczących wszelką infrastrukturę; czyniących to w apokaliptycznych wymiarach. To wszystko niejako nie pozostawiało wyboru – żołnierz sowiecki, chciał czy nie, musiał walczyć.

A współczesny rosyjski? Czy budowanie analogii historycznej rzeczywiście ma sens?

Otóż nie istnieją obiektywne przesłanki, które pozwalałyby na odwzorowanie jeden do jednego. Niewola nie jest dla rosjan wyrokiem śmierci, ba, w wielu przypadkach oznacza lepsze warunki bytowe, niż zapewnia swoim żołnierzom rosyjska armia. Putinowski system, jakkolwiek opresyjny, nie karze śmiercią za „niegodne żołnierza” postępowanie. Wojna zaś toczy się w Ukrainie, bez szkody dla rosyjskiej ludności cywilnej, z minimalnymi szkodami dla rosyjskiej infrastruktury (choć coraz bardziej dotkliwymi dla kompleksu wojskowo-przemysłowego).

Ale…

Ale kremlowska propaganda rysuje kłamliwy obraz niewoli u Ukraińców, przekonując, że rosjan czeka tam na przykład status dawców narządów. Absurdalne to do spodu, ale – sądząc po stosunkowo małej liczbie poddających się moskali – chyba działa. Prawo przewiduje „zaledwie” 15 lat za oddanie się do niewoli, ale przypadki bandyckich rozliczeń z jeńcami (odzyskanymi po wymianie) – jak wagnerowskie rozwalenie młotem łba jednego z ex-jeńców – stanowią próbę nieformalnego szantażu. W socjologii określa się to mianem „terroru selektywnego”; dotyka on nielicznych, ale stanowi przykład dla całej populacji. I wreszcie ta sama propagandowa machina nieustannie przekonuje, że zasadniczym celem „spec-operacji” jest „wyzwolenie” rosyjskojęzycznych „braci i sióstr”, gnębionych przez ukraiński („nazistowski”!) reżim.

Tylko co z tej rzekomej paraleli wynika? Jedzie iwan do Ukrainy, gdzie strzelają do niego także rosyjskojęzyczni żołnierze ZSU. Owszem, natyka się na zadowolonych z „wyzwolenia” kolaborantów, ale głównie styka się z postawami miejscowych, lokującymi się między obojętnością a otwartą wrogością. Trudno na takiej bazie zbudować patriotyczną motywację. Dużo prościej podważać sens prowadzonych działań.

Zwłaszcza gdy w inny czynnik (nieujęty w rozważaniach Dimbleby’a) – świadomość imperialnej roli rosji – tak łatwo zwątpić. Bo cóż to za imperium, które ma tak fatalnie zorganizowaną armię?

Nie wierzę w „odrodzenie” rosyjskiego żołnierza. Mogłoby ono nastąpić, gdyby Ukraina (i NATO) rzeczywiście fizycznie zagroziła rosji; obce wojska wtargnęłyby na jej terytorium. Ale przecież nikt wjeżdżać im do kurnika nie chce. Nie sądzę, by motywacje rosjan dorównały tym ukraińskim. By walczyć z zaciekłością podobną czy większą niż obrońcy, agresorów musi coś „rozpalać”. Młodych żołnierzy Wehrmachtu niosła nazistowska ideologia, którą przesiąknięci byli do szpiku kości. Kremlowska propaganda staje na głowie, by w podobny sposób zainfekować swoich, ale półtora roku wojny to dość czasu, by na skutek takiej infekcji rusek zaczął „walczyć jak szatan”. Jeśli do tej pory nie zaczął, to już nie zacznie.

—–

12 sierpnia 2023

Wakacje od wakacji, część 3. – naprawdę króciutki komentarz.

Ukraińcy zaatakowali dziś most krymski. W tym celu użyli przestarzałych rakiet S-200 (nie da się wykluczyć, że z zapasu otrzymanego z Polski). „Dwusetka” to pocisk przeciwlotniczy, ale ZSU wykorzystuje przerobione rakiety do ataków ziemia-ziemia.

Skuteczność tego ustrojstwa jest taka-se, zakładam zatem, że Ukraińcy nie liczyli na skuteczne porażenie mostu. O co więc im szło? A najprawdopodobniej o zmuszenie do reakcji rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. By móc rozpoznać na przykład jej rozmieszczenie. Co chyba się udało.

—–

14 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji, cz. 4., ostatnia – i krótki komentarz w temacie parady z okazji święta Wojska Polskiego. Pojawiają się bowiem głosy, że to niepotrzebne, kosztowne, odciągające armię od „prawdziwych” zadań. No i kojarzące się z prężeniem „sztucznie nadmuchanych” muskułów.

