Targetowanie

– To najtragiczniejszy pojedynczy atak na dzieci od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę – oświadczył Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Praw Człowieka (UNHCHR) Volker Tuerk. Tak urzędnik ONZ podsumował uderzenie, do jakiego doszło 4 kwietnia br. w Krzywym Rogu, gdzie rosjanie użyli rakiety Iskander M. Śmierć poniosło 20 osób, w tym dziewięcioro najmłodszych mieszkańców miasta, było też 70 rannych.

Do ataku wykorzystano pocisk z głowicą kasetową. Ministerstwo obrony rosji zapewnia, że celowano w obiekt zajęty przez „ukraińskich oficerów i ich zagranicznych instruktorów”. Nawet jeśli tak było, do eksplozji doszło nad placem zabaw…

To nie pierwsze tego rodzaju zdarzenie – dość wspomnień o tragedii we wsi Groza czy o ataku na kramatorską pizzerię „Ria”. Tam rosjanie również celowali Iskanderami w wojskowych – tak przynajmniej twierdzili (nadal twierdzą) – a zabili i ranili przede wszystkim cywilów.

—–

Iskander to pocisk balistyczny krótkiego zasięgu (od 50 do 500 km), przenoszony na mobilnej platformie samochodowej. Przeznaczony jest do wykonywania uderzeń w strefie operacyjno-taktycznej ugrupowania wojsk przeciwnika (na środki ogniowe, samoloty i śmigłowce na lotniskach, węzły łączności, stanowiska dowodzenia itp.) oraz do atakowania obiektów infrastruktury krytycznej, jak elektrownie. Pozostając na gruncie doktryny, użycie Iskandera oznacza zamiar porażenia tzw. celu wysokowartościowego (High-Value Target, HVT – w nomenklaturze NATO). Pocisk ten, jak na rosyjskie możliwości, jest bronią precyzyjną, a osiągana prędkość 2000 m/s czyni go niezwykle trudnym do zestrzelenia.

Zarazem mamy do czynienia z technologią drogą – pojedyncza rakieta kosztuje 3 mln dolarów – i z procesem produkcyjnym odbywającym się w realiach sankcyjnego niedoboru (głównie komponentów elektronicznych). Oba te czynniki „podbijają” konieczność używania Iskanderów w wyjątkowych sytuacjach, co dotyczy także innych rosyjskich precyzyjnych środków rażenia, równie drogich i trudnych w produkcji.

W początkowych odsłonach pełnoskalowego konfliktu ów wymóg oszczędnego gospodarowania mierzył się z inną zmorą rosyjskiej armii – zbytnią hierarchicznością. W jej efekcie, zanim jakaś informacja zmieniła się w rozkaz, wędrowała przez wszystkie szczeble – im była poważniejsza, tym wyżej. A przez to wiele działań podejmowanych było poniewczasie, co na polu bitwy ma ogromne znacznie. Przykładem niech będzie obróbka danych ze zwiadu satelitarnego – co z tego, że rosjanie zarejestrowali brak obecności ukraińskich samolotów na lotniskach stałych 24 lutego 2022 roku, skoro „nie zdążyli” przekazać tych informacji obsługom wyrzutni pocisków balistycznych. I warte potężne pieniądze rakiety „waliły po pustym”.

—–

No więc po serii takich kosztownych wpadek rosjanie poszli po rozum do głowy. Skrócili łańcuch podejmowania decyzji, przekazując kompetencje dotyczące używania ekstraordynaryjnych środków bojowych lokalnym dowódcom. „Dynamiczne targetowanie” – znów odwołam się do nazewnictwa NATO – w odniesieniu do Iskanderów oznacza teraz, że od wykrycia celu do wystrzelenia mija co najwyżej 20 minut. Dodajmy do tego prędkość pocisku – to, jak niewiele czasu potrzebuje, by dolecieć na miejsce – i w efekcie otrzymujemy wysokie prawdopodobieństwo porażenia namierzonego celu (nim ten zdoła się przemieścić).

Jak to się ma do zabijania dzieci (i szerzej, cywilów)? Czy plac zabaw, czy pizzernia to „High-Value Targets”? Nie da się tego wykluczyć, gdyż rosjanie bardzo szybko zrezygnowali z oszczędzania ludności i sięgnęli po skrajnie odmienną strategię – intencjonalnego terroryzowania cywilów. Po raz pierwszy w pełnej krasie obnażyli się w Mariupolu, konsekwentnie niszcząc całe kwartały metropolii, z założeniem, że gehenna mieszkańców zmusi dowództwo ukraińskie do kapitulacji. Temu samemu służyły, nadal służą, ataki rakietowo-dronowe wymierzone w inne ukraińskie miasta, położone na głęboki zapleczu, z Kijowem włącznie. W tym ujęciu zabijanie dzieci – środek najstraszniejszy ze strasznych – ma wywołać efekt mrożący, przekonanie, że jeśli się nie poddamy, to „nie ma świętości”, „nikt nie będzie bezpieczny”.

