Zwarcie

Pamiętacie wrześniową wizytę putina w Kaliningradzie? Tę, w ramach której samolot cara zmuszony został do lotu wąskim korytarzem między przestrzeniami lotniczymi państw NATO i sojuszników. W jej trakcie putler miał ponapinać muskuły, między innymi pokazać się na lotnisku, gdzie stacjonowały MiG-i-31. Wcześniejsze przybycie tych maszyn do obwodu na kilkanaście dni rozgrzało rosyjskie media. W hurraoptymistycznej narracji podkreślano, że myśliwce przenoszą hipersoniczne pociski Kindżał, i że teraz NATO już na pewno narobi w majtki, mając taką broń u swych bram. Jak wiemy nie narobiło, putin zaś na żadnym lotnisku się nie pojawił. Jak ognia unikał otwartych przestrzeni, stać go było jedynie na zamknięte spotkanie ze szkolną młodzieżą w stolicy prowincji. Załogi nosicieli Kindżałów obeszły się smakiem.

Kindżały i migi co jakiś czas wracały na tapet. Wbrew intencjom kremlinów, paniki u wrogów rosji nie wywoływały, ale używane przeciwko Ukrainie, budowały markę niebezpiecznego systemu broni. Nie tyle nosiciele, co same pociski, które dzięki hipersonicznym prędkościom miały być niezniszczalne. Kto choć trochę siedział w temacie, ten widział, że to bzdura – że Kindżały jak najbardziej da się zestrzelić, zwłaszcza w końcowej fazie lotu, kiedy muszą gwałtownie hamować. Są wówczas wolniejsze od większości głowic klasycznych pocisków balistycznych, w czym tkwi ich ewidentna słabość. Gdy pędzą, rzeczywiście jest trudniej, ale nawet wtedy da się je strącać, choć wymaga to odpowiednio „gęstego ognia”. Wzrasta zatem relacja nakład-zysk – antyrakiety kosztują, w realiach ukraińskich trudno znaleźć uzasadnienie dla posyłania kilku czy nawet kilkunastu pocisków w stronę jednego hipersonika. Te zatem trafiały w zaprogramowane cele – ku frustracji ukraińskich przeciwlotników, dysponujących ograniczonymi zasobami i ograniczonych słabościami poradzieckiej techniki.

Aż na scenie pojawiły się Patrioty. Amerykańskie wyrzutnie od kilku dni bronią nieba nad Kijowem. Wczoraj o godz. 2.40 nad stolicą zaobserwowano pojedynczą eksplozję, dziś wiemy już, że był to moment przechwycenia Kindżała (wystrzelonego z MiG-a latającego nad terytorium Białorusi).

Szczątki pocisku opadły na jeden ze stołecznych stadionów, redakcja portalu Defense Express opublikowała właśnie zdjęcia wraku.

Moim zdaniem, to kontrolowany wyciek, mający dowieść skuteczności kijowskiej OPL oraz samych Patriotów. Informacja istotna także na płaszczyźnie symbolicznej, oto bowiem mamy pierwsze realne zwarcie rosyjskiej i amerykańskiej „supertechniki” (przeciw)lotniczej – zwycięskie dla tej drugiej.

Co zaś się tyczy nosicieli Kindżałów – nie dalej jak tydzień temu na ziemię spadł czwarty na przestrzeni nieco ponad roku MiG-31. Wszystkie wypadki miały miejsce z dala od frontu, bez udziału ukraińskich sił zbrojnych – po prostu, flotę tych kluczowych dla rosjan maszyn trapią usterki i awarie, będące skutkiem zużycia i niskiej kultury technicznej użytkowników. Co ciekawe, jeden z kluczowych elementów konstrukcyjnych silnika MiG-ów produkowany był w Ukrainie – i dziś rosyjskie lotnictwo cierpi na brak nowych zamienników.

