Groźba

Krótki przegląd mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – atak rosji na kraje NATO jest już przesądzony. Rozmaitych wieszczy różni co najwyżej perspektywa – zdaniem jednych, wojna wybuchnie w ciągu roku, inni przewidują jej początek za trzy, kolejni za pięć-sześć lat.

Patrząc z perspektywy budowania możliwości obronnych – to w zasadzie „jutro”.

Nie będę odnosił się do konkretnych przewidywań i uczciwie zaznaczę, że jestem wobec takich scenariuszy sceptyczny – co wynika z krytycznej oceny potencjału federacji rosyjskiej. Nie zmienia to faktu, że lęki związane z ryzykownymi działaniami rosji obecne są u dużej części Polaków. Jak wynika z lutowego sondażu Instytut Badań Pollster, aż 56 proc. ankietowanych przyznało, że obawia się wojny rosji z NATO (32 proc. badanych nie podzieliło takich obaw). No i jest też cechą rzetelnego wojskowego planowania uwzględnienie nawet minimalnych zagrożeń – by w razie potrzeby móc na nie odpowiednio reagować.

—–

W pełnych pesymizmu przepowiedniach zwykle pierwszym celem rosyjskiego ataku nie jest Polska, a państwa nadbałtyckie. To skądinąd zupełnie racjonalny „wybór”, zważywszy na położenie i potencjał militarny Rzeczpospolitej. Mimo granicy z obwodem królewieckim nie jesteśmy tak „wystawieni” jak Litwa, Łotwa i Estonia (choć operacyjne wykorzystanie terytorium Białorusi w zasadzie tę zaletę znosi). No i nasza armia byłaby dla wojsk rosyjskich dużo poważniejszym wyzwaniem niż siły Bałtów – takim, do którego należałoby się bardziej i dłużej przygotować.

W „obiegu” są rzecz jasna scenariusze jednoczesnego uderzenia rosji na Polskę i kraje nadbałtyckie, ale to już totalne war-fiction. Na gruncie realistycznych rozważań – mało prawdopodobnych, ale nie niemożliwych – należy uznać, że nawet jeśli Moskwa chciałaby zaatakować nasz kraj, byłby to jej kolejny krok po uprzednim zajęciu „Pribałtyki”.

A co z Ukrainą? Właściwym jest założenie, że trwający tam konflikt wiąże ręce Moskwie. Skala działań i wielkość zaangażowanego potencjału nie pozwalają rosji na inne interwencje.

Lecz na potrzeby tekstu przyjmijmy założenie z na poły żartobliwego prawa Murphy’ego – że co miało się zepsuć, to się zepsuło; co mogło pójść nie tak, właśnie nie tak poszło. Wiele rzeczy musiałoby się wydarzyć – a inne nie wydarzyć – by rosja stworzyła odpowiednio liczny i wyposażony kontyngent do działań wymierzonych w kraje nadbałtyckie, przy jednoczesnym utrzymaniu status quo w Ukrainie. Dużo poważniejsza niż obecnie erozja pomocy wojskowej Zachodu oraz gwałtowny rozkład samodzielnych możliwości obronnych Ukrainy odegrałyby tu kluczową rolę. Pozwoliłyby putinowi zamrozić konflikt, a zarazem trzymać topór w powietrzu, gdyby Ukraińcy zechcieli wykorzystać otwarcie kolejnego frontu na swoją korzyść.

To skrajnie mało prawdopodobne, ale całkowicie wyrugować takiej opcji nie sposób.

—–

No więc mamy gromadzących się rosjan u granic krajów nadbałtyckich – i co dalej? Jak ochronić naszych sojuszników?

Powiedzmy sobie jasno – Litwa, Łotwa i Estonia to bardzo niewdzięczny teren do obrony. I „niewybaczający” zaniechań i pomyłek.