Historia dowodzi, że ta strategia, zamiast załamać przeciwnika, może wzmóc jego opór. Sądząc po liczbie dokonanych z premedytacją zbrodni, rosjanie chyba nadal wierzą w jej skuteczność. Oczywiście, oficjalnie tego nie potwierdzą i będą brnąć w narrację, wedle której prowadzą wojnę w humanitarny sposób. Atak na Krzywy Róg też miał być „cywilizowanym uderzeniem” – w restaurację pełną wojskowych. „Zabiliśmy 80 oficerów!”, chwali się rosyjskie MON. Rzecz w tym, że we wspomnianym lokalu był monitoring – a ten zarejestrował moment eksplozji. Jej epicentrum było stosunkowo odległe, bo restauracja tylko nieznacznie ucierpiała. No i na zarejestrowanych kadrach nie widać wojskowych, ba, w ogóle niewiele osób siedziało wówczas w lokalu.

A więc premedytacja? Możliwe jest też inne wyjaśnienie.

—–

Wróćmy do tragedii w Grozie (gdzie Iskander zabił 59 żałobników, opłakujących poległego żołnierza armii ukraińskiej). Tuż po niej Służba Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) wpadła na trop dwóch braci, mieszkańców wioski. To oni poinformowali rosjan o pogrzebie i o tym, że wezmą w nim udział oficerowie ZSU. Po ataku na pizzerię w Kramatorsku SBU zatrzymała miejscowego kolaboranta, który przekazywał rosjanom dane o wartych ostrzelania obiektach. Ów człowiek wytypował też „Rio”, gdzie regularnie – obok młodzieży, przedstawicieli lokalnego biznesu oraz dziennikarskiej międzynarodówki – bywali oficerowie ukraińskiej armii.

Do czego zmierzam? U początku „dynamicznego targetowania” mamy informację pozyskaną wywiadowczo, we wskazanych przypadkach przez źródła osobowe. Nacisk na szybkość reakcji stoi w sprzeczności z potrzebą wtórnej weryfikacji danych. W armii rosyjskiej, która mierzy się z gigantyczną presją wykazywania sukcesów, taki scenariusz zaniechania jest bardzo prawdopodobny. Nie da się wykluczyć, że ktoś „wystawił” restaurację w Krzywym Rogu, uczynił to z opóźnieniem – gdy wartościowych celów już w lokalu nie było – a rakieta przyleciała, bo nikt tego nie sprawdził. Jako się rzekło, pocisk wybuchł nieco dalej, ale przecież to rosyjska technologia, mniej precyzyjna od zachodnich odpowiedników.

Nie zdejmuję odpowiedzialności z rosjan – dotyczy to każdego ze wspomnianych uderzeń. W ostatecznym rozrachunku mają oni świadomość niedoskonałości własnej techniki, to o pierwsze. Po drugie, i najważniejsze, Międzynarodowe Prawo Humanitarne Konfliktów Zbrojnych (MPHKZ), wymaga, by ataki na przeciwnika były prowadzone zgodnie z zasadami konieczności wojskowej, humanitaryzmu, rozróżnienia i proporcjonalności, a także podlegały wymogowi podjęcia wszelkich możliwych środków ostrożności w celu uniknięcia lub przynajmniej zminimalizowania niezamierzonych szkód dla ludności cywilnej (strat pobocznych). Tak to literalnie zapisano. A więc nie ma zgody na zabijanie cywilów „przy okazji”.

Ale jest też w orzecznictwie tzw. zasada Rendulica, która podkreśla, że konieczność wojskowa, proporcjonalność i środki ostrożności są oceniane na podstawie informacji dostępnych w momencie podejmowania decyzji (okoliczności danej chwili), a nie na podstawie danych pojawiających się już po jej podjęciu. Ukraiński Sztab Generalny oświadczył, że w Krzywym Rogu rosja popełniła kolejną zbrodnię wojenną (takie deklaracje padały też po innych podobnych incydentach). Umyślny atak na obiekt cywilny byłby nią bez wątpienia, jednak legalność konkretnego uderzenia rzadko można ocenić na podstawie jego rezultatów lub oceny skutków uderzenia post factum. Póki nie wiemy, co wiedzieli rosjanie, nie da się wykluczyć ani świadomego popełnienia zbrodni, ani też zamiaru ataku na dozwolony cel wojskowy.