Nie znam bieżących badań opinii publicznej, poświęconych percepcji parady. Historycznie patrząc, tego rodzaju aktywność wojska bardzo się Polakom podobała. Znam mnóstwo osób, które jechały setki kilometrów, by oglądać przemarsze w stolicy, organizowane w ostatnich latach. Potężne tłumy gapiów – nie tylko na paradach, ale na wszelkiej maści wojskowych piknikach – również potwierdzają moją socjologiczną intuicję – że naród takiego kontaktu z wojskiem potrzebuje.

A armia jest od tego, by narodowi służyć.

Kilka dni bez poligonu – za to na ćwiczeniu defilady – na obniżenie zdolności wojska nie wpłynie. Może ją za to podnieść, bo pamiętajmy, że mamy armię ochotniczą, która musi nieustannie i na bieżąco przyciągać nowe kadry. W tym kontekście wojsko jest jak każdy pracodawca – opinia i oferowane warunki nie załatwiają w pełni sprawy; czasem trzeba sięgnąć po kampanie promocyjne. Publiczne pochwalenie się własnymi atutami – w tym przypadku nowoczesnym sprzętem – jest właśnie taką kampanią.

Oczywiście, zawsze można przyjąć postawę naiwnie pacyfistyczną i uznać, że świat bez wojen i wojska byłby lepszy. Ano byłby, gdyby wszyscy tak sądzili. Nie sądzą, co sprawia, że konieczność zbrojeń jest obiektywna. W warunkach geopolitycznych Polski nieusuwalna. Dla naszego dobra należy to czynić w oparciu o najlepszy, czyli zachodni sprzęt. Który ma mnóstwo zalet i jedną wadę – jest drogi. A składamy się na niego wszyscy. I wszyscy mamy prawo go zobaczyć. Z przyczyn oczywistych lepiej na paradzie niż na poligonie czy, nie daj boże, miejskim placu boju. Państwo płacą, państwo chcą wiedzieć za co.

No i państwo chcą też być z wojska dumni. Tak samo jak dumni jesteśmy z innych przejawów naszej zaradności, zamożności, wyjątkowości, szeroko rozumianej wpływowości i siły. Tak buduje się morale społeczeństwa. Jak jest ono istotne, przykład Ukrainy ilustruje znakomicie.

A skoro przy nim jesteśmy – jeden z moich Czytelników zwraca uwagę, że w Polsce parady nienajlepiej się kojarzą. „Najpierw nie oddamy ani guzika, a potem nie tylko guzik biorą. Guzik wychodzi. Inaczej to wygląda z Ukrainą obecnie. Miała paść w trzy dni” (cytat pochodzi z dyskusji, jaką prowadziłem na cudzym profilu).

Skojarzenia, o których wspomina Czytelnik, są faktem – i pojawiają się w głowach wielu Polaków. Moim zdaniem, to efekt komunistycznej propagandy, która brutalnie i nieuczciwie eksploatowała wątek „paradnego wojska II RP”. Z szablami na czołgi, przestarzała kawaleria itp. Tymczasem tamto Wojsko Polskie było armią, która w swej krótkiej historii pokonała bolszewickiego olbrzyma. I do wojny z tym olbrzymem się przygotowywała. Nieźle zresztą (czego opisanie wymagałoby odrębnego wpisu).

Uderzenie przyszło z Niemiec, z użyciem sił zbrojnych, które zaraz potem złamały potężniejsze od WP wojsko francuskie. Zatem w 1939 roku nie było większych szans na samotne wytrwanie – wzorem dzisiejszej Ukrainy – zwłaszcza po sowieckim ciosie w plecy. Wyobraźmy sobie – idąc tropem idiotów z Kremla, sugerujących takie zakusy – że ruskie atakują z północy, wschodu i południa, a korzystające z okazji WP wchodzi do zachodniej Ukrainy. Dziś byłoby już po herbacie, po niepodległym państwie ukraińskim.

No i z „Ukrainą wygląda inaczej” także dlatego, że WP oddało jej dużo więcej niż guzik; mam rzecz jasna na myśli transfer sprzętu i środków bojowych, który mocno wydrenował zasoby naszej armii. Słusznie, bo lepiej zabijać rosjan tam niż tu, ale uczciwość wymaga, by to poświęcenie podkreślić.