Spójrzmy najpierw na Ukrainę, trzy i pół razy większą niż cała nadbałtycka trójka. Przestrzenna rozległość tego kraju zapewniła mu głębię strategiczną i operacyjną – zaplecze, w którym odtwarza się gotowość bojową ukraińskiej armii i „zapas terenu” pozwalający na tworzenie kolejnych linii obronnych w razie niepowodzeń. Zarazem rozłożyła rosyjską logistykę, która w realiach rozciągniętych szlaków zaopatrzeniowych nie była w stanie – zwłaszcza w początkowym okresie pełnoskalowej wojny – zapewnić dostaw pierwszoliniowym oddziałom, przesądzając o ich porażkach.

Tymczasem kraje nadbałtyckie są nieduże, pokonane dystansu od granicy z rosją/Białorusią do morza mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka-kilkanaście godzin. Nawet w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć, zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy rosjan – na ich własnym terytorium. W „Pribałtyce” nie ma miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych, na manewr bezpiecznego odskoku, by się przegrupować i przejść do kontrataku. Przegrana bitwa graniczna zapewne oznaczałaby przegraną wojnę. Rosyjską falę należałoby zatem odeprzeć zaraz u początku naporu.

Siły Bałtów byłyby w tym celu niewystarczające. Z gier sztabowych przeprowadzonych kilka lat temu w Pentagonie wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich – poza miejscowymi wojskami – należałoby delegować dziesięć natowskich brygad ciężkich. Dodatkowe 40 tysięcy ludzi, z ponad tysiącem czołgów i wozów bojowych. Gdyby rosjanie dziś koncentrowali się u granic Litwy, Łotwy i Estonii, wyekspediowanie takich sił byłoby trudne, biorąc pod uwagę zasoby Europy, ale nie niemożliwe. Z wiodącym udziałem Amerykanów w zasadzie proste.

Co to oznacza dla rosyjskich kalkulacji, nietrudno sobie wyobrazić. Ale…

…do lektury pozostałej części mojego tekstu zapraszam Was na portal Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. No więc nas straszą, wykorzystując do tego także Białoruś/screen z dzisiejszej Rzepy

Przesmyk

O „przesmyku suwalskim” mówi już nawet Al-Jazeera (swoją drogą, polecam śledzenie profilu na FB – narracja redakcyjna jest subtelnie prorosyjska, ale już lektura komentarzy to podróż bez trzymanki poza naszą, zachodnią bańkę informacyjną; Arabowie modlą się za Putina i trzymają kciuki za Rosję, Polska zaś… głoduje).

Ale wrócimy na przesmyk, o którym ostatnio znów jest tak głośno, także w zagranicznych mediach. Nie wiem, co za geniusz geopolityki wymyślił to określenie. Komu wyszło, że Rosjanie będą dążyć do zajęcia kawałka Suwalszczyzny, by tym samym odciąć kraje nadbałtyckie od lądowego połączenia z NATO.

Zerkając na mapę, sprawa wydaje się oczywista. Ale… Ale wojskowi nie patrzą na mapy polityczne, bo z nich niewiele wynika. Kto zna tę część Polski (a ja znam bardzo dobrze), ten wie, jak koszmarnie ukształtowany jest tam teren. Jeziora, rzeki, bagna, lasy; cudowna przyroda to wróg każdej nacierającej armii.

Rosjanie o tym wiedzą, wiedzieli zanim brutalnie zdarzyli się z rzeczywistością w środkowej części Donbasu. Gdzie podobna topografia obnażyła ich niemoc w pokonywaniu przeszkód terenowych. Gdzie błyskawiczna w założeniu ofensywa wyhamowała niemal do zera przez rzeki i lasy.

Rosjanie nie oponowali, gdy swego czasu – parę lat wstecz, gdzieś u początków rządów PiS-u – wybuchła u nas przesmyko-suwalsko-histeria. Bo i po co mieliby to robić? Nasze polskie lęki były im na rękę, pozwalały bowiem pielęgnować mit groźnej Rosji, z którą trzeba się liczyć, bo uderzy tak, że zaboli.