A więc MiG-i-31 będą spadać. I Kindżały, ich szczątki, miejmy nadzieję też.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Dyplomacja…

…to poważna sprawa, nie ma tam za wiele miejsca na żarty. Zwłaszcza dowcipy z przebiegu granic, ze statusów prawnych terytoriów, nie daj boże takich, o które kiedyś toczono międzynarodowe spory. Drwiny w tym zakresie mogą zachwiać relacjami międzypaństwowymi, szczególnie gdy mocno rezonują. Wyobraźcie sobie reakcję władz RP (jakichkolwiek), gdyby niemieccy dyplomaci zaczęli robić sobie jaja z polskiej jurysdykcji na Pomorzu Zachodnim (coś w stylu „dajmy miejscowym 2000 euro miesięcznie, to ogłoszą region kolejnym landem”). Kociokwik byłby nieprawdopodobny…

Od kilku dni rozkręcą się internetowa inba dotycząca statusu obwodu kaliningradzkiego. Żart polskiego internauty, który w reakcji na rosyjskie pseudoreferenda we wschodniej Ukrainie rzucił pomysł podziału eksklawy między Polskę a Czechy, zaowocował wysypem jajcarskich inicjatyw. Podjęli je sami Czesi, także politycy, na tyle skutecznie, że gdzieś po drodze przepadł pomysł polsko-czeskiego rozbioru. Obwód „stał się” częścią Republiki Czeskiej, Kaliningrad Kralovcem, a o radości 98 proc. mieszkańców regionu – którzy w referendum zagłosowali na „tak” – można dziś przeczytać na dedykowanym twitterowym profilu.

Ale historyjka multiplikuje się głównie memami, z których część to prawdziwe majstersztyki dowcipu (jak choćby te z Krecikiem wypoczywającym nad „czeskim Bałtykiem”).

A ruscy dostają kurwicy, bo przecież jak tak można, podważać status ICH terytorium!? Ano można, i trzeba, jest bowiem dowcip znakomitym sposobem na wojnę z tyranią. Z bandyteską ujętą w państwowe ramy, która ma za nic podstawowe reguły prawa międzynarodowego. Łobuz ośmieszony, zwłaszcza taki z kompleksem niższości (a to istotny rys rosyjskiej tożsamości kulturowej), to łobuz mniej straszny i dotkliwie ugodzony.

Ładują więc w ruskich także Amerykanie. I to dyplomaci. Praga zwróciła się dziś do Waszyngtonu – zupełnie serio! – z pytaniem o możliwość zakupu 24 myśliwców F-35. Na odpowiedź oficjalną i rzeczową czeski rząd pewnie jeszcze poczeka, za to na reakcję wpisującą się w kaliningradzką inbę już nie musi. Pyta bowiem amerykańska ambasada w Pradze – na oficjalnym profilu – czy nie zechcieliby Czesi, do tych efów trzydziestych piątych… lotniskowca. No bo skoro mają już dostęp do morza…

Skisłem, gdy to przeczytałem. Naprawdę, dawno się tak nie uśmiałem. Niemniej sprawa ma też bardzo poważny wymiar. Znakomicie ilustruje, czym w międzynarodowej percepcji jest dziś rosja. putin chciał jej nadać status mocarstwa, tymczasem uczynił z rosji pośmiewisko, którego reakcjami nie ma sensu się przejmować. Taki z niego geniusz geopolityki…

—–

Nz. Jeden z memów…

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

B-52

Poleciał wczoraj putin do Kaliningradu. Obecność führera na odebranej Niemcom prowincji, w rosyjskiej eksklawie pośród unijnych ziem, na „lotniskowcu” rus-armii, w rocznicę wybuchu wojny, w czasie trwania kolejnej, która jest również starciem Zachodu z rosją, nie była li tylko zwykłą wizytą głowy państwa. Chciał car w starym stylu pogrozić, ponapinać mięśnie. Gdyby mógł, dałby się sfotografować podczas wizyty w pułku Iskanderów, ale skądinąd wiadomo, że rakietowe jednostki już dawno temu przerzucono na Białoruś – gdy okazało się, że to, co pierwotnie zadysponowano „na Ukrainę”, nie wystarcza. Kolejne baterie Iskanderów też Ukraińców nie złamały, a wystrzelawszy zapasy, czekają teraz na dostawy. Które może przyjdą, a raczej nie, bo przemysłowi brakuje (zachodnich) komponentów do produkcji.

