Zaniechanie

Dziś zabieram Was w podróż w nieodległą przyszłość. W rzeczywistość, w której wszystko, co tylko mogło pójść źle, źle poszło, przede wszystkim na skutek zaniechania. Czyjego? Zachodnich rządów, nas; wszystkich, którzy odpuścili sobie Ukrainę i zachęcili kremlowskich łobuzów do gry va banque. Mamy więc w tej nieodległej przyszłości wojnę Rosji z NATO, widzianą z perspektywy pojedynczego człowieka, żołnierza Wojska Polskiego.

Kto zna moją publicystykę, ten wie, że daleki jestem od straszenia rychłą katastrofą. Lecz nie potrafię z całą stanowczością wykluczyć, że do niej nie dojdzie. Ba, sądzę wręcz, że moim zadaniem jest formułowanie przestróg. Nie zawsze musi to być śmiertelnie poważna analiza; jako pisarz dobrze wiem, że rozrywka również może mieć wartość edukacyjną. Dlatego zdecydowałem się na formułę opowiadania.

Zapraszam do lektury!

Wpis zawiera całość opowiadania – usunąłem post, w którym była tylko część pierwsza. Sugeruję czytanie od początku, ale jeśli ktoś chce poznać tylko ciąg dalszy – trzeba zescrollować w dół strony, mniej więcej w środek tekstu.

—–

Świat na zewnątrz rozbłysł z wielką gwałtownością i mocą. Filtry pokrywające szkła wizjera na niewiele się zdały. Michał poczuł, jakby żywy ogień dostał mu się pod powieki. Zacisnął je gwałtownie, a i tak nie był w stanie ochronić zmysłów przed bolesną jasnością.

Wkrótce fala uderzeniowa oderwała transporter od ziemi – maszyna zaczęła koziołkować. Kowalczyk już coś takiego przeżył – w Afganistanie. Wtedy nadludzką energię – jak o niej myślał – uwolniła eksplodująca pod Rosomakiem mina.

Ale teraz wydarzyło się coś znacznie gorszego.

„Mój boże, zrobili to”, przyszło mu do głowy nim stracił przytomność.

—–

Pomarańczowy punkt rozrastał się i zmniejszał w rytmie tożsamym z oddychaniem. Wpierw był zamglony, potem coraz ostrzejszy. Gdy Michał otworzył oczy, przekonał się, że to żadna imaginacja. Czujnik pomiaru skażeń świecił mu prosto w twarz. Pulsował bezgłośnie, choć Kowalczyk miał wrażenie, że słyszy bulgotanie organicznych sensorów. Nie miał pojęcia, jak to ustrojstwo działa, wiedział jedynie, że nie zakłóci go impuls elektromagnetyczny. Wolałby zobaczyć wyniki jako cyfry na ekranie, ale teraz, gdy całą elektronikę trafił szlag, Michałowi musiał wystarczyć ów pomarańczowy odczyt.

Nie był zły; to czerwony sygnalizowałby krytyczny poziom skażenia.

Mężczyzna odetchnął. W szkole oficerskiej uczyli go, że na podstawie długości rozbłysku da się z grubsza określić moc eksplodującego ładunku. Emisja jasnego światła dłuższa niż dwadzieścia sekund oznaczała głowicę o potwornej mocy, co najmniej jednej megatony. Tymczasem to, co zapamiętał z wybuchu, trwało znacznie krócej.

„Użyli małej głowicy, taktycznej”, uznał, po czym zaśmiał się cicho, w pełni już świadomy. „Marne są te moje kalkulacje…”, ocenił, zdając sobie sprawę, że przecież nie wie, gdzie znajdowało się epicentrum.

Zaraz jednak przypomniał sobie, że fala uderzeniowa pędzi nieco szybciej niż dźwięk. „Musiało jebnąć naprawdę blisko!”, stwierdził niemal triumfalnie, by wnet zmarkotnieć. Ze szkoleń pamiętał też, że już po kilku minutach zaczynają opadać radioaktywne pyły, co trwa około doby. Dobrze wtedy znaleźć się w zamkniętym i nieuszkodzonym pomieszczeniu.