Ale istotnie, jest pewna analogia między obecną paradą, czy szerzej, propagandą „silni, zwarci, gotowi AD 2023”, a tym, co było tuż przed II wojną. Władza znów buduje nierealistyczne oczekiwania pośród obywateli. Wojsko jest w okresie transformacji, ma widoki na bycie naprawdę silnym, ale to pieśń przyszłości – najbliższych kilkunastu lat. I to przy założeniu, że uda się znaleźć sposób na kryzys demograficzny, który wprost przekłada się na możliwości rozbudowy armii. Obecnie, poza wybranymi elementami (np. siłami specjalnymi czy lotnictwem uderzeniowym), WP wcale nie jest silne, zwarte i gotowe. Twierdzenie, że jest inaczej, to gwałt na prawdomówności. Zupełnie niepotrzebny, bo Polacy przyjęliby do wiadomości, że wojsko jest w okresie przejściowym. Zwłaszcza że tym razem stoi za nami prawdziwy sojusz, a i potencjalny wróg wybił sobie zęby, na lata tracąc zdolność do większych operacji zaczepnych. Mamy więc trochę czasu…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przygotowania do defilady/fot. DGRSZ

Głupota

Kto doprowadził do zniszczenia tamy w Nowej Kachowce? Odpowiedź wydaje się oczywista – instalację kontrolowali rosjanie i to oni zaminowali obiekt już jesienią ub.r. Tylko co u licha zyskaliby na powodzi, która właśnie poszerza ujście Dniepru? Ano właśnie…

Jedno jest pewne – oto mamy do czynienia z potężną katastrofą ekologiczną. Nie doszłoby do niej, gdyby nie rozpoczęte przez rosjan działania wojenne, więc nawet przy założeniu niebezpośredniej sprawczości, winę i tak ponosi rosja.

Składowe tej winy to cierpienie cywilów z niemal 80 miejscowości zdemolowanych przez wielką wodę. Nie sposób w tej chwili ocenić, ile konkretnie osób zmierzyło się i mierzy ze skutkami dramatu. Byłem w marcu tego roku w pobliżu Nowej Kachowki – we wioskach leżących na wyzwolonym brzegu Dniepru. W Tomaryne spędziłem kilka godzin, przez Kozackie, Mykołajiwkę, Odradokamjankę, Olchówkę czy Tokariwkę tylko przejeżdżałem. Miałem jednak dość czasu, by zorientować się, że większość mieszkańców opuściła swe domy. Orki stały po drugiej stronie rzeki i co jakiś czas nękały „ukraiński” brzeg ogniem artylerii, niekiedy strzelając gdzie i w co popadnie. Tylko najtwardsi byli w stanie żyć pod taką presją. Zupełnie nie wiem, jak wyglądała sytuacja na wciąż okupowanych terytoriach. Ilu mieszkańców uciekło, gdy przyległe do Dniepru osady stały się pierwszą linią rosyjskiej obrony. Ukraińska artyleria nie miała w zwyczaju walić na rympał, ale i tak nie była to bezpieczna strefa. Przed wojną, wraz z pobliskim Chersoniem, teren dzisiejszego rozlewiska zamieszkiwało ponad 400 tys. ludzi.

Faktem jest, że woda poszła głównie po lewym, zajętym przez ruskich, niżej położonym brzegu. Tym samym zniszczeniu uległy rosyjskie umocnienia, budowane tam od listopada ub.r. Wylanie zbiornika w Nowej Kachowce to odcięcie zasilania dla kanału północno-krymskiego, co w konsekwencji oznacza poważne braki wody na Krymie. Z drugiej strony, rosyjskie linie obronne są mocno urzutowane – sięgają w głąb kilkadziesiąt kilometrów, więc utrata „fasady” niewiele tu zmienia. Krym zaś już funkcjonował przez kilka lat po 2014 roku w realiach hydroniedostatku (gdy Ukraina odcięła okupowany półwysep od dostaw wody) – i przeżył. Koszty zatem, patrząc z perspektywy rosjan, wcale nie muszą być tak duże. Tylko gdzie zyski?