Ptaszki ćwierkają, że miał putler w zamian pojawić się na lotnisku, gdzie stacjonują MiG-i-31. O których przybyciu do obwodu rozpisywały się dwa tygodnie temu rosyjskie media, hurrapatriotycznie zaznaczając, że myśliwce przenoszą hipersoniczne pociski Kindżał. I że teraz to dopiero NATO narobi w majtki. No więc nie narobiło, o czym później. Najpierw jednak o putinie, który ostatecznie na żadnym lotnisku się nie pojawił. Chyba prawdą jest, że unika on od jakiegoś czasu otwartych przestrzeni; ostatni raz widać go było w takim miejscu 9 maja, z okazji dnia pabiedy. Stanęło więc na tym, że putin w Kaliningradzie spotkał się ze szkolną młodzieżą. W jakiej to piwnicy było, nie wiadomo.

Wiadomo za to, że NATO postanowiło zrobić show of force co się zowie. I dziś koło południa trzy B-52 przefrunęły sobie nad państwami nadbałtyckimi, momentami ledwie 50 km od sowieckiej granicy. W rygorach wojennej sztuki to taniec na nosie, wyraz pogardy dla możliwości kacapskiego lotnictwa i obrony przeciwlotniczej. Oj musiało się gotować w orczych centrach dowodzenia, gdy „anioły zagłady” muskały skrzydłami ukochany przez wodza Petersburg, a później ten sam „rzut beretem” dzielił je od Kaliningradu. Nie wiem, co niosły boeingi, ale pamiętajmy, że to bombowce strategiczne. W czasach sprzed 1989 roku ich pojawienie się w okolicy wieszczyło drugą część (po pierwszej fazie rakietowego ataku) atomowego armagedonu. Tym ważniejsze zatem jest to, co wydarzyło się później – dwie maszyny poleciały w stronę Szwecji, a potem na zachód (do Wielkiej Brytanii), jedna zaś usiadła w Polsce, w Powidzu. Po raz pierwszy w historii na polskiej ziemi wylądował legendarny B-52.

O czym donoszę Wam w nieco piąteczkowym stylu, choć wciąż jak najbardziej na serio.

—–

Nz. B-52 w Powidzu/fot. MON

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Słabo-silna

Polacy od dawna popierają obecność amerykańskich oddziałów w Polsce. Ów trend umocnił się po 24 lutego i bezpardonowym ataku Rosji na Ukrainę. Z najnowszego sondażu – przeprowadzonego przez IBRiS dla „Rzeczpospolitej” – wynika, że aż 87,6% badanych dobrze ocenia decyzję Joe Bidena o ulokowaniu w Polsce dowództwa korpusu armii amerykańskiej, który zabezpiecza wschodnią flankę NATO. Przeciwnego zdania jest 6,9 proc. respondentów, pozostali nie mają sprecyzowanej opinii. Dla porządku dodajmy, że obecnie na terytorium Rzeczpospolitej stacjonuje 10 tys. Amerykanów. Resztę spośród 11,6 tys. żołnierzy Sojuszu stanowią Brytyjczycy, Chorwaci i Rumuni (tych pierwszych będzie niebawem nieco więcej). Generalnie obecność sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych w Europie doszła do symbolicznego poziomu 100 tys. wojskowych. I choć to znacznie mniej niż niemal pół miliona personelu z przełomu lat 50. i 60., trzy i pół razy mniej niż pod koniec zimnej wojny, to jednak mówimy o znaczącym wzroście w odniesieniu do 2014 r., kiedy po „naszej” stronie Atlantyku przebywało 60 tys. żołnierzy USA. Agresywna polityka Moskwy zatrzymała odpływ wojska, czego symbolicznym przejawem był powrót amerykańskich czołgów do Europy w 2017 r. Dziś na kontynencie są trzy grupy pancerne wielkości brygady, z których każda ma niemal setkę czołgów i 130 wozów bojowych. Jedna z nich rozmieszczona jest w Polsce. Co ważne, nie tylko u nas – i nie tylko w krajach wschodniej flanki – istnieje przyjazny klimat dla obecności wojskowej USA. Mimo to na zakończonym niedawno szczycie NATO w Madrycie, Waszyngton nie zobowiązał się do kolejnych znaczących relokacji.