We wnętrzu wozu panowała ciemność, delikatnie rozrzedzona pomarańczową poświatą. Wszystkie włazy były zamknięte, możliwe, że zatrzaśnięte „na amen” na skutek uszkodzenia. Ale w tej chwili Michał nie zamierzał się tym przejmować. Było inaczej niż w Afganistanie – wówczas, tuż po wybuchu miny, chciał jak najszybciej opuścić zadymiony przedział desantowy Rosomaka. Popędzało go osobliwe doznanie, gdy otworzył oczy i stwierdził, że jest częścią kłębowiska ciał. Tak bardzo pragnął wtedy ustalić, czy pokiereszowana noga, której kolano wbijało mu się w brzuch, należy do niego czy nie. Nie należała, a wkrótce przestała też być częścią ciała kolegi. Poza tą jedną amputacją, załoga nie poniosła poważniejszych urazów, ale Kowalczyk przez kilka kolejnych lat budził się w nocy zlany potem. W snach znów był w tej klaustrofobicznej, wypełnionej jękami kabinie.

Tym razem towarzyszyła mu cisza. Przed eksplozją siedział w transporterze sam – reszta załogi poszła pobrać racje żywnościowe. Michał zrobił to wcześniej, więc czekał na kolegów w fotelu dowódcy. Przypięty wielowpustowymi pasami, co okazało się ratującą życie zapobiegliwością. Choć pojazd koziołkował, Kowalczyk chyba niczego sobie nie uszkodził, właściwie nic go nie bolało, czuł jedynie ogromne pragnienie.

„Może to szok? Zaraz minie i zacznę zdychać z bólu”, natrętna myśl nie dawała mu spokoju. Już wcześniej obmacał ciało i nie znalazł żadnych ran, ale nie mógł wykluczyć urazu wewnętrznego. Tak czy inaczej, nie zamierzał szukać pomocy na zewnątrz. „Znajdą mnie”, pocieszał się. Tuż przed wojną z Rosją wziął udział w manewrach NATO, w trakcie których ćwiczono ewakuację dużej liczby rannych żołnierzy z obszaru porażonego bronią jądrową. Wyszło to całkiem sprawnie.

—–

Nie było tak dobrze, jak początkowo zakładał. Rozbolała go głowa – najpierw ledwie ćmiła, a potem jakby miała pęknąć. Dwa razy zwymiotował, co przyniosło chwilową ulgę, raz – nie wiedział na jak długo – znów stracił przytomność. Objawy pasowały do wstrząśnienia mózgu, choć wyobraźnia podsuwała obrazki z serialu „Czarnobyl”. Michał nie chciał skończyć jak strażacy z pechowej elektrowni, zabici przez chorobę popromienną.

Czujnik wciąż świecił na pomarańczowo.

Kowalczyk odruchowo spojrzał na zegarek, spróbował nawet podświetlić tarczę, ale nadaremno wciskał przycisk. Cyfrowy chronometr również padł. Sądząc po tym, co docierało przez wizjery, na zewnątrz nadal była noc. A to oznaczało, że od eksplozji minęło najwyżej kilka godzin.

„Czy były kolejne wybuchy?”, zastanawiał się.

Rosjanie zagrozili atakami na oba zgrupowania wojsk – zasadnicze, które miało wejść z Polski na Litwę, i flankujące, przewidziane do uderzenia na okręg królewiecki. W ich skład wchodziło niemal 150 tysięcy żołnierzy, zgromadzonych w województwie warmińsko-mazurskim i podlaskim. Drugie tyle liczył kolejny rzut i odwody rozmieszczone w centralnej Rzeczpospolitej. „Sprawimy, że większość tych sił pochłoną piekielne ognie”, zapowiadał rzecznik Kremla. „Użyjemy naszego arsenału jądrowego przy każdej próbie przekroczenia granic Rosji”, ostrzegał jego pryncypał, dla którego świeżo zajęte kraje nadbałtyckie były już częścią Federacji.

Michał dowodził batalionem zmechanizowanym, przewidzianym do pójścia w szpicy – wprost na Królewiec. Jego ludzie już grzali silniki, a on przeglądał raporty wyświetlane przez terminal systemu dowodzenia. W tej odsłonie wojny nie było czasu na długotrwałą kampanię lotniczo-rakietową – już pierwsze uderzenie musiało odebrać rosyjskim wojskom okupacyjnym i garnizonowi królewieckiemu istotne zdolności obronne. NATO użyło więc setek pocisków manewrujących oraz dziesiątek samolotów na raz. I gdy większość tego arsenału wisiała jeszcze w powietrzu, sygnał do ataku otrzymały oddziały na lądzie.