Powódź poszerzyła wstęgę Dniepru – przy ujściu nie był on szeroki, zwykle mierzył 300-400 metrów, gdzieniegdzie kilometr. Teraz, na wiele tygodni, będzie to kilka, a w niektórych miejscach nawet kilkanaście kilometrów. Fosa, przez którą jeszcze trudniej byłoby się przedostać Ukraińcom. Mamy więc zysk w postaci co najmniej utrudnienia desantu. Inny to możliwość zwolnienia części własnych (rosyjskich) sił stacjonujących wzdłuż ujścia Dniepru – by przekierować je gdzie indziej, na zagrożone odcinki frontu. Rozlewisko i tak zatrzyma Ukraińców. I jakkolwiek brzmi to sensownie, realnie nie trzyma się kupy. Bo armia ukraińska nie dysponuje środkami, które pozwoliłby jej na dużą operację desantową. Wojsko pewnie by się zebrało, ale dnieprzańska flotylla rzeczna nie przeprawiłaby go w odpowiedniej masie, nie dostarczyła na czas posiłków, amunicji, nie zapewniła efektywnej ewakuacji medycznej. Przyczółki potrzebowałyby stałych przepraw, a te – nawet gdyby saperom udało się je zbudować – bez dostatecznej osłony lotnictwa i obrony przeciwlotniczej długo by nie przetrwały. Tymczasem ukraińskie lotnictwo ma charakter szkieletowy, a ograniczone zasoby OPL są niezbędne do ochrony stolicy i większych miast. Co zaś się tyczy możliwości „zwolnienia” części sił – rosjanie nie trzymają ich w tym rejonie za wiele. To kilkanaście tysięcy ludzi, z których pewnie połowa i tak musiałby zostać. Pozostali zaś nie stanowią masy, która mogłaby cokolwiek gdzie indziej zmienić.

Identycznie mają się sprawy u Ukraińców – oni też nie trzymają u ujścia Dniepru licznych sił. Nie mają potrzeby ich ograniczania. Wspominam o tym, bowiem rosyjska propaganda (a za nią rodzimi skarpetkosceptycy) powtarza, że to ZSU zniszczyły tamę. Dywersją, bombardowaniem, atakiem rakietowym – co orczy profil, to różna wersja. Inne ukraińskie zyski? A mają nimi być wspomniane już rosyjskie koszty – zniszczenie umocnień i „wysuszenie” Krymu. Tylko znów – po co, skoro to tylko „fasada”, a półwysep da sobie radę? W obiegu jest jeszcze jedno wyjaśnienie wskazujące na Ukraińców. Wylanie tego odcinka Dniepru, który tworzy zbiornik Kachowski, obniży poziom rzeki bliżej Zaporoża, a węższa wstęga ułatwi ukraiński desant. Proste? No niekoniecznie, bo nawet obniżony poziom oznacza, że woda będzie płynąć korytem o szerokości dwóch-trzech kilometrów. Wciąż za dużo, by znieść słabości ukraińskiej armii i jej logistyki.

Wychodzi zatem, że na rozerwaniu tamy nikt nic szczególnego nie zyskuje. Co innego jednak, jeśli uznamy, że rosjanie odpalili protokół spalonej ziemi – i niszczą co popadnie na terenach, których nie będą w stanie obronić. Ukraińcy nie muszą przechodzić przez rzekę, by wyzwolić wschodnią część obwodu chersońskiego – mogą przyjść z północy, od Zaporoża, co zresztą od dawna sugerują jako jeden z celów zapowiadanej kontrofensywy. Taktyka spalonej ziemi (choć w tym przypadku bardziej zalanej…) nie musi też oznaczać niszczenia dla niszczenia. Przez wiele tygodni pod wodą, a przez kolejne podmokłe, tereny bezpośrednio graniczące z Krymem stanowią rodzaj zabezpieczenia półwyspu. Tyle że w tym przypadku musielibyśmy mieć do czynienia z sytuacją, w której armia rosyjska jest tak koszmarnie słaba, że chwyta się brzytwy. Utrudnia podejście do Krymu, zakładając, że niebawem przyjdzie jej się tam bronić. Życzyłbym sobie tej słabości, ale obawiam się, że jest za wcześnie na takie diagnozy.

Kto więc u licha „wywalił w kosmos” tę zaporę? Rzecz w tym, że jej prawdopodobnie nawet nie wysadzono. Brakuje w każdym razie potwierdzonych informacji o wybuchu. Są za to dane – na przykład udostępnione przez serwis Hydroweb – wskazujące na celowe spiętrzanie wody w zbiorniku (załączam je do tego wpisu). Zaporę mógł zatem przerwać nadmierny napór wody. A pamiętajmy, że mówimy o osłabionej konstrukcji – na tamie znajduje się przeprawa drogowa, która była swego czasu ostrzeliwana przez ukraińską artylerię. I teraz pytanie, czy spiętrzanie było celowe, doprowadzono do niego, by „wykonało robotę”? A może było efektem niesprawności urządzeń regulujących poziom wody? Tak czy inaczej, kontrolę nad zaporą sprawowali rosjanie i chcieli czy nie, doprowadzili do powodzi.