Amerykańskiej powściągliwości towarzyszyła deklaracja krajów członkowskich, zasługująca na miano przełomowej. „Federacja Rosyjska jest najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem dla bezpieczeństwa sojuszników oraz dla pokoju i stabilności w obszarze euroatlantyckim”, czytamy w najnowszej Koncepcji Strategicznej NATO. Nie licząc Traktatu Północnoatlantyckiego, to najważniejszy dokument Sojuszu, stanowiący punkt wyjścia dla kolejnych decyzji politycznych i wojskowych. W brzmieniu z 2010 r. mówił on o „partnerstwie strategicznym między NATO a Rosją”. Urealnienia koncepcji oczekiwały przede wszystkim Polska i kraje nadbałtyckie. Artykułowano to wprost na nadzwyczajnym szczycie Sojuszu w Brukseli, zwołanym miesiąc po wybuchu wojny w Ukrainie. Delegacja RP, której przewodził Andrzej Duda, wnioskowała o wzmocnienie naszej obrony przeciwlotniczej i liczniejszą obecność wojsk sojuszniczych. Chodziło o ulokowanie – w okolicach Torunia i Bydgoszczy – stałej bazy dla amerykańskiej 10-tysięcznej dywizji. Towarzysząca konfliktowi w Ukrainie mobilizacja NATO dawała nadzieje na spełnienie tych oczekiwań. Wyszło jak wyszło – Amerykanie zobowiązali się jedynie do przeniesienia do Poznania stałego dowództwa V Korpusu US Army – co oznacza najwyżej pięciuset dodatkowych wojskowych – oraz na rotacyjną obecność trzytysięcznej brygady w Rumunii. Jest zatem Rosja zagrożeniem dla Sojuszu czy nie jest? – można by zapytać w obliczu takich faktów.

By wyjaśnić ów pozorny paradoks, cofnijmy się o kilka lat. W czerwcu 2016 r. niebo nad podtoruńskim Kijewem zaroiło się od czasz spadochronów. Dwa tysięcy żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Polski desantowało się wówczas z ponad 30 samolotów. Zrzut był częścią ćwiczeń Anakonda 16, a biorący w nim udział Amerykanie z 82. Dywizji Powietrznodesantowej przylecieli nad Polskę bezpośrednio z Fortu Bragg w USA, wykonując lot transatlantycki (Brytyjczycy startowali wtedy z bazy w Ramstein w Niemczech, Polacy z Krakowa). Amerykańscy spadochroniarze dotarli nad Europę na pokładach samolotów C-17 Globemaster – konia roboczego powietrznej logistyki USA. „Ta operacja udowadnia, że możemy współpracować (…). Z Fort Bragg wylecieliśmy 25 godzin temu. Bez specjalnych przygotowań, na bojowo”, mówił gen. Richard D. Clarke, ówczesny dowódca 82. DPD, który jako jeden z pierwszych wylądował na polskiej ziemi. I właśnie w tym rzecz – w zdolności przerzutu straży przedniej, w skład której wejdą żołnierze elitarnych formacji. Taką możliwość daje gigantyczna flotylla C-17. Spośród 220 maszyn, 80 proc. utrzymywanych jest w stanie pełnej gotowości, co – uwzględniając także inne zadania – pozwala na otwarcie mostu powietrznego, zdolnego do jednorazowego transportu kilkunastu tysięcy ludzi. A „siedemnastki” to niejedyne amerykańskie transportowce, no i Stany mają przepracowaną przez dekady współpracę z cywilnymi przewoźnikami, dostarczającymi wojsku czarterowych maszyn.