Batalion pułkownika Kowalczyka nawet nie zdołał opuścić pozycji wyjściowej.

Co innego batalion – czy nawet brygada, bo Michał nie miał złudzeń, że w „jego” wybuchu oberwały też inne oddziały – ale tak wielkich sił nie sposób zniszczyć pojedynczą głowicą. Jeśli Rosjanie rzeczywiście użyli broni taktycznej, by całkowicie wyeliminować zagrożenie u granic, musiało to być kilkanaście czy wręcz kilkadziesiąt ładunków. „Niektóre eksplozje na pewno bym poczuł”, Kowalczyk miał na myśli błysk, podmuch i falę dźwiękową. „Chyba że…”, przyszła mu do głowy straszna alternatywa. Przez ostatnie miesiące rozważał ją nie raz, jak chyba wszyscy w Polsce i Europie.

W rosyjskiej doktrynie jądrowej przewidziano mechanizm deeskalacji przez eskalację. Rozumianą jako niemasowe uderzenie, także uprzedzające, które zmusiłoby wroga do zaniechania działań zbrojnych. Sam akt detonacji głowicy atomowej, gdziekolwiek, choćby na odludziu, mógł przynieść efekt mrożący, ale lepszą gwarancję zmitygowania przeciwnika dawał atak na obiekt o dużym znaczeniu strategicznym bądź kulturowym. A w obu kategoriach mieściły się ośrodki miejskie. „Spaliliśmy wam jedno cenne miasto, możemy spalić kolejne”, do takiej groźby sprowadzała się istota tej strategii. Moskwa wielokrotnie straszyła „atomowym armagedonem” Warszawy, Krakowa czy Trójmiasta. Z rzadka wymieniając inne metropolie, choć w skład sił interwencyjnych, zebranych do odbicia państw nadbałtyckich, wchodziły oddziały z kilkunastu krajów NATO. Ale to nad Wisłą tworzyło się zaplecze do rekonkwisty, no i – najpewniej tak kalkulowano w Moskwie – stary Zachód łatwiej przełknąłby stratę, która nie naruszy jego „zasobów kulturowo-demograficznych”.

Kowalczyk przestraszył się tych refleksji i konkluzji, do jakich go przywiodły. Rosjanie mogli zrzucić na szykujące się do ataku oddziały NATO raptem kilka niewielkich głowic – po to, by wprowadzić zamieszanie w pierwszym szeregu i uzyskać trochę czasu. To też byłby krok radykalny, ale w obliczu technologicznej przewagi Sojuszu całkiem racjonalny. I zarazem mógłby się okazać niewystarczający, by zniechęcić Koalicję do odwetu.

– Dranie… – wyszeptał, myśląc o Moskalach. Wyobraźnia podsuwała mu realistyczny obrazek atomowego grzyba. Rosnącego nad Krakowem, którego symboliczne znaczenie dla Polski trudno było przecenić. Michał od lat mieszkał w Międzyrzeczu, miasteczku-garnizonie na zachodzie kraju. Ale pochodził ze stolicy Małopolski i to tam żyła duża część jego rodziny.

Wizja, w której bliskich mogło już nie być, sprawiła mu fizyczny ból.

—–

Mdlał, odzyskiwał przytomność, wymiotował i znów mdlał. Na tyle często, że stracił rachubę. Nie zapamiętał też, kiedy i jak wylądował na podłodze pojazdu. Leżał na brzuchu, gdy znów wróciła świadomość.

Wtedy po raz pierwszy dopadło go przerażenie. Wokół czyhało śmiertelne zagrożenie, kto wie, może świat już nie istniał, ale wewnątrz wozu wcale nie czuł się bezpieczniej. Transporter jawił mu się niczym trumna, w której niebawem zabraknie powietrza.

Wolał umrzeć na zewnątrz, nie tu, nie z braku tlenu.

„Panikujesz!”, nawrzeszczał na siebie w myślach. Pomogło. „Gdzieś tu powinien być plecak medyczny”, obiecał sobie, że jak tylko zbierze siły, podniesie się i zacznie szukać. I weźmie coś na ból głowy i lęk. „Za chwilę…”, oparł czoło o przedramię i odleciał.

Obudziło go jasne światło. Leżał na wznak, oszołomiony i splątany.

– Znów wybuch… – wymamrotał. Potrzebował kilku sekund, by zdać sobie sprawę, że twarz oświetla mu czyjaś latarka.

