Pan…

Podczas niedzielnych wyborów aż 60 tys. osób zagłosowało na Marka Kuchcińskiego – mając za nic fakt, że marszałek „sprywatyzował” sobie flotyllę samolotów VIP. Rodzina i znajomi królika? Chyba nie – dziesiątki tysięcy osób to za dużo, by mówić o takich powiązaniach.

A zatem skąd ów wynik? Czyżby do wyborców z Podkarpacia nie dotarły informacje o nadużyciach drugiej osoby w państwie? Mają je za nic? A może chodzi o słynny już mechanizm, zawarty w potocznym powiedzeniu: „ta władza też kradnie, ale przynajmniej się dzieli”? Pewnie na każde z tych pytań można by odpowiedzieć „tak”, lecz moim zdaniem, należałoby szukać głębiej.

Część moich znajomych apeluje, by nie przywoływać argumentów o pochodzeniu, wykształceniu czy wieku pisowskiego elektoratu. Bo ta, z gruntu elitarystyczna narracja, tylko utrwala wewnątrzpolskie podziały. Czyli co – nie pisać, że kot miauczy, bo jest kotem, i przypominanie mu kociego pochodzenia to faux pas? No sorry…

Do rzeczy. Setki lat pańszczyzny ukształtowały przedmiotowe wzorce zachowań pośród ofiar tego systemu – chłopi byli w relacjach z panami nikim i dobrze o tym wiedzieli. Nie brak opinii, które porównują ten stan do niewolnictwa w USA. Większość współczesnych Polaków to potomkowie chłopów pańszczyźnianych. Mechanizm społecznego dziedziczenia powoduje, że – w mniejszym lub większym stopniu – powielamy zachowania naszych przodków. Także te, których wolelibyśmy się wyzbyć.

Co ma pańszczyzna do wyboru Kuchcińskiego? Ano tak jak kiedyś chłop godził się, by pan zabierał mu większość zbiorów, by lepiej jadł, mieszkał, miał przywileje, tak dziś wyborca godzi się, by polityk nadużył władzy. „Bo panu wolno, panu się należy”. I jeszcze skapnie coś z pańskiego stołu…

Zatem Kuchciński mógł wozić tyłek luksusowym samolotem, mógł użyczać go rodzinie – i jednocześnie mógł liczyć na głosy wyborców. „Bo panu się należy”.

Od dekad wyzbywamy się tego pańszczyźnianego jarzma. PRL – jakkolwiek wyzwolił chłopów – poprzez swe autorytarne zapędy, nie wniósł w to dzieło wielkiego wkładu. Pana już się nie baliśmy, ale władzy – owszem. Tak naprawdę zatem dopiero od 30 lat możemy mówić o stopniowym uwalnianiu się z niewolniczej mentalności. W niektórych regionach Polski idzie to lepiej, w innych gorzej. Przodują, co oczywiste, społeczności wielkomiejskie, w większym stopniu wystawione na kulturowe zmiany. Znacznie gorzej jest w małomiasteczkowej i wiejskiej Polsce. Na przykład na Podkarpaciu.

Najistotniejszym hamulcowym od zawsze pozostaje kościół – jedyna pozostałość po feudalizmie we współczesnym porządku instytucjonalnym. To jego urzędnicy narzucają wiernym relacje patron-klient, wymuszają uległość, lojalność, daniny. Odwołując się do „boskiego namaszczenia”, usiłują modelować politykę i ustrój naszego kraju. „Bo im się należy”.

Zatem z kościołem na karku nadal będziemy pielęgnować w sobie pozostałości pańszczyźnianej natury. Co grozi nie tylko wyborem aferzystów, ale generalnie wpływa na jakość i skalę naszego uczestnictwa w życiu społeczno-politycznym. Przekonanie, że „nic nie mogę, nie ma więc sensu głosować”, to inna strona tego samego medalu…

—–

Nz. Vipowski G-550, fotografia z albumu „Sięgając nieba”/fot. Bartek Bera

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Kler”

Twierdzenie, że „Kler” jest obrazem antyreligijnym czy antychrześcijańskim, to jak mówienie, że sekwencja lądowania w Normandii – która otwiera „Szeregowca Ryana” – propaguje militaryzm. Absurd w najczystszej postaci. Smarzowski akurat jest ateistą, ale ów film równie dobrze mógłby nakręcić głęboko wierzący reżyser – gdyby tylko zechciał uczciwie podejść do tematu. „Kler” to nie jest głos w filozoficznej dyspucie o (nie)istnieniu boga. To film o braku boga – w sercach i umysłach tych, którzy roszczą sobie prawo do bycia „boskimi przedstawicielami”.