Moskwa nie pomoże nam w rozstrzygnięciu tych wątpliwości. Woli brnąć w opowieść o dużym sukcesie, w której strat pobocznych nie było. Rozdzierających serca pogrzebów dzieci też nie…

—–

Szanowni, zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje książki w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Obszerniejszą wersję tego tekstu znajdziecie na portalu „Polska Zbrojna” – oto link do materiału.

Granada

„W drodze do Dnipro, kurnikiem, który kiedyś był autobusem. Obok mnie siedzi na oko 30-letnia dziewczyna z synem. Archetyp słowiańskiej urody w wiejskim wydaniu. Na tapecie telefonu ma swoje zdjęcie w skromnym stroju kąpielowym, w nieskromnej pozie. A gdy aparat dzwoni, rozlega się melodia radzieckiego/rosyjskiego hymnu. Jesteśmy na Ukrainie, która de facto znajduje się w stanie wojny z Rosją. Marszrutka pełna, także żołnierzy. Nikt nie reaguje…”

Napisałem te słowa dokładnie 10 lat temu, podczas swojej pierwszej wojenno-reporterskiej wyprawy do Donbasu (stąd „na” i rosja z wielkiej; zachowałem oryginalny zapis). Gdy przeglądam sporządzone wówczas notatki, niekiedy uśmiecham się pod nosem – zdumiewały mnie sytuacje, które dziś uchodzą za oczywiste. Drwię sobie nieco ze swojej niewiedzy i naiwności, choć z drugiej strony mam też świadomość ogromu roboty wykonanej „po drodze”. Ileż musiałem się tej Ukrainy nauczyć…

Ale ja nie o tym.

Opisana sytuacja nie była wyjątkowa. Kilkanaście dni wcześniej trafiłem do Kramatorska. W hotelu noszącym nazwę miasta rozlokowało się wojsko – zaledwie jedno z pięter udostępniono dla „normalnych” gości. Za opłatę plus łapówkę wynajęliśmy z kolegami 3-pokojowy „apartament”, który stał się naszą „bazą”. Za dnia wizytowaliśmy front, na noc wracaliśmy do hotelu. W jednym z pomieszczeń każdego wieczoru wyświetlano filmy – odgłosy ścieżki dźwiękowej dochodziły do baru, ale seans był wyłącznie dla żołnierzy. Drzwi do „sali kinowej” strzegła pani z obsługi, zacnych rozmiarów niewiasta. Dopiero trzeciego dnia, widząc znajome już gęby, „strażniczka” wpuściła nas do „kina”. Co zobaczyłem na zaimprowizowanym ekranie? Ano kadr z „9. Kompanii”, rosyjskiej superprodukcji, opowiadającej losy sowieckiego oddziału wysłanego w latach 80. do Afganistanu. Film ewidentnie „wessał” kilkunastu oglądających go żołnierzy. Fakt, był świetnie zrobiony, no ale był też rosyjski… „To także ich historia”, tłumaczyłem sobie zachowanie ukraińskich wojskowych.

Kilka miesięcy później popiłem z żołnierzami, którzy stali na wysuniętych pozycjach pod Mariupolem. Wódka to czy nawyk, nie mam pojęcia – w każdym razie w którymś momencie jeden z wojskowych zaintonował piosenkę grupy „Lube”. „A na wajnie kak na wajnie”, zaczął i poleciało. Utwór „Kombat”, potem inne; śpiewało w sumie kilka osób, sam się przyłączyłem. Znałem te strofy, bo gdy jesienią 2014 roku zaczynałem sobie odświeżać rosyjski, robiłem to m.in. słuchając muzyki. A na „Lube” natknąłem się kilka lat wcześniej, twórczość rosjan – ckliwie opiewająca żołnierski los – cieszyła się bowiem dużą popularnością pośród Polaków służących w Afganistanie. No więc śpiewałem i ja – na tyle jeszcze trzeźwy, by mieć poczucie surrealizmu. Ukraińscy żołnierze na co dzień strzelający do putinowców, wykonywali piosenkę ulubionego zespołu putina…

Ale, jak mawia klasyk, dawno to już i nieprawda.

