Deklasacja

Z filmów udostępnianych przez ukraińską armię można wywieść błędny wniosek – że wojna na wschodzie to starcie rosyjskich pancernych kolumn z niewielkimi oddziałami piechoty, wyposażonej w wyrzutnie przeciwpancerne i drony. W rzeczywistości konflikt toczy się w znacznie szerszym spektrum, ma też bowiem charakter ciężkich lądowych zmagań zmechanizowanych formacji, wspartych potężnym ogniem artylerii lufowej i rakietowej. Przekaz ukraińskiej propagandy skupia się na działaniach, w których przewaga obrońców jest wyraźna. To sposób na budowanie morale własnego wojska i społeczeństwa, a jednocześnie metoda, która ma zaskarbić Ukrainie przychylność zachodnich opinii publicznych, będąc przy tym rodzajem podziękowania za udzielone materiałowe wsparcie. „Nie marnujemy przekazanej nam przez Zachód broni”, przekonują Ukraińcy. Jako że ma to pokrycie w faktach – także w wymiarze strategicznym (rosyjska porażka na północy Ukrainy) – zachodnie rządy w coraz większym zakresie dozbrajają armię obrońców. Minął już – zdaje się, że bezpowrotnie – okres wątpliwości, czy przekazany do Ukrainy sprzęt nie wpadnie w ręce Rosjan. Pojedyncze sztuki agresorzy oczywiście przejmują, sporo broni niszczą w trakcie walk, ale przede wszystkim otrzymują za jej sprawą potężne lanie. Dosłownie i w przenośni, w postaci upadłego już na dobre mitu „trzeciej armii świata”.

Ankara drwi z Moskwy

Spory udział w tej deklasacji mają tureckie drony Bayraktar TB-2, których kilkadziesiąt sztuk Ukraina zakupiła jeszcze przed inwazją. Bezlitośni zabójcy ciężkiego sprzętu Rosjan dorobili się kultowego statusu – o Bayraktarach powstała już piosenka, udostępniania przez dziesiątki milionów internautów z całego świata. Nazwa drona stała się imieniem dla kilku chłopców, urodzonych w Ukrainie po rozpoczęciu inwazji. Ukraiński zaś wzbogacił się o nowe słowo „bajraktarzyć”, znaczące, w zależności od kontekstu, „gromienie Rosjan”, „mieszanie szyków”, czy „sprowadzanie nieszczęścia”. Najeźdźcy stają na głowie, żeby z arsenału obrońców wyeliminować groźne bezzałogowce, lecz idzie im tak sobie. Z oficjalnych danych rosyjskiego MON wynika, że Ukrainie straciła już wszystkie TB-2 – i to kilka razy (generalnie, gdyby wierzyć rosyjskim statystykom, armii ukraińskiej powinno już nie być, a nieliczni żołnierze walczyliby teraz bagnetami i pięściami). W rzeczywistości dowodów na liczne strącenia brak, za to wciąż pojawiają się nowe nagrania ilustrujące ataki uzbrojonych w rakiety Bayraktarów. Moskwa posunęła się nawet do złożenia oficjalnego protestu w Turcji, ale w odpowiedzi urzędnicy Kremla usłyszeli, że producent dronów to prywatne przedsiębiorstwo, zaś do zakupów doszło przed inwazją. W tym ostatnim przypadku Turcy zadrwili sobie z Rosjan, wiadomo bowiem o co najmniej jednej dostawie uzbrojonej wersji dronów już po 24 lutego. I innych transportach nieuzbrojonych mini-Bayraktarów, służących do rozpoznania. Niemal równie groźnych, do czego dobitnie przekonuje film udostępniony przez Ukraińców w pierwszym tygodniu kwietnia. Jego bohaterem jest uciekający rosyjski żołnierz, spłoszony wiszącym nad nim bezzałogowcem. Wojskowy biegnie w sumie kilkaset metrów, do swoich, zdradzając tym samym ich pozycje. Próby zestrzelenia drona przez kolegów spełzają na niczym, maszyna przekazuje lokalizację własnej artylerii. Wkrótce cały rosyjski posterunek zostaje zlikwidowany.