Grafika za serwisem: hydroweb.theia-land.fr

Zresztą, nie możemy tych rosjan postrzegać jako monolitu. Wojna w Ukrainie pokazała, jak różne i liczne są grupy interesów władające rosyjskim państwem. To temat na oddzielny wpis, na potrzeby tego materiału warto jedynie stwierdzić, że rosja jest jak człowiek z poważnym schorzeniem. Jedna ręka nie kontroluje drugiej, obie zrywają czasem kontakt z głową.

Nic w tym nowego w kontekście historycznych doświadczeń rosji, pośród których znajdziemy również pouczającą opowieść o tamie. 18 sierpnia 1941 roku sowieci wysadzili zaporę na Dnieprze, będącą częścią Hydroelektrowni Dnieproges w Zaporożu. Do miasta zbliżały się wojska niemieckie, powódź miała im utrudnić przeprawę na lewy brzeg. I choć rzeczywiście była apokaliptyczna, hitlerowcom niespecjalnie zaszkodziła. Zginęło tysiąc pięciuset żołnierzy Wehrmachtu, a wraz z nimi ponad 100 tys. bogu ducha winnych cywilów. Front, w zależności od odcinka, zatrzymał się na kilka godzin do kilku dni.

Autorem tej genialnej koncepcji był sam Józef Stalin, który do realizacji zadania wybrał pułkownika Borysa Epowa. Oficer misję wykonał, po czym wpadł w łapy kontrwywiadu. Stalinowski rozkaz był tak tajny, że nawet najwyżsi rangą miejscowi przedstawiciele NKWD nie mieli o nim pojęcia. Wiedzieli, że Epow ma tamę przygotować do wysadzenia, czego zresztą ukryć się nie dało, bo do tego celu użyto 20 ton amonalu. Ale co innego „zabezpieczenie” obiektu, a co innego kompletna destrukcja sztandarowej budowli pierwszej sowieckiej pięciolatki. No więc przeszedł Epow mało subtelne przesłuchanie, podczas którego traktowano go jak zdrajcę, usiłując wyciągnąć informacje na temat zleceniodawców sabotażu. „Obróbka” trwała wiele godzin, a zakończył ją telefon z Kremla. Pułkownika przeproszono i odesłano samolotem do Moskwy.

Dlaczego wspominam o Epowie? Bo zrobił coś, co innym oficerom nie mieściło się w głowie. Co post factum okazało się głupie, cyniczne i niepotrzebne. Co zlecił mu pewien geniusz strategii, zasiadający na kremlowskim stolcu. Dzwonią dzwoneczki z tyłu głowy?

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Kadr z filmu zarejestrowanego przez drona ZSU.

Kości

Aby zostać Patronem bezkamuflazu.pl - kliknij TUTAJ

Jest w najnowszej ekranizacji „Na zachodzie bez zmian” scena, w której zabłąkany artyleryjski pocisk eksploduje w pobliżu maszerujących na front żołnierzy. Nieopierzeni rekruci reagują panicznie, prowadzący ich oficer złorzeczy, po czym dodaje:

– Kajzer oczekuje od was, że przeżyjecie w okopach sześć tygodni – cynizm tych słów nijak nie przystaje do wyobrażeń o szybkiej zwycięskiej wojnie, którymi dotąd karmiono poborowych.

Te sześć tygodni nie jest literacko-filmową fikcją. To efekt kalkulacji niemieckich sztabowców – swoisty kompromis między realiami brutalnych zmagań, a możliwościami machiny administracyjno-szkoleniowej, przygotowującej kolejne „wsady” armatniego mięsa. Następne i następne…

42 dni to znacznie więcej niż dwanaście – a tyle wynosi obecnie średnia przeżywalność „mobika”. Żołnierza armii rosyjskiej, wcielonego podczas zakończonej rzekomo „częściowej mobilizacji”. Minister szojgu zameldował niedawno putinowi, że 300-tysięczny próg udało się osiągnąć i że nie ma już potrzeby powoływania nowych mężczyzn. Być może istotnie „złowiono” te 300 tys. osób, co nie zmienia faktu, że łapanki nadal trwają, choć nie są już tak spektakularne. Niewykluczone, że cel rosyjskiego MON był ambitniejszy. Znajomy relacjonował mi na bieżąco „przygody” rosyjskiego kolegi, który z unijnego kraju musiał wrócić do ojczyzny po nowy paszport. Odebrał go w Wołgogradzie, „po partyzancku”, korzystając ze znajomości w urzędzie – po czym BlaBlaCarem (z dala od transportu publicznego, gdzie „wyłapują”…) – przedostał się pod granicę z Finlandią. A wszystko to działo się już po deklaracji szojgu.