Nie wiem, skąd u mnie notes z logo uniwersytetu w Granadzie – nigdy nie byłem w Hiszpanii. Tak czy inaczej mam zeszycik z dwugłowym orłem na niebieskiej okładce. I wziąłem go ostatnio do Ukrainy, wszak jestem z pokolenia, które notuje na kartkach, długopisem. I poszedłem z tą „granadą” na spotkanie do lokalnej administracji wojskowej. Przyznam bez bicia – nie dostrzegłem zainteresowania, jakie mój kajet wywołał u gospodarza, zarządcy jednego z miasteczek obwodu charkowskiego. Zorientowałem się post factum, gdy tenże podszedł do mnie i zastukał palcem po okładce. „Myślałem, że to rosyjski orzeł”, powiedział. „I w pierwszej chwili chciałem cię wyrzucić”, przyznał. „Uratował cię ten napis”, raz jeszcze stuknął palcem w napis pod orłem. „Universidad de Granada”, przeczytał na głos i klepnął mnie w ramię.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

A na zdjęciu ja, z tego pierwszego ukraińskiego wyjazdu. Gęba jakaś taka młodsza…/fot. Rafał Stańczyk

Stan

I mamy kolejną rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Jedni dziś „pamiętają”, inni pamiętają, że jeden spał do południa, ale generalnie zamieszania wokół jakby mniej. Stan wojenny zaczyna być historią odległą, niedoświadczoną przez kolejne wchodzące w dorosłość pokolenia. Ani je on ziębi, ani parzy; i w sumie to chyba dobra wiadomość, tak bowiem tworzy się przestrzeń dla bezemocjonalnej oceny tamtych wydarzeń.

Dla mnie stan wojenny to doświadczenie z początków świadomego dzieciństwa, obciążone więc wieloma niedoskonałościami pamięci, no i specyficznym filtrem, przez jaki widzą świat gówniaki. Czołgi i transportery na ulicach były fajne, przemykanie podwórkami z Mamą po godzinie policyjnej urastało do rangi zajebistej przygody (rodzicielka kręciła papierochy i rozprowadzała je po okolicy, często wieczorami; ja robiłem za miękki bufor w razie wpadki, no bo kto zleje kobitę z 6-letnim dzieckiem?).

Tak naprawdę dopiero jako dorosły człowiek zdałem sobie sprawę z tego, czym był stan wojenny i jakie wydarzenia mu towarzyszyły.

Po dziś dzień uważam go za mniejsze zło, a kolejne wyjazdy do walczącej z rosją Ukrainy mnie w tym przekonaniu utwierdziły. Reżim Jaruzelskiego był opresyjny i miał krew na rękach, ale gdzie mu do terroru, jaki niesie ze sobą obecność rosjan jako okupantów (i proszę mi nie zarzucać, że wtedy to byli sowieci, a dziś są rosjanie, bo dla mnie to jeden czort). Uniknięcie sowieckiej interwencji to pozytyw nie do przecenienia, mimo iż sami sobie wyrządziliśmy wtedy mnóstwo krzywd.

Ale dość tych górnolotnych refleksji. Pozwólcie, że w ramach rocznicowego wpisu podzielę się z Wami kilkoma historiami.

Miałem wuja, paskudnego jajcarza, który nauczył mnie zwrotu „komuna jebana”. W ustach sześciolatka musiało to brzmieć zabawnie – bawiło w każdym razie rzeczonego krewnego. Któregoś razu szedłem więc z Babcią za dwoma zomowcami i nie wiedzieć czemu, wyskoczyłem z tą „jebaną komuną”. Panowie w mundurach obrócili się i zmierzyli mnie groźnym spojrzeniem, ale atak nastąpił z nieoczekiwanej strony. Babcia wciągnęła mnie do najbliższej bramy i pierwszy raz w życiu zlała aż pióra poleciały.

Tak wymierzona kara wystarczyła – zomowcy, ukontentowani, poszli sobie dalej.

I tak oto – przyjmując na dupę bolesne razy – zostałem kombatantem stanu wojennego.

Stanu, który odebrał mi pewną dziecięcą radość. Kilka dni przed jego wprowadzeniem zdemaskowałem Mikołaja, Gwiazdora, jak mówiło się u nas na Pomorzu. Działo się to w przedszkolu, podczas mikołajek. Usiadłem na kolanach brodacza i spojrzałem mu w twarz. Coś mi w niej nie pasowało… Chwyciłem brodę i szarpnąłem ku sobie; była sztuczna, umocowana na gumkach. Wtedy mnie olśniło – przecież znałem te ślepia! Widywałem je na przedszkolnym placyku niemal każdego dnia. Woźny; to on był Mikołajem!