W takim celu – rozpoznawania terenu i przekazywania koordynat artylerzystom – Ukraińcy używają także bezzałogowców Fly-Eye. To urządzenia zaprojektowane i wyprodukowane w Polsce przez firmę WB Electronics. Pierwsze egzemplarze „latającego oka” trafiły do Ukrainy w 2015 r. i dotąd były głównie wykorzystywane przez oddziały specjalne do śledzenia ruchów wojsk separatystów w Donbasie. Przez siedem lat Ukraińcy nie stracili żadnej maszyny – zarówno w wyniku zestrzelenia, jak i ataku radioelektronicznego – co pozwala wystawić wysoką ocenę polskim konstruktorom. Czy Fly-Eye okazały się równie niezawodne w pełnoskalowym konflikcie? Ukraińcy twierdzą, że tak, zaś Rosjanie nie przedstawili żadnych przekonujących dowodów na zestrzelenie czy przejęcie polskiego drona. Jedno wszak jest pewne – w rozkręcającej się drugiej fazie wojny, bitwie o Donbas, Fly-Eye będą mogły w pełni zademonstrować swoje możliwości. Warunki terenowe, inne niż w zurbanizowanej północnej Ukrainie, to idealna przestrzeń operacyjna dla czołgów i artylerii. W wojnie manewrowej na rozległym stepie szybkie lokalizowanie nacierających ugrupowań przeciwnika to sprawa życia i śmierci.

U progu rewolucji

Doświadczenia z wojny za miedzą w sposób naturalny rodzą pytania o polskie możliwości w zakresie bojowego wykorzystania dronów. Prawdę powiedziawszy, jest z tym nawet gorzej niż przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji. Setka dronów kamikadze (tzw. amunicji krążącej), które były na wyposażeniu naszego wojska, w marcu trafiła do Ukrainy w ramach wsparcia materiałowego dla tamtejszej armii. Kilka lat temu ówczesny minister obrony Antoni Macierewicz zapowiadał kupno tysiąca Warmatów od WB Electronics, ale ostatecznie zignorował „prywaciarzy”, przekonując współpracowników, że państwowy koncern zbrojeniowy przedstawi konkurencyjną, wszechstronną ofertę dotyczącą dronów. PGZ do dziś nie potrafi zbudować takiej konstrukcji, skończyło się zatem na wspomnianych stu sztukach. Wojsko Polskie używa także kilkudziesięciu małych aparatów rozpoznawczych – izraelskich Orbiterów i polskich Fly-Eye. I to w zasadzie tyle. Ale…

Wiele wskazuje na to, że jesteśmy u progu dronowej rewolucji w naszych siłach zbrojnych. Latem zeszłego roku MON kupił od Turcji cztery zestawy (24 maszyny) uzbrojonych Bayraktarów, z pełnym pakietem szkolnym, logistycznym i amunicyjnym. Pierwsze samoloty miały trafić do Polski w 2022 r., lecz niedawno jeden z wiceministrów obrony skorygował ów termin na przyszły rok. Nie znamy przyczyny opóźnienia, możliwe, że Turcy przestawili moce produkcyjne na rzecz dostaw dla Ukraińców. Ci – w ramach realizacji kolejnego kontraktu z Ankarą – mieli uruchomić montownię TB-2 u siebie, ale wojna (wiele na to wskazuje) pokrzyżowała plany. Nie da się wykluczyć, że problem z dostawami dla Polski ma charakter polityczno-techniczny – na Turcji nadal ciąży amerykańsko-kanadyjskie embargo, które obejmuje wybrane elementy wyposażenia Bayraktarów. Co prawda Turcy zapewnili, że są w stanie znaleźć własne zamienniki, ale może mają z tym kłopoty.