Raportując putinowi sukcesy mobilizacji, szef rosyjskiego MON przyznał, że niemal 90 tys. „mobików” trafiło już na front. Reszta zaś się szkoli.

W tych publicznych deklaracjach nie padło ani jedno zdanie poświęcone stratom pośród świeżo powołanych. Tymczasem mamy tu do czynienia z prawdziwą hekatombą. Wspomniane dwanaście dni to wyliczenie niezależnych rosyjskich dziennikarzy. Ukraińcy z kolei – ostrożniejsi w szacowaniu rosyjskich strat niż Amerykanie czy Brytyjczycy (to trwała tendencja, obserwowalna od wczesnego lata) – podają, że w październiku zabito aż 13 tys. rosjan. Średnio po 450 dziennie, najwięcej dziewięciuset. Armia rosyjska pozbyła się zatem ekwiwalentu jednej dywizji. Dla lepszego zobrazowania skali dramatu – to tak, jakby Polska straciła w tym czasie jedną trzecią swoich wojsk lądowych (operacyjnych).

Większość poległych agresorów to właśnie „mobiki”. Rzucane do walki bez należytego przeszkolenia. „Rekordzista” – spośród ujawnionych i znanych przypadków – w piątek otrzymał kartę powołania, w poniedziałek był już na froncie. Dwa dni później oddał się do niewoli – dlatego przeżył. Wielu jego kolegów, rzucanych do łatania linii obronnych bądź też – jak na doniecczyźnie – do „nierokujących”, lokalnych operacji zaczepnych, tyle szczęścia nie miało.

„Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale tracimy teraz dziesięć razy mniej ludzi”, pisze mi znajomy, oficer ukraińskiej armii. „Czasem nachodzą mnie wątpliwości, bo to wygląda jak polowanie”.

Na Kremlu wątpliwości nie mają…

—–

Cynizm i brutalność rosyjskiej władzy są mocno historycznie ugruntowane. Pisałem kilka dni temu o tym, że jako gatunek łagodniejemy, powołując się na amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera. Dowodzi on, że odsetek ofiar gwałtownej przemocy z wieku na wiek maleje. Wniosek ów wyciąga m.in. z archeologicznych badań kości naszych przodków, które noszą ślady licznych – z biegiem czasu coraz rzadziej – brutalnych razów. Liczby rzeczywiste tego nie oddają, bo ludzka populacja wciąż rośnie, niemniej wojny stają się mniej krwawe. „Szczytowe osiągnięcie” w tej dziedzinie – oba konflikty światowe – pochłonęły 100 mln istnień ludzkich. Gdyby cechowała je brutalność i intensywność wojen plemiennych z pradawnych czasów, zabitych byłoby dużo więcej.

Pinker ma wielu krytyków, jednym z nich jest brytyjski filozof John N. Gray, który ogranicza zasadność tez Amerykanina do wąsko pojętego Zachodu (wspólnoty kulturowej rozłożonej po obu stronach Atlantyku). „Jeśli przemoc zmalała w rozwiniętych społeczeństwach, jednym z powodów może być to, że została przez Zachód wyeksportowana”, pisze w artykule dla „Guardiana”. Esej Graya pt. „Steven Pinker się myli co do przemocy i wojen” skupia się na kwestii kolonializmu i prowokowanych przez niego wojen „z dala od spokojnej, zasobnej Europy”. Nie czas i miejsce, by się nad tym pochylać – dla mojego wywodu istotna jest inna z generalnych konkluzji: owszem, rozszerzamy granice empatii, zwłaszcza na Zachodzie, ale agresja pozostaje, przybierając tylko inne postaci.

Weźmy Hołodomor – wielki głód w Ukrainie z lat 30., wywołany celową, ludobójczą polityką Stalina. Nie mieliśmy tam do czynienia z gwałtowną przemocą, wojennymi zmaganiami, ale i tak kilka milionów ludzi straciło życie (między 3 a 10; rozpiętość wynika z ukrywania dramatu przez Moskwę i z sowieckiego bałaganiarstwa). Szczątki ofiar tej okrutnej kampanii nie noszą śladów walki. Archeologowie, którzy będą je badać za 200 czy 300 lat, nie znajdą na kościach złamań, pęknięć, zrostów lub przestrzelin. Na tej podstawie nie da się stwierdzić, że mamy do czynienia ze skutkami zorganizowanej państwowej przemocy. A przecież tak właśnie było…

O czym wspominam, by wykazać, że „na wschodzie bez zmian”. Od Hołodomoru minął niemal wiek, a stosunek rosyjskiej władzy wobec Ukraińców wciąż cechuje agresja. Mój „ulubiony” prorosyjski aktywista medialny pisze o „boju o ukraińską energetykę”, mając na myśli uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe. Relacjonuje to w sposób sugerujący oczywistą-oczywistość tak prowadzonej wojny, jakby chodziło o zmagania dwóch armii w terenie przemysłowym. To zabieg mający na celu odklejenie od rosyjskich działań etykiety zbrodni wojennej. Dla mnie kulawy i nieskuteczny, ale niektórzy mogą się na to nabrać.

Skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Sparaliżowanie ukraińskiej energetyki – by nie mogła dostarczać prądu, gazu, ciepłej wody – nie przyniesie od razu spektakularnych efektów. Za frazą „pogorszenie warunków życia” kryje się postępujący w czasie dramat. Pozbawieni dostępu do szpitalnej aparatury pacjenci umrą szybko, osoby schorowane, psychicznie podatne na załamania pewnie również. Ale większość narażonych będzie się mierzyć z odroczonymi skutkami zdrowotnymi. Ich kości również nie będą nosić śladów fizycznej wojennej przemocy. Ale będą to szczątki ofiar wojny.

Ofiar rosyjskiej „niereformowalnej” brutalności.

—–

Nz. Ukraińska artyleria na froncie/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Tama

Ppłk Borys Epow, wykładowca w akademii kształcącej saperów, mało nie przypłacił życiem realizacji rozkazu Józefa Stalina. Sowiecki wódz zlecił mu misję wysadzenia w powietrze tamy na Dnieprze, będącej częścią Hydroelektrowni Dnieproges w Zaporożu. Oficer zadanie wykonał wieczorem 18 sierpnia 1941 roku, po czym trafił w łapy kontrwywiadu, tak zwanego SMERSZ-u. Stalinowski rozkaz był tak tajny, że nawet najwyżsi rangą miejscowi przedstawiciele NKWD nie mieli o nim pojęcia. Wiedzieli, że Epow ma tamę przygotować do wysadzenia, czego zresztą ukryć się nie dało, bo do tego celu użyto 20 ton amonalu, kruszącego materiału wybuchowego stosowanego do wypełniania amunicji morskiej. Ale co innego „zabezpieczenie” obiektu, a co innego kompletna destrukcja jednej ze sztandarowych budowli pierwszej sowieckiej pięciolatki.

No więc przeszedł Epow mało subtelne przesłuchanie, podczas którego traktowano go jak zdrajcę, usiłując wyciągnąć informacje na temat zleceniodawców sabotażu. „Obróbka” trwała kilka godzin, a zakończył ją telefon z samego Kremla. Pułkownika przeproszono i odesłano samolotem do Moskwy. Na front już nie trafił, do końca „wielkiej wojny ojczyźnianej” pracował w biurze konstrukcyjnym, gdzie projektował nowe rodzaje min. Zaraz po wojnie uhonorowany Nagrodą Stalinowską, zmarł w godnym wieku 91 lat, w 1991 roku.

Czy żałował skutków wysadzenia tamy? Nie wiemy. Jakkolwiek wydarzenie było spektakularne, aż do rozpadu ZSRR nie wspominano o nim zbyt często. „W rezultacie wybuchu z korpusu zapory wyrwane zostało około 100 metrów z jej 600-metrowej długości”, czytamy w „Autobiografii” Epowa. Wybuch miał rozlać rzekę i utrudnić wojskom niemieckim przeprawę na lewy brzeg. I choć wywołał apokaliptyczną powódź w regionie, hitlerowcom specjalnie nie zaszkodził. Zginęło tysiąc pięciuset żołnierzy Wehrmachtu i ponad 100 tys. sowieckich cywilów. Front, w zależności od odcinka, zatrzymał się na kilka godzin do kilku dni. Marny zysk, potworne straty.

Dlaczego o tym wspominam? Ano znów pojawia się pomysł wykorzystania Dniepru jako broni masowego rażenia. rosjanie wprost mówią o ryzyku zerwania tamy, twierdząc przy tym, że oni to nie, ale Ukraińcy są gotowi do takiego sabotażu. Tyle że to rosjanie założyli ładunki i kontrolują teren…

U części odbiorców w Polsce panuje mylne przekonanie, że idzie o tamę w Zaporożu, odbudowaną na przełomie lat 40. i 50. Nie, chodzi o zaporę w Nowej Kachowce, bliżej ujścia rzeki, w sąsiedztwie Chersonia.