No i potem zaczął się ten nieszczęsny stan wojenny. Po długich feriach wróciliśmy do przedszkola i było jak dawnej. Aż któregoś dnia po woźnego przyszło ZOMO. Daleko nie mieli – jakieś 200 metrów.

Weszli efektownie, bo rozjebali pół stołówki. Dorośli mówili później, że zomowców futrowano jakimiś prochami, żeby „się nie zastanawiali i lali gdzie popadnie”. No to lali po bogu ducha winnych stołach, krzesłach, wybili też kilka okiennych szyb. Panie wychowawczynie w popłochu ewakuowały nas do sal, gdy mundurowi dokonywali zatrzymania. Nie mam pojęcia, dlaczego wzięli naszego Mikołaja. Ale wiedziałem, że ma to swoje skutki.

– Gwiazdki w tym roku nie będzie – oznajmiłem rezolutnie w domu. Babcia z Mamą wybuchły śmiechem.

Śmiałem się, gdy wiele-wiele lat później dopadły mnie okoliczności innego stanu wojennego. Tego ukraińskiego, wprowadzonego na obszarze operacji antyterrorystycznej w Donbasie. Też był grudzień, też trzynastego, też było zimno i ponuro.

Działo się to w Kramatorsku, przybytek, do jakiego trafiliśmy z ekipą był podłej klasy. Ale czasu na szukanie innego noclegu zabrakło, bo zbliżała się godzina policyjna (komendancki czas w ichniejszemu). No i mieliśmy za sobą kilkudziesięciogodzinne tournée wzdłuż wschodnio-ukraińskiej linii frontu. Zmęczeni, brudni, wzięliśmy, co było.

Z tym, czego nie było.

W pokoju ziąb wywoływał dreszcze, a z prysznica lała się wyłącznie lodowata woda.

Zbiegłem więc do recepcji i mówię, co mnie sprowadza. Oczywiście, z nutą pretensji, bo przecież przy meldunku nikt o takich niedogodnościach nie wspominał. Pani zza okienka – zacnych rozmiarów kobieta – obdarzyła mnie spojrzeniem, w którym dobrotliwość mieszała się z drwiną. I rzekła (co muszę zacytować w oryginale, transkryptem, bo tylko wtedy ma to sens):

– Eto niet jewropejskij, eto sowietskij sojuz.

I tyle było z moich marzeń o gorącej kąpieli.

I takie wspomnienia przychodzą mi do głowy na hasło „stan wojenny”.

—–

Dziękuję za lekturę! Dobrego weekendu Wam życzę. Do bieżącego raportowania z Ukrainy wrócę w poniedziałek.

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, piszę w istotnej mierze dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby, które chciałby nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

A zdjęcie jest ilustracyjne, ze wspomnianego grudniowego wyjazdu do Ukrainy w 2016 roku. Gdzieś pod Zaporożem znalazłem takie oto siedzisko, nawiązujące do „Gry o tron”/fot. Marcin Wesołowski

Idiota

W lesie, w pobliżu wyludnionej wioski w obwodzie donieckim, oddział armii ukraińskiej odnajduje masowy grób. A w nim kilkadziesiąt ciała bestialsko zamordowanych żołnierzy ZSU. Rząd w Kijowie obarcza winą separatystów i rosję, których oddziały zostały wyparte z tego obszaru kilka dni wcześniej. Świat się oburza, o sprawie donoszą wszystkie najważniejsze media.

Sposób, w jaki potraktowano ofiary – pętając im dłonie drutem i strzelając w potylicę – w Polsce przywołuje wspomnienia o mordzie katyńskim…

Tymczasem wspierani przez Moskwę rebelianci odpierają zarzuty i… odbijają utracone tereny. Na jaw wychodzą też informacje, które burzą dotychczasowy obraz wydarzeń.

Kto zatem stoi za zbrodnią? Jakie były jej okoliczności? Komu zależy na tym, by ich nie ujawniać? O tym jest moja powieść pt.: „Uwikłani”.

Napisałem ją w 2015 roku, to pokłosie moich pierwszych wyjazdów do Donbasu. Dzieje się w realiach ówczesnego konfliktu, choć nieco podkręcam dynamikę militarnych zdarzeń (kreślę scenariusz poważnej próby rekonkwisty i rosyjskiej na nią odpowiedzi). Opowieść snuję przez pryzmat losów czwórki Polaków, uwikłanych w wojnę po obu stronach barykady. Jedna z postaci to walczący w szeregach gwardii narodowej Ukrainy Michał Domański – i to on jest bohaterem poniższego fragmentu.