– Pułkowniku, zaraz pana stąd zabierzemy – jaskrawy strumień zsunął się na tors Michała. – Proszę się nie ruszać – ktoś mówił do niego po angielsku, nienaturalnie brzmiącym głosem. Gdy Kowalczyk uporał się z powidokami, dostrzegł zarys pochylonej nad nim sylwetki. Twarz obcego skrywały maska i kaptur – stąd ów przetworzony dźwięk mowy. Członek ekipy ratowniczej odziany był w kombinezon ochronny, z oznaczeniami US Army, podobnie jak jego klęczący obok kompan.

– Jest źle? – wydusił z siebie pułkownik.

– Będzie pan żył – usłyszał.

– Mam na myśli tam, na zewnątrz. Ilu głowic użyli?

– Dwóch, jedna spadła tu, druga na zgrupowanie w pobliżu Suwałk – Amerykanin niemal bezbłędnie wymówił nazwę miasta.

Michałowi ulżyło, choć daleki był od radości.

– Straty?

– Tu około dwóch tysięcy zabitych i rannych, głównie Polaków i Amerykanów. Tam na wschodzie ucierpieli Brytyjczycy i Francuzi. Nie wiemy, ilu mają zabitych, ale oba ładunki były małe, a opad radioaktywny skaził niewielkie obszary.

– Tyle wygrać – kwaśno skwitował Kowalczyk.

– Co? – Amerykanin nie zrozumiał wypowiedzianych po polsku słów.

Pułkownik machnął dłonią.

– Jak odpowiedzieliśmy? – spytał po angielsku.

– Zastanawiamy się nad odpowiedzią – mimo zniekształceń Michał wyraźnie usłyszał rozgoryczenie i irytację w głosie ratownika.

—–

Coś mu wstrzyknęli i poczuł się lepiej. Wpakowali go w jakiś worek, założyli maskę i na noszach wynieśli na zewnątrz. Kilka minut później był już na pokładzie amerykańskiego Black Hawka.

Świtało, gdy śmigłowiec wzbił się w powietrze. Nosze osadzono tak, że Michał mógł spoglądać przez boczne okna. Dostrzegł wypalony las – co najmniej kilka hektarów dotkniętej hekatombą powierzchni. Widział dziesiątki, jeśli nie setki zniszczonych i uszkodzonych pojazdów. Niektóre niemal całkiem spopielone, inne – zwłaszcza ciężkie czołgi – od biedy mogły uchodzić za ledwie okopcone. W oddali majaczyły poszarpane sylwetki zabudowań – dwie sąsiednie wsie zmieniły się w rumowisko.

Westchnął, mierząc się zarazem z poczuciem surrealizmu. U dołu pracowało sporo ekip ratunkowych, w powietrzu wisiało kilkanaście śmigłowców. Przypominało to „atomowe ćwiczenia”, ale tamto doświadczenie nie skonfrontowało go z wyobrażeniami o miejscu nuklearnej zagłady. W końcu manewry były „na niby”. Tymczasem w świecie „naprawdę” obszar jądrowej eksplozji wyglądał strasznie, ale nie „ostatecznie”. Był niczym wielkie pogorzelisko lub pole konwencjonalnej bitwy, coś, co widywało się w normalnym życiu. „Z małą różnicą w postaci śmiertelnej radiacji”, gwałtownie zdusił w sobie pokusę trywializacji przeżytego dramatu.

—–

Kowalczyk nie chciał wojować, lecz Rosjanie zabili mu syna, co nadało wojnie osobistego wymiaru. Jan zginął na Łotwie, w ostatnim dniu rosyjskiej inwazji. W jej trakcie poległo wielu świetnych żołnierzy, przede wszystkim Bałtów, nielicznie wspartych przez resztę Sojuszu. Litwini, Łotysze i Estończycy walczyli jak szatany, w dziesięć dni raniąc i zabijając prawie 100 tysięcy Rosjan. Tamci szli nieprzerwanie, fala za falą – szybko zabrakło im czołgów i wozów bojowych, lecz rosyjskim dowódcom to nie przeszkadzało. Od początku stało się jasne, że zamierzają zalać niewielki obszar Pribałtyki ludzką masą.