Czy odmalowując obrzydliwą gębę tytułowego kleru, Smarzowski kłamie? A czy nieprawdą jest, że kościół ma problem z pedofilią? Że usiłuje tuszować związane z tym skandale, chroniąc przy tym gwałcicieli? Że księża są jedną z grup zawodowych najmocniej narażonych na alkoholizm? Że – używając ich własnego języka – cudzołożą? Że kłamią, klną, dają się zaczadzić nacjonalizmem, rasizmem i innymi chorobami umysłu? Że instytucja, która za nimi stoi, ma niejasne (z zewnątrz) i niekontrolowane przez państwo mechanizmy finansowania? Że w kościelnych placówkach wychowawczych (sic!) od zawsze pleniły się przemoc i gwałt? No właśnie…

Czy „Kler” jest antypolski? Jeśli za część polskości uznać uległość instytucji państwa wobec hierarchów i ich podwładnych – to tak. W filmie Smarzowskiego jest kilka scen, w których paniska w sutannach „ustawiają” czy to polityków, czy policjantów. Wymysł? Wolne żarty. Przypomina mi się historia z początku lat 90, kiedy kilku moich kumpli, gówniarzy, włamało się do jednej z parafii. Pośród wyniesionych „fantów” były też kasety wideo, na których zarejestrowano seksualne uciechy panów księży. Zwyczajne homoseksualne akty dorosłych ludzi, w tamtych jednak czasach raczej szokujące. Świeżo przemianowana na policję milicja (pamiętam, że jeszcze przez kilka lat o „glinach” mówiło się na dzielni per „milicja”), szybko dorwała złodziejaszków. „Zapomnimy o sprawie, jeśli kasety wrócą do właścicieli” – obiecał chłopcom jeden z policjantów. Słowa dotrzymał. „Mieli czerwonego pana, teraz mają czarnego” – skwitowała Babcia, której opowiedziałem tę historię. Później, już jako dziennikarz, wiele razy przyglądałem się różnym sytuacjom, w których dostrzegałem rażącą asymetrię w relacjach przedstawicieli państwa i kościoła. Zresztą, co tu dużo mówić – wystarczy poczytać konkordat. Albo wysłuchać czołobitnych wystąpień byłego ministranta, Andrzeja Dudy, prezydenta RP…

Nie naśmiewam się z ministrantów. Sam nim kiedyś byłem. Ba, wyniosłem z tego doświadczenia pozytywne wspomnienia (władzy – gdy dzwoniłem, a setki ludzi zgromadzonych na mszy padało na kolana – czy finansowej satysfakcji, gdy ksiądz pozwalał zarobić na kolędzie). Nikt mnie nie skrzywdził, a jedynym zagrożeniem byliśmy sami dla siebie, usiłując – czasem skutecznie – podpierdzielić księdzu mszalne wino. Co więcej, działo się to w latach 80., kiedy lokalny kościół – jak zresztą większość w Polsce – był miejscem redystrybucji zachodniej pomocy. Do dziś mam w ustach smak, a przed oczami widok żółtego sera, który trafił na stół w moim domu, via parafia, z Holandii.

To jednak był ten sam kościół (ta sama instytucja), w którym jednocześnie – w cieniu, w szarej strefie – działy się rzeczy straszne i obrzydliwe. Jest w „Klerze” scena z nabożeństwa patriotycznego z lat 80., prowadzonego przez księdza, który chwilę wcześniej zgwałcił ministranta. Część widzów może ją odebrać jako obrazoburczą, uderzającą w legendę kościoła jako podpory opozycji antykomunistycznej. Ale przecież nie brakuje świadectw ofiar pedofilów, których przykre doświadczenia sięgają czasów sprzed 89’ roku. Dla mnie, antyklerykała, zło w kościele jest czymś oczywistym – „Kler” nie jest więc filmem, który może zmienić moje przekonania. To film dla tych, którzy nie widzieli, bądź nie chcieli widzieć. Jego przesłanie jest jasne – czas dojrzeć grzech i słabość kościoła, które współistnieją z jego dobrymi stronami. Czas wyciągnąć z tego wniosek. Jaki? Wiara nie potrzebuje takiego kościoła. A sam kościół musi się zmienić. „Kler” kończy niezwykle symboliczna sekwencja – samospalenia nawróconego na dobro kapłana. Bez radykalnych kroków, bez wypalenia tego, co złe, zinstytucjonalizowany katolicyzm nie przetrwa. Ja płakał nie będę.

PS. To nie jest najlepszy film Smarzowskiego. Ale grzechem byłoby nie pójść i nie obejrzeć.

Postaw mi kawę na buycoffee.to