Obiecałem Czytelnikom, że „Uwikłanych” – z dedykacją i pozdrowieniami – wstawię do oferty na Patronite. Książkę można już zamawiać (oto aktywny link), a na zachętę podrzucam krótką opowieść z pierwszych kart tej historii.

*          *          *

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 21 lipca

Dowódca batalionu okazał się idiotą. Dobrym człowiekiem, ale idiotą – tak o pyzatym, czterdziestoletnim pułkowniku myślał tego ranka Domański. Siedział właśnie nad kawą, przy pomocy której próbował przepędzić zmęczenie po nieprzespanej nocy.

„Po najgorszej nocy w życiu” – Michał czuł, że znów zbiera mu się na mdłości. Właściwie to nie miał już czym rzygać, bo całą zawartość żołądka oddał kilka godzin wcześniej na leśną ściółkę. Ale skurcze nie odpuszczały, pobiegł więc za dom, wydalając z siebie niewielkie ilości kipiącej żółci.

– W porządku? – Wadim przyglądał mu się uważnie.

Domański pokręcił głową.

– Sam widzisz – odpowiedział.

– Nos do góry. – Lekarz podał Michałowi niedużą manierkę. – Flaki masz podrażnione, ale weź łyka, dobrze ci zrobi.

– Nie, nie chcę wódki. – Domański aż wzdrygnął się na samo wyobrażenie smaku alkoholu. – To prawda, że mają nas jeszcze dziś wycofać? – zapytał.

Wadim wzruszył ramionami.

– Tak mówią ludzie, ale czy tak będzie? – Medyk wziął haust wyskokowego napoju. – Organizacja to nie jest silna strona naszego wojska – dodał, znów przechylając manierkę. – Ale o tym przecież wiesz. – Wytarł usta dłonią.

– Oj, kurwa, wiem… – Michał skrzywił twarz w smutnym uśmiechu. Bałagan i niekompetencja, których świadkiem był przez ostatnie kilkanaście godzin, brutalnie obnażyły słabość już nie tyle wojska, co całego ukraińskiego państwa.

Informacja o makabrycznym znalezisku trafiła do kwatery głównej operacji antyterrorystycznej późnym popołudniem. „Nie ruszać – czekać!” – brzmiał lakoniczny rozkaz dowództwa ATO. Sztab Generalny, który również został poinformowany o zdarzeniu, rozkazał z kolei „natychmiast ustalić liczbę ofiar”. Czego nie dało się zrobić bez rozkopania grobu. Dowódca brygady, w skład której wchodził batalion Domańskiego, kazał więc kopać, i wysłał na miejsce dwóch prokuratorów. Ci, przez komórkę, skontaktowali się z dowódcą batalionu, radząc mu, by… nie rozpoczynał ekshumacji, póki na miejscu nie zjawi się ekipa dochodzeniowa ze sztabu ATO. Zdezorientowany i wściekły pułkownik rzucił telefonem o najbliższe drzewo, niszcząc aparat – i wtedy po raz pierwszy okazał się idiotą. Bo zamierzał wykonać rozkaz dowódcy brygady, który w międzyczasie zmienił zdanie, ale z jakichś powodów nie mógł tego zakomunikować przez radio, a próbował przez komórkę.

Chłopcy z kompanii Michała zaczęli więc odgarniać ziemię, odkrywając sześć kolejnych ciał. Więcej nie zdołali, bo choć udało się zorganizować reflektory, wieczorem prace wstrzymano. Stało się to na wniosek prokuratorów z Kijowa, którzy na pokładach śmigłowców lada moment mieli dotrzeć na miejsce. Gdy już przylecieli, jeden ze śledczych zrugał potwornie żołnierzy z łopatami, a pułkownika zapytał wprost, czy przypadkiem nie zależy mu na zacieraniu śladów.

Wtedy dowódca batalionu wyszedł na idiotę po raz drugi, bo zgodnie z prawdą powołał się na rozkaz dowódcy brygady. Ten, obecny już na polanie, zwalił winę na Sztab Generalny, a pułkownikowi – z dala od śledczych ze stolicy – zapowiedział rychły koniec kariery w szeregach gwardii narodowej.

A potem zaczął się kolejny cyrk.