– Tato, oni są jak zombie, nie damy im rady – zwierzał się Jan podczas ostatniej rozmowy telefonicznej. Młody Kowalczyk służył w brygadzie pancernej, na wszelki wypadek posłanej przez Warszawę do obrony sojuszników. Wtedy to był szczyt możliwości ekspedycyjnych Wojska Polskiego – trzy-i-półtysięczny kontyngent z ponad setką czołgów. Dużo za mało jak na zagrożenie generowane przez Rosjan, a zarazem sporo w porównaniu z tym, co zrobili inni. Bundeswehra okazała się nie istnieć jako wydolna struktura, Francja i Wielka Brytania, choć były atomowymi mocarstwami, wojsk lądowych miały tyle, co kot napłakał. Z tych zachodnioeuropejskich „ochłapów” uzbierała się ledwie druga brygada. A Amerykanie…

Michał westchnął, przypominając sobie wystąpienia nowego-starego prezydenta USA. Który zapewniał, że jest z rosyjskim odpowiednikiem „dogadany”, i że żadnej wojny „z tego” – koncentracji sił w północnej Białorusi i zachodniej Rosji – nie będzie. „To duże ćwiczenia, nic więcej”, twierdził lokator Białego Domu. „A zadaniem Stanów Zjednoczonych nie jest reagowanie na irracjonalne lęki Europy”, dodawał. Jego sekretarz obrony sięgał po bardziej rzeczowe argumenty. „Proszę zauważyć, że większość rosyjskich wojsk lądowych nadal zaangażowana jest w Ukrainie”, mówił. „Zgrupowanie u granic państw nadbałtyckich nie ma wystarczającej liczby czołgów, artylerii, dużego wsparcia lotniczego. Tak naprawdę to głównie piechota, liczna, lecz zbyt słaba, by zaczynać wojnę”, przekonywał.

Tymczasem Rosjanie zagrali va banque.

„A wystarczyło postawić im tamę”, Kowalczyk nie mógł przeboleć niewykorzystanej szansy. Dręczyła go ta myśl od wielu miesięcy, nie tylko z uwagi na osobistą stratę. Już od pierwszych godzin inwazji mnożyły się doniesienia o masowych aresztowaniach i mordach, jakich dopuszczali się Rosjanie. W czwartym dniu walk „New York Times” dał na czołówkę artykuł z wielkim tytułem „Czy kraje nadbałtyckie czeka los ukraińskiej Buczy?”.

A to pytanie wcale nie musiało paść. Z gier sztabowych przeprowadzonych kilka lat wcześniej w Pentagonie wynikało, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich – poza miejscowymi armiami – wystarczyłoby dziesięć natowskich brygad ciężkich. Dodatkowe 40 tysięcy ludzi, z ponad tysiącem czołgów i wozów bojowych. Gdy Rosjanie koncentrowali się u granic Litwy, Łotwy i Estonii, wyekspediowanie takich sił było trudne, biorąc pod uwagę zasoby Europy, ale nie niemożliwe. Zaś z wiodącym udziałem Amerykanów w zasadzie proste.

Reagując poniewczasie NATO mogło w większej skali użyć jedynie lotnictwa. Lecz nawet w tym przypadku przywódcom Sojuszu zabrakło ikry, bo pozwolili pilotom atakować wyłącznie wojska rosyjskie znajdujące się na obszarze państw nadbałtyckich. Żadnych uderzeń w zaplecze, co ostatecznie przesądziło o wyniku starcia.

—–

Śmigłowiec zaczął obniżać lot, co oderwało Michała od niewesołych rozmyślań. Z ciekawością spoglądał za okno, gdzie wkrótce – gdy maszyna dotknęła ziemi – zobaczył ekipę i wóz dekontaminacyjny.

Nie usiedli na stałym lotnisku, otoczenie sugerowało zaimprowizowane lądowisko. „Helipad”, Kowalczyk przypomniał sobie nomenklaturę z czasów misji w Afganistanie.

„Myjka”, stwierdził, słysząc odgłosy polewania kadłuba i widząc tworzące się na szybach smugi.

– Dolecieliśmy? – spytał sanitariusza.

– Tak, to tymczasowy punkt medyczny – wyjaśnił Amerykanin. – Zostaniecie tu na jakiś czas, muszą was porządnie zbadać i poobserwować.

– Kwarantanna? – lepsze określenie nie przyszło pułkownikowi do głowy.

– Tak jakby.

– Tak jakby… – powtórzył cicho Michał. Bał się nawet myśleć o tym, co działo się teraz w jego krwi.