O Nowej Kachowce mówi się, zwracając uwagę na dziwne ruchy rosyjskiego wojska. Od kilku dni bowiem trwa ewakuacja ludności cywilnej Chersonia, najbardziej narażonego na efekt wielkiej fali. Troszczenie się o cywilów to zachowanie niepasujące do modus operandi rosyjskiej armii, zwłaszcza że wywożeni są nie tylko kolaboranci i ich rodziny, ale także obywatele Ukrainy, którzy w żaden sposób nie wspierali działań okupantów. Kwestie wizerunkowe (pozwalające widzieć rosję jako stronę prowadzącą działania zbrojne w sposób humanitarny), nie mają dla Moskwy większego znaczenia – ewentualne utopienie dziesiątek tysięcy ludzi mieściłoby się w logice postępowania rosyjskich wojskowych. Może zatem chodzić o wyludnienie Chersonia z przyczyn czysto pragmatycznych – by odciąć partyzantkę miejską od naturalnego zaplecza. Wywózka „wyekstraktuje” bojowników, będą bowiem jedynymi, którzy zostaną w mieście. Tym samym w jakiejś mierze – nie podejmę się oceny, na ile istotnej – pokrzyżuje szyki Ukraińcom, dla których odbicie Chersonia to wspólna operacja sił regularnych, atakujących „od czoła”, i partyzantki działającej na tyłach rosjan.

W tym ujęciu scenariusz wielkiej wody jest jedynie straszakiem – wobec cywilów, by nie sprzeciwiali się wywózce, oraz armii ukraińskiej na zasadzie „zintensyfikujcie działania, to was potopimy”. To element gry na czas, która ma pozwolić rosjanom lepiej przygotować się do obrony resztek zdobyczy w obwodzie chersońskim i samego miasta – jedynego obwodowego, które udało się okupantom zająć – którego z przyczyn prestiżowych utracić nie mogą.

Ale władze Ukrainy wskazują na jeszcze inne motywacje raszystów. Zniszczenie tamy to cios w zaplecze energetyczne kraju. rosjanie od kilkunastu dni systematycznie atakują elektrownie i inne elementy krytycznej infrastruktury – by złamać Ukraińców brakiem prądu, gazu i ogrzewania. Jednocześnie ponoszą na froncie porażki i wiedzą, że nie będą w stanie utrzymać pozycji w obwodach zaporoskim i chersońskim. Zamierzają zatem wytrzebić elektrownię zgodnie z taktyką spalonej ziemi. Liczą przy tym na zyski czysto wojskowe – jak liczył Stalin w 1941 roku – zakładając, że rozlewiska na jakiś czas wyhamują ukraińską presję. Schowanie się za wodą, niczym fosą, pozwoli wojsku wytchnąć, przegrupować się.

Jeśli to prawda, wkrótce powinniśmy być świadkami exodusu rosyjskich sił na południu, bo symulacje powodzi jasno pokazują, że zagrozi ona także najbardziej wysuniętym na zachód zdobyczom najeźdźców. Z pewnością wielka fala utopiłaby przyczółek na prawym brzegu Dniepru oraz pozycje obronne na obrzeżach Chersonia na lewym brzegu rzeki. Woda zakryłaby także około 80 innych miejscowości. A idzie zima…

I na koniec gwoli przypomnienia: stosowanie taktyki spalonej ziemi jest zabronione, ponieważ w znacznej mierze jej ofiarami zostaje ludność cywilna. Mówi o tym artykuł 54. protokołów dodatkowych do Konwencji genewskich z 1977 roku, poświęcony ochronie „dóbr niezbędnych dla przetrwania ludności cywilnej”. Czytamy tam m.in.:

„1. Zabronione jest stosowanie przeciwko osobom cywilnym głodu jako metody prowadzenia wojny. 2. Zabronione jest atakowanie, niszczenie, zabieranie lub czynienie nieużytecznymi dóbr niezbędnych dla przetrwania ludności cywilnej, takich jak środki żywnościowe i strefy rolnicze, które je wytwarzają, jak zbiory, bydło, urządzenia i zbiorniki z wodą do picia, urządzenia nawadniające (…)”. Gdy wszystko to na skutek celowo wywołanej powodzi znajdzie się pod wodą i zostanie skażone zanieczyszczeniami, mamy do czynienia ze zbrodnią wojenną.

—–

Nz. Zapora w Zaporożu. W najbardziej apokaliptycznych scenariuszach zakłada się, że i ona miałby stać się celem rosyjskiego ataku (z powietrza). Wówczas zalano by jeszcze większy obszar, włącznie ze znajdującą się kilkanaście kilometrów dalej elektrownią jądrową…/fot. własne; zrobiłem je w grudniu 2016 roku.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to