Sprawa nagle okazała się bardzo pilna. Z jakiegoś powodu do rana miano wydobyć z grobu wszystkie ciała. Ponoć dowództwo ATO spodziewało się kontrataku rebeliantów, którzy przegrupowywali swoje siły kilka kilometrów dalej. Ekshumację powinny przeprowadzić profesjonalne ekipy, ale do północy udało się ściągnąć tylko kilku techników policyjnych z pobliskiego Słowiańska. Przez jakiś czas była jeszcze nadzieja, że dołączą do nich koledzy z sąsiedniego Kramatorska, lecz ci zapadli się pod ziemię podczas niedawnych walk o miasto. Mówiono, że przynajmniej niektórzy przyłączyli się do separatystów i razem z nimi wycofali się na wschód.

Prokuratorzy poprosili więc o pomoc żołnierzy. Ochotników, którzy wyciągali ciała do szóstej nad ranem. Wojskowi pracowali w maseczkach, które nie chroniły przed smrodem, i w rękawiczkach tak szczelnych, że po godzinie ich dłonie wyglądały jak galareta. Ale nikt nie narzekał – niemal cała kompania Domańskiego stawiła się na polanie, by na zmianę brać udział w ekshumacji. Michał czuł autentyczną dumę, wspominając teraz tę niezwykłą solidarność.

Zwłoki układali na brezentowych płachtach, równiutko, jedne przy drugich, okrywając je pałatkami. W nogach ciał położyli foliowe woreczki, do których trafiła zawartość kieszeni zamordowanych oraz kartonowe tabliczki z imieniem, otczestwem, nazwiskiem i stopniem. Te ostatnie były tylko przy dwudziestu ośmiu ciałach – czterech chłopaków nie udało się zidentyfikować na podstawie rzeczy osobistych.

O siódmej rano, gdy wszyscy spodziewali się przyjazdu zapowiadanych od dawna chłodni, na skraju zdobytego dzień wcześniej przysiołka wylądował śmigłowiec Mi‑17. Domański od razu poznał charakterystyczne logo wymalowane na burcie. Maszyna latała w barwach należącej do prezydenta Ukrainy telewizji KRAW‑SAT. Chwilę później pokład helikoptera opuściła ekipa reporterska, z gwiazdą ukraińskich mediów Sandrą Tarasiuk na czele. „Kto inny miałby poinformować naród o bestialskiej zbrodni separatystów, albo nawet samych Rosjan, jeśli nie pupilka Witalija Krawczenki?” – przyszło wówczas do głowy Michałowi.

Wtedy też uznał, że wie już, skąd naprawdę wzięła się presja, by jak najszybciej wydobyć ciała. „Gdyby zostawić zwłoki w oryginalnym ułożeniu, jedne na drugich, trudno byłoby ukazać skalę zbrodni” – kalkulował. Jednak Domański – jak się niebawem przekonał – niewiele wiedział o zasadach „robienia telewizji”. Tarasiuk bowiem, imponując dziesiątkom mężczyzn, którzy spodziewali się widoku mdlejącej paniusi, bez cienia emocji przeszła wzdłuż szeregu martwych ciał. I ku zdumieniu zebranych zaczęła krzyczeć, że ekipa ekshumacyjna powinna zostawić przynajmniej część zwłok w grobie. I nie zdejmować im drucianych pęt.

Pyzaty pułkownik stał obok czarnowłosej, długonogiej gwiazdy i długo milczał. Aż wreszcie nie wytrzymał i wrzasnął: „I co!? Mamy im znów zadrutować ręce!? Wrzucić z powrotem do grobu!?”. To wtedy, po raz trzeci, okazał się idiotą. Gdy Sandra Tarasiuk, w towarzystwie prokuratorów z Kijowa i kilku generałów ze sztabu ATO, paliła papierosy na skraju polany, żołnierze przenosili ciała szesnastu ofiar do grobu. W dole zaś inni wojskowi, w tym Domański, zakładali zabitym druty na ręce.

To, co wydarzyło się później, było na swój sposób jeszcze bardziej przejmujące. Michał w każdym razie czuł ciarki na plecach na wspomnienie tej sytuacji. Dowódca batalionu sam chwycił za łopatę i zaczął przysypywać zwłoki zgodnie z sugestiami operatora kamery. „Ja to nawet rozumiem” – mamrotał pod nosem. „W wojnie propagandowej liczą się mocne obrazy. A ludziom trzeba pokazać grozę tego, co się tutaj stało. Trzeba, prawda?” – pytał Domańskiego i innych podwładnych. „Rozumiem, rozumiem, rozumiem” – powtarzał jak nawiedzony, wciąż operując łopatą. I płakał.

Czyta się? Ta powieść zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Ufam, że właśnie znalazłem kolejnych.

Jutro wracam do bieżącego raportowania. A już dziś polecam Waszej uwadze poniższe przyciski – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Za które wszystkim pięknie dziękuję!