—–

Leżał na łóżku, wyraźnie osłabiony. W sanitarnym namiocie było kilkunastu ocaleńców, w większości Polaków, więc z telewizji dochodziły dźwięki w ojczystym języku. Mimo to pułkownik niewiele rozumiał – niby zawiesił wzrok na kolorowym ekranie, a tak naprawdę zapadał się w senną malignę. Wreszcie zamknął powieki i na moment przysnął, gdy nagle poczuł uderzenie w ramię.

– Szef NATO – jakiś mężczyzna skinął głową w stronę telewizora.

Kowalczyk pojął, że zaraz nastąpi ważne przemówienie. Przez chwilę bił się z własną słabością, ale uznał, że warto wysłuchać pryncypialnego Holendra. To on przekonał Waszyngton do konieczności wyzwolenia krajów nadbałtyckich, stając się twarzą ponownego odrodzenia Sojuszu. Wspólnoty ponad trzydziestu państw, przez lata miotanej niezdecydowaniem i populizmem wielu spośród swoich przywódców. Na ile trwała to była zmiana? – tego Michał nie wiedział. Już wcześniej – gdy Rosja zaatakowała Ukrainę – wydawało się, że kraje NATO poszły po rozum do głowy. Że zdały sobie sprawę z natury rosyjskiego reżimu i konieczności porzucenia przekonania o niezagrażającej im wojnie. Obawy związane z Rosją w 2014 roku przyniosły wzmocnienie wojskowej obecności na wschodniej flance. Wzmożenie z 2022 roku zaowocowało wielkimi dostawami broni i amunicji do napadniętej Ukrainy. Z czasem okazało się, że dyslokacja wojsk była symboliczna, a entuzjazm dla wspierania Kijowa znacząco przygasł już w drugim roku pełnoskalowej wojny. „Czy tym razem będzie podobnie?”, zastanawiał się Kowalczyk. „Zebraliśmy się do kupy, ale dostaliśmy po łapach atomową witką – odpuścimy czy pójdziemy dalej?”.

– Dzień dobry państwu – głos tłumacza symultanicznego rozległ się w namiocie. – Wszyscy wiemy, w jak dramatycznych okolicznościach znalazła się Europa i świat po bezprecedensowych, barbarzyńskich działaniach Federacji Rosyjskiej – sekretarz generalny mówił po angielsku z charakterystycznym niderlandzkim akcentem. – Miliardy ludzi zastanawiają się, co teraz, drżąc o przyszłość swoją i bliskich. I właśnie z myślą o tej przyszłości przywódcy naszej wspólnoty podjęli dziś niezwykle ważną decyzję…

– Odpuścimy, zobaczycie… – przepowiadał jeden z pacjentów.

– Po ataku jądrowym na nasze wojska w północno-wschodniej Polsce wstrzymaliśmy operację wyzwolenia Litwy, Łotwy i Estonii – kontynuował szef NATO. – Rozkazy w tym zakresie pozostają niezmienione…

– Mówiłem… – jęknął niespełniony wieszcz.

– Jednocześnie chciałbym państwa poinformować, że władze Federacji Rosyjskiej otrzymały ultimatum, pod którym podpisali się wszyscy przywódcy Sojuszu. Dajemy Rosjanom siedemdziesiąt dwie godziny na opuszczenie krajów nadbałtyckich, czas ten liczony jest od piątej popołudniu, a więc od godziny. Jeśli to żądanie nie zostanie spełnione, wykonamy kilka precyzyjnych uderzeń jądrowych na cele wojskowe w Federacji Rosyjskiej…

– O w mordę! – pułkownik był pod wrażeniem.

– Jakie to chore… – leżący obok wojskowy westchnął głośno. – Stoimy przed perspektywą wojny nuklearnej i za trzy doby może nas już nie być.

– Nawet szybciej, jeśli Ruskie nie zaczekają i spróbują uderzyć wcześniej – zauważył któryś z mężczyzn.

– No właśnie – kontynuował sąsiad. – A wystarczyło drani dojechać w Ukrainie. Dać Ukraińcom każdą potrzebną broń, a nie pierdolić się z czerwonymi liniami. Tamci natłukliby tylu kacapów, zniszczyli im tyle sprzętu, że Rosja przez długie lata nie miałaby kim i czym walczyć. Ale my, wielki-wspaniały Zachód, odpuściliśmy. Stawka wzrosła, a teraz bujamy się z tym zaniechaniem.

„Tym i późniejszymi”, skwitował ze smutkiem Michał.