Ale dajcie już spokój – zwracam się do domorosłych strategów i geopolityków. Przestańcie pierd…ć o tym przesmyku, bo to się kupy nie trzyma. Rosja nie zaatakuje teraz natowskiego kraju, a gdyby już – z jakichś absolutnie nieracjonalnych powodów – miała to uczynić, po co jej odcinać państwa nadbałtyckie, skoro mogłaby zająć je w 2-3 doby (patrz: podpis pod zdjęciem)? W sytuacji, w której „rąbanie” korytarza z Białorusi do obwodu kaliningradzkiego zajęłoby duuuuużo więcej czasu i wiązało się z przeniesieniem działań zbrojnych na teren jeszcze kolejnego kraju?

—–

Litwa, Łotwa i Estonia nie obronią się same, a zgromadzone tam siły NATO – wśród których, w ramach misji Air Policing, jest także komponent lotniczy – nie wystarczą do powstrzymania rosyjskiej agresji. Obecna doktryna Sojuszu zakłada, że państwa nadbałtyckie wpadną w łapy Rosjan – i że trzeba będzie je odbić (na co alianci, wedle jawnych dokumentów, dają sobie 180 dni). Nz. jeden z polskich F-16, które regularnie biorą udział w misjach AP/fot. Bartek Bera

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zwycięstwo

Kilka dni temu generał Ben Hodges – dowódca amerykańskich wojsk lądowych w Europie – przyznał publicznie, że NATO nie byłoby w stanie uchronić państw nadbałtyckich przed zajęciem ich przez armię rosyjską.

„Rosjanie podbiliby je, zanim nasze siły dotarłyby, by stanąć w ich obronie” – mówił Hodges niemieckiemu tygodnikowi „Die Zeit”. Wojskowy przyznał też rację ekspertom, którzy prognozują, iż rosyjskie wojska są w stanie maksymalnie w 60 godzin zająć wspomniane kraje.

Tuż po tej wypowiedzi posypały się komentarze wszelkiej maści „speców”, których generalna linia sprowadza się do stwierdzenia, że NATO to wydmuszka, że Ameryka jest słaba, że Rosja rulez i dajmy sobie spokój ze stawianiem się niedźwiedziowi. Bo a nuż i na Polskę ryknie – a wtedy nic i nikt nas nie uchroni.

Ehh…

Hodges nie ujawnił żadnej tajemnicy, nie powiedział czegoś, co winno dramatycznie zmienić nasze wyobrażenia na temat (nie)równowagi militarnej w regionie. Generał stwierdził, co oczywiste – że trzymająca w Europie „pod parą” ponad 250 tys. żołnierzy Rosja, nie może przegrać z przeciwnikiem, który ma do dyspozycji kilkanaście razy mniej wojska. A taki jest potencjał Litwy, Łotwy i Estonii, z uwzględnieniem stacjonujących tam obcych oddziałów. Rzekł (choć trzeba to czytać między słowami), że ów teatr działań jest zbyt mały, by prowadzić na nim długotrwałą, efektywną obronę, która przetrwałaby do czasu nadejścia głównych sił.

Nawet tak zwanej szpicy, która też potrzebuje (czy raczej – będzie potrzebować) kilkudziesięciu godzin, by móc wejść do akcji.

Hodges nie sfalsyfikował (jak napisał to jeden z portali) sensowności projektu o nazwie „NATO”. Bo nie ma ku temu żadnych podstaw. I Stany, i Europa Zachodnia – a już zwłaszcza ich zsumowany potencjał, którego organizacyjną czapką jest Sojusz – dysponują możliwościami dużo większymi niż Rosja. Mówiąc wprost, nasz wschodni sąsiad nie przetrwałby konfrontacji z Zachodem. I w tej groźbie kryje się siła NATO.

Teoretyczna możliwość lokalnego, taktycznego sukcesu przeciwnika, w żaden sposób nie przekreśla sensowności trwania przymierza (ostatecznie, utracone terytoria można odbić). Rosjanie też o tym wiedzą. I dlatego, choć mogliby zająć „Pribałtikę” w kilkadziesiąt godzin, póki rządzą nimi w miarę racjonalni ludzie, póty się na to nie zdecydują. Wiedzą, że byłoby to ich ostatnie zwycięstwo.

—–

Armia amerykańska w Afganistanie/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to