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Nz. Okładka książki/Warbook/fot. Darek Prosiński

„Niedźwiedź”

To miała być trzecia z kolei doroczna defilada po zdruzgotaniu „ukraińskiego nazizmu”. Projekcja siły – huk dziesiątków odrzutowych silników, chrzęst setek gąsienic, tupot tysięcy podkutych buciorów; głośne „uraaa!” zwielokrotnione medialnym przekazem, idące w świat wraz z przesłaniem, że rosja jest niepokonana i nie ma sensu z nią zadzierać.

Bo „Ukraina głupcze…”.

No więc miało być imperialne święto, a dawne zwycięstwo stanowić jedynie pretekst do celebracji współczesnego triumfu. Wyszła zaś kolejna bieda-parada rozpaczliwie odwołująca się do coraz bardziej zamierzchłej historii. Z symbolicznym udziałem ciężkiego sprzętu – widać, że co tylko może, Moskwa wypycha na front – „opędzona” w dużej mierze młodzikami ze szkół wojskowych.

Kompletnie zignorowana przez światowe media.

I nawet pogoda nie dopisała, bo przed południem w Moskwie znów sypał śnieg.

Sypał na głowy zagranicznych gości putina, których obecność – jak jeszcze wczoraj donosiły zatroskane media – ma być dowodem przełamywania przez rosję międzynarodowej izolacji. No więc stanęli obok „bunkrowego dziada” prezydenci takich potęg jak Białoruś, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Turkmenistan, Kuba, Laos i Gwinea-Bissau. Czołg mi jedzie w oku, jeśli to jest owo przełamanie.

A Czasiw Jar wciąż niezdobyty, choć miał być prezentem rosyjskich generałów dla putina z okazji dnia pobiedy.

Tak, Czasiw Jar, dwunastotysięczne przed wojną miasteczko.

Wiem, wiem, aktualne zmagania na doniecczyźnie – ogniskujące się wokół „Czasika” – są o nieco większą stawkę. Idzie w nich mianowicie o takie nasze dwa Włocławki lub Elblągi – bliźniacze miasta Słowiańsk i Kramatorsk. Oto skala bieżących wyzwań i zdolności „drugiej armii świata”.

Patrząc z perspektywy jego konwencjonalnych zasobów, to nawet nie jest cień wojska, które wygrało wschodnioeuropejskie zmagania podczas II wojny światowej. Nie żeby tamta armia była jakoś szczególnie dobra – była duża, a ilość czasem przechodzi w jakość. Wtedy przeszła, teraz nieszczególnie może.

Znów widać to na froncie, po słabnącym impecie rosyjskiego natarcia.

Słabną, bo przygotowują się do wielkiej ofensywy – twierdzą co poniektórzy. I pewnie dlatego na placu czerwonym zabrakło dziś setek nowoczesnych czołgów, samobieżnych dział i mobilnych wyrzutni – skitranych gdzieś po krzakach w oczekiwaniu na sygnał do ataku. Gęste to muszą być krzaki… I pewnie dlatego Moskwa znów używa atomowego straszaka nieplanowanych ćwiczeń jednostek wyposażonych w broń jądrową – co czyni zawsze, gdy jej oddziały na froncie wpadają w kłopoty, bądź gdy Zachód przekracza następne „czerwone linie”, dostarczając ukraińskiej armii bardziej zaawansowane uzbrojenie.

Bo nie wiem, czy wiecie, ale ATACMS-y smażą kolejne rosyjskie sztaby, tylko w tym tygodniu posyłając w diabły dziesięciu orczych pułkowników.

Nie, nie lekceważę moskiewskiej watahy – dla państw- i armii-średniaków to bardzo groźny przeciwnik. Ale u licha, nie dajmy się zwodzić narracji o „obudzonym niedźwiedziu”, który teraz dopiero wszystkim – nie tylko Ukrainie – pokaże.

Pokaże, jak pokazała dzisiaj – z okazji dnia pobiedy – państwowa korporacja Rostec, prezentując grafikę myśliwca Su-57 pomalowanego w barwy samolotu Ła-7 z czasów II wojny. Nie pomalowanego okolicznościowo myśliwca, nie demonstratora, nawet nie atrapy, a grafikę przedstawiającą oba samoloty. Taki „miś” na miarę (neo)sowieckich możliwości. Bardzo a propos…

PS. Rzeczona grafika przedstawia maszynę należącą do radzieckiego asa myśliwskiego, Iwana Kożeduba. Który był Ukraińcem…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Parada w śniegu/fot. Kremlin.ru