—–

I jak, czyta się? Mam nadzieję, że tak. Historia wedle wstępnego założenia miała kończyć się w tym miejscu – niedopowiedzeniem, ale i cieniem nadziei, że nie dojdzie do najgorszego. Może jednak powinienem ją kontynuować?

A jeśli tak, to pomożecie? Jak? Wspierając mnie na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

… lub za pośrednictwem Buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Opowiadanie opowiadaniem, ale idzie nade wszystko o materiały dziennikarskie, którymi dzielę się z Wami tu i na Facebooku. Każdy z nich wymaga ode mnie 6-10 godzin zaangażowania dziennie. Te teksty tak długo pozostaną ogólnodostępne, jak długo część z Was zechce brać udział we współtworzeniu treści – tym bowiem, współtworzeniem, są Wasze donacje. Za które „z dołu” i „z góry” serdecznie dziękuję.

Nz. Eksplozja głowicy jądrowej/fot. Departament obrony USA

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Beneficjent

Jesienią 2015 r. wojska lądowe Sił Zbrojnych RP dysponowały trzema dywizjami (11., 12. i 16.). Osiem lat później dywizji jest sześć, z czego dwie (1. i 8.) na papierze, na początkowym etapie formowania, a jedna (18.) w trakcie budowy. Plany mamy więc ambitne, a dla lepszego zobrazowania ich skali posłużmy się danymi statystyczno-ewidencyjnymi.

W polskich realiach dywizja to około 15 tys. ludzi. Sześć dywizji to niemal 100 tys. żołnierzy, co wraz z innymi jednostkami wojsk lądowych oraz personelem pozostałych rodzajów sił zbrojnych (lotnictwa, marynarki, wojsk specjalnych i obrony terytorialnej) i komponentów specjalistycznych (oddziałów cyber-obrony i żandarmerii wojskowej) daje nam 300-tysięczną armię. O takiej liczbie żołnierzy – jako docelowej na czas pokoju – mówią zresztą politycy ustępującego obozu władzy.

Co to oznacza w wymiarze technicznym? Sześciodywizyjna struktura wiąże się z koniecznością posiadania 1,8 tys. czołgów oraz 3 tys. wozów bojowych i transporterów opancerzonych (w równych proporcjach gąsienicowych i kołowych). Oznacza również, że winniśmy mieć ponad 800 samobieżnych armato-haubic i drugie tyle wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych. Z takim arsenałem – i przy założeniu, że mówimy o sprzęcie wysokiej jakości – rzeczywiście byłaby to najsilniejsza armia lądowa w Europie. Wziąwszy pod uwagę to, czym WP dysponuje obecnie (a co trzyma odpowiednie parametry) oraz już realizowane kontrakty (czyli sprzęt, który trafi do jednostek w ciągu najbliższych pięciu lat), osiągnięcie takiego statusu wymagałoby zakupu dodatkowych ponad tysiąca czołgów i… 2,5 tys. wozów bojowych i transporterów. A do tego 500 wyrzutni i blisko 400 armato-haubic. Słowem, wydatków liczonych w setki miliardów złotych, a przecież wielkie potrzeby mają także inne rodzaje sił zbrojnych. Dość wspomnieć absolutnie niezbędne dla zabezpieczenia interesów morskich RP fregaty „Miecznik”, które realnie będą nas kosztować co najmniej 15 mld zł.

Zostawmy jednak finansową niepewność i skupmy się na kwestii zasobów ludzkich. Trzy dywizje to 45 tys. żołnierzy, co z grubsza odpowiadało liczebności wojsk lądowych w 2015 r. Tyle że w „lądówce” było wówczas jeszcze kilka samodzielnych brygad, z których każda mogła liczyć po 3-4 tys. wojskowych. „Mogła” to słowo-klucz – miażdżąca większość związków taktycznych WP (pułków, brygad, dywizji) funkcjonowała w realiach niepełnych stanów. Poziom ukompletowania liniowych jednostek wahał się w przedziale między 40 a 80 proc., część z nich była z zasady skadrowana (posiadała minimalną obsadę przewidzianą do rozwinięcia w razie mobilizacji). To w takich okolicznościach bogactwo liczby jednostek nie kolidowało ze szczupłością ich obsady. Co ma kluczowe znaczenie, gdy uświadomimy sobie, że dziś sytuacja wygląda tak samo.