I do brzegu – Rosja, zdaniem Waszyngtonu, jest niebezpieczna, ale prawdopodobieństwo rosyjskiego ataku na Polskę bądź inny natowski kraj flanki wschodniej uznano za znikome. Wojna w Ukrainie ujawniła relatywnie niskie możliwości armii rosyjskiej w zakresie prowadzenia konwencjonalnego konfliktu o dużej skali i wysokiej intensywności. Angażuje ona zbyt wielką część potencjału Federacji, by Kreml mógł myśleć o innych operacjach. W efekcie tego starcia już dziś doszło do wydrenowania sił zbrojnych Rosji z najwartościowszego materiału ludzkiego, sprzętowego i sporej ilości zapasów – na tyle głęboko, że proces odbudowy zdolności bojowych zajmie dekadę. Ponadto Moskwa nie była i nie jest w stanie przeprowadzić skrytej koncentracji wojsk (w przypadku Ukrainy „na żywo” – dzięki natowskiemu zwiadowi satelitarnemu i powietrznemu – śledziliśmy postępującą mobilizację Rosjan). Odpada zatem czynnik strategicznego zaskoczenia, co dla drugiej strony oznacza możliwość przygotowania się do agresji. Niemniej Rosja pozostaje krajem, którego kierownictwo polityczne zdolne jest do ryzykownych i agresywnych zachowań, chroniąc się za tarczą nuklearnego szantażu – stąd konieczność zachowania środków ostrożności. Budowania i utrzymywania potencjału odstraszania. W skali całego NATO – po ostatnim madryckim szczycie – ma być tego już nie 40 tys., a 300 tys. wojskowych, służących w reżimie siły szybkiego reagowania. Rozmieszczonych w macierzystych krajach, ale przewidzianych do wysyłki na zagrożone rubieże.

Rosja to zawodnik kategorii słabo-silny – i w takim kontekście należy umiejscawiać wszelkie rosyjskie groźby kierowane pod adresem krajów NATO. Gdyby nie broń jądrowa, dziś ukraińscy żołnierze walczyliby na ulicach Moskwy, wspierani przez Amerykanów z „osiemdziesiątej drugiej” i nasze „czerwone berety”. W zwycięskiej bez wątpienia kampanii. Tyle warte jest konwencjonalne rosyjskie wojsko. A i atomowy szantaż ma swoje ograniczenia, bo gróźb w nieskończoność powtarzać nie można, stają się bowiem szumem, parodią. Musi za nimi „coś” pójść, jeśli mają pozostać skuteczne. Dotąd Moskwa straszyła czołgami u granic, ten argument już odpada. Pójście krok dalej – użycie broni A – to wejście na drogę samozniszczenia. NATO też dysponuje bronią jądrową, a „wartościowych” celów w Rosji jest znaczenie mniej niż na Zachodzie – warto o tym pamiętać. Moskwa w każdym razie pamięta. I gdyby tylko udało się wyeliminować ów czynnik nieracjonalności rosyjskich władz… Świat byłby zapewne lepszym miejscem.

Jest jaki jest, ale nie wpadajmy w panikę. Bądźmy jak Litwini. Ich kraj to pyłek na mapie – 262 razy mniejszy od Rosji. I co? I Wilno powiedziało „nie” rosyjskiemu tranzytowi do Kaliningradu. Efektem jest ekonomiczna blokada rosyjskiej eksklawy (nie żeby jakoś szczególnie dotkliwa, bo ludzie jeść co mają, ale z pewnością godząca w samo serce imperialnej dumy). Moskwa napina się, pręży muskuły, grozi – by ostatecznie sięgnąć po argument zakulisowych wpływów i namawiać prorosyjskich stronników w Niemczech do lobbowania w sprawie zniesienia unijnych ograniczeń. Krztuszę się, czytając w rosyjskim internecie scenariusze „rąbania” lądowego połączenia obwodu kaliningradzkiego z podległą Rosji Białorusią. Gamonie kawałka Donbasu zająć nie potrafią, a marzy im się wojna z NATO. Z czym do ludu? – mawia klasyk.

—–

Nz. lądowanie sił sojuszniczych pod Toruniem w ramach ćwiczeń Anakonda 16/fot. Dariusz Prosiński 

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to