Mimo przeszkód już dziś można założyć, że TB-2 skokowo podniosą potencjał WP. I to niebawem, bo dostawy mają się zakończyć w 2024 r. Do tego czasu arsenał naszej armii wzbogaci się również o amerykańskie rozpoznawczo-uderzeniowe MQ-9A Reaper – zapowiada ministerstwo obrony. „Żniwiarze” to dronowa super-liga. Te ważące z pełnym obciążeniem prawie pięć ton maszyny, mogą przebywać w powietrzu przez 27 h. Latają z prędkością 500 k/h i zabierają niemal 1,5 tony bomb i rakiet. Polska chce je pozyskać w tym roku, w ramach tzw.: pilnej potrzeby operacyjnej (zakup w trybie bezprzetargowym). „Pilne pozyskanie MQ-9A jest związane z sytuacją za wschodnią granicą Rzeczpospolitej”, tłumaczył okoliczności decyzji ppłk Krzysztof Płatek z Agencji Uzbrojenie. Z tych samych powodów trwają rozmowy między MON a Grupą WB Electronisc na temat zakupu zintegrowanych systemów obejmujących drony obserwacyjne i amunicję krążącą. Ustalenia objęte są tajemnicą – z przecieków wiadomo, że przedmiot potencjalnej umowy ma być wart miliard złotych, a dostawy zaczęłyby się jeszcze w bieżącym roku. „Na razie mogę tylko powiedzieć, że chłopaki od bezpilotowców nie nudzą się”, donosi moje źródło w WBE.

Z już zatwierdzonych kontraktów należy wspomnieć lutową umowę z WB Electronisc na 11 zestawów (44 maszyn) Fly-Eye. Z kolei w grudniu minionego roku Mariusz Błaszczak podpisał wart 170 mln zł kontrakt z PGZ na sto aparatów obserwacyjnych. Co ciekawe, dostawy mają się zacząć dopiero w 2024 r. i trwać przez trzy lata. Państwowy gigant wciąż nie ma gotowego projektu, a umowa jest de facto kroplówką i zarazem sposobem na sfinansowanie prac. Oby nie wyszedł z tego produkt podobny do rosyjskiego Orłana-10, podstawowego bezzałogowca najeźdźczej armii. Sprzęt warty wedle katalogu 120 tys. dol., to składak z części, które można nabyć w sklepie fotograficznym i na… śmietniku. „Oczy” Orłana okazały się być średniej jakości aparatem fotograficznym Canon (od kilku tygodni niedostępnym w Rosji z uwagi na sankcje). Za zbiornik paliwa zaś robiła… plastikowa butelka po wodzie. „Anałoga w miru niet”, zwykli chwalić swą broń Rosjanie. W rzeczy samej…

—–

Nz. Czy Polska zdecyduje się na kupno już kiedyś zapowiadanego tysiąca Warmatów?/fot. producenta

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 17/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Policzek

Dziś popołudniu dowiedzieliśmy się, że minister obrony narodowej skierował do prezydenta wniosek o awansowanie pułkownika Ryszarda Kuklińskiego do stopnia generała. Wśród byłych i obecnych mundurowych zawrzało. I wcale mnie to nie dziwi.

Istotnym elementem żołnierskiego etosu jest tabu zdrady. Ewentualny awans Kuklińskiego oznaczałby niebezpieczną relatywizację postaw, w myśl zasady: „żołnierz nie powinien zdradzać, a l e…”. Tymczasem armia jest tym, czym jest, właśnie dlatego, że w jej szeregach nie ma akceptacji dla wspomnianego „ale”.

Owa pryncypialność skutkuje określonymi oczekiwaniami – niektóre z nich, z perspektywy cywilów, można uznać za przesadne. Niemniej istnieją, i są przez wojskowych artykułowane. Rozmawiałem o Kuklińskim wielokrotnie, z wieloma żołnierzami. Wiele z tych rozmów kończyło się stwierdzeniem: „jeśli czuł, że służy w niewłaściwej sprawie, mógł odejść. Albo honorowo strzelić sobie w łeb. Wybrał najgorszą drogę”.

Dla tych, którzy tak myślą – a jest ich w armii większość – wyniesienie kontrowersyjnego oficera do rangi generała będzie jak policzek.

Jak premiowanie zdrady.

—–

Decyzja Antoniego Macierewicza oznacza bezpardonowe wkroczenie na obszary środowiskowego tabu, jakim w wojsku jest zdrada/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to