Szczegółowe dane o przepływach kadrowych są niejawne, ale wystarczy prześledzić ścieżki karier oficerów średniego i wyższego szczebla 18. Dywizji Zmechanizowanej, by stało się jasne, że w istotnej mierze „posiliła się” ona ludźmi z innych jednostek. Obietnice szybszych awansów, nowe wyzwania czy choćby kalkulacja, że w dywizji będącej oczkiem w głowie władzy służba może być bardziej intratna, zrobiły swoje. Identyczny proces drenażu kadr obserwowaliśmy, gdy ruszał projekt „WOT”. W efekcie nawet w brygadach oddawanych do dyspozycji NATO/UE, posyłanych na międzynarodowe misje, istnieje sporo wakatów. Ba, kreatywna księgowość pozwala na policzenie jednego człowieka razy dwa – gdy na przykład w jednej kompanii jest na etacie strzelca, a do drugiej oddelegowano go na etat kierowcy ciężarówki.

Taki stan rzeczy skutkuje przeciążeniem obowiązkami, spadkiem morale, odejściami ze służby. W ujęciu całościowym pokazuje, jak trudnym wyzwaniem jest powiększanie armii. Presja na rekrutacyjny sukces wybranej jednostki niechybnie oznacza problemy kadrowe gdzie indziej. Obfitość ludzkiego rezerwuaru – kobiet i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej – jest bowiem pozorna. Co z tego, że mamy w Polsce kilkanaście milionów potencjalnych żołnierzy, skoro młodzież nie garnie się w kamasze? Proces formowania 18. DZ jest zaawansowany w dwóch trzecich (przewidziano go na lata 2019-2026), a dywizja nie powstaje od zera. Przy współczesnych uwarunkowaniach demograficznych i kulturowych 200 tys. ludzi pod bronią – czyli niewiele więcej niż mamy obecnie uwzględniając WOT – to dla sił zbrojnych szklany sufit. Budowanie dwóch kolejnych dywizji – od podstaw, bez wykorzystania istniejących jednostek – wydaje się więc przedsięwzięciem nie do zrealizowania.

Pytanie, czy rzeczywiście potrzebujemy 300-tysięcznego wojska? W latach 2014-22 armia ukraińska (ZSU) liczyła zwykle ćwierć miliona żołnierzy, z których jedna piąta była stale zaangażowana w konflikt na Donbasie. Gdy nastąpiła pełnoskalowa inwazja, Kijów ogłosił mobilizację. W ciągu kilku tygodni wojsko rozrosło się do pół miliona, dziś – z uwzględnieniem formacji tyłowych – liczy sobie 700 tys. ludzi. Armia takich rozmiarów wystarczyła, by Ukraina ocaliła niepodległość, choć nie obyło się bez poważnych strat terytorialnych.

Jak to się ma do sytuacji Polski? Ano tak, że liczy się nie tyle stan liczebny wojska czasu pokoju, co jego możliwości mobilizacyjne. Zamiast fiksować się na 300-tysięcznej zawodowej armii, państwo polskie powinno położyć nacisk na budowanie rezerw – na krótkotrwałe, powtarzalne i częste ćwiczenia dla licznej populacji dorosłych Polaków. Najlepiej obu płci. Tak, by te 200 tys. zawodowców zostało w razie potrzeby wsparte przez kolejne 500-600 tys. przyzwoicie wyszkolonych rezerwistów. Można by to zrobić, traktując dwie nowopowołane dywizje nie jako jednostki liniowe, ale centra szkoleniowe. Szkieletowe obsady uzupełniałyby wówczas kolejne roczniki rekrutów. Koncept dywizji szkolnych/szkoleniowych nowy nie jest, choć w najświeższej historii wojskowości ich istnieniu zwykle towarzyszyło zaangażowanie danego państwa w otwarty konflikt zbrojny. Polska na wojnie nie jest, ale też środowisko bezpieczeństwa, w jakim funkcjonujemy, nie daje nam luksusu korzystania z dywidendy pokoju.

Otwartym pozostaje pytanie, czy wspomniane szkolenie rezerw da się efektywnie przeprowadzić bez powrotu do obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej. Moim zdaniem nie.

Przykład ukraiński mówi nam coś jeszcze.

Co konkretnie? O tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – znajdziecie go pod tym linkiem.

Nz. Wyrzutnia Langusta podczas ćwiczeń Anakonda/fot. Adam Roik, DGRSZ