Wsad

Na początku kwietnia br. pozycje ukraińskie na przedpolach Siewierska stały się celem specyficznego ataku. Zaczęło się prawilnie, od przygotowania artyleryjskiego, po którym jednak – miast pancernych pojazdów wspartych piechotą – do natarcia przystąpił oddział składający się z kilkunastu motocykli. Każdy jednoślad zabierał dwie osoby, uderzenie wykonano zatem w sile plutonu. Motocykliści przedarli się do ukraińskich okopów, gdzie wywiązała się krótka walka. Zaskoczeni Ukraińcy opuścili pozycje; szalona taktyka okazała się skuteczna.

W takich okolicznościach na froncie wschodnim zadebiutowały oddziały motocyklowe. Jakość wedle (pro)rosyjskich entuzjastów pomysłu porównywalna do niemieckich Sturmtruppen z czasów I wojny światowej. Czy słusznie? I tak, i nie, o czym w dalszej części tekstu, najpierw bowiem przyjrzyjmy się rzekomym protoplastom z kajzerowskiej armii.

W alianckich okopach Sturmtruppen cieszyły się złą i ponurą sławą – Francuzi nazywali ich członków „egzekutorami”, Brytyjczycy używali mniej wyszukanych określeń typu „diabły” czy „demony”. Zadaniem szturmowców było bowiem skryte przedostanie się przez ziemię niczyją, by zlikwidować wysunięte stanowiska karabinów maszynowych, wziąć jeńca czy po prostu zdezorganizować obronę przeciwnika w konkretnym miejscu. Często chodziło o odpowiednie przygotowanie gruntu (np. poprzez zniszczenie przeszkód terenowych) pod mający nastąpić atak piechoty.

Co do środków – subtelne nie były; efekty uzyskiwano poprzez zarzucenie przeciwnika granatami ręcznymi, których każdy szturmowiec zabierał ze sobą po kilkanaście. To żołnierze Sturmtruppen jako pierwsi otrzymali charakterystyczne stalowe hełmy, które przez jakiś czas – obok krótkich kawaleryjskich karabinków – stanowiły ich wyróżnik (Stahlhelmy z nakarczkiem z biegiem lat stały się standardem całej armii niemieckiej, a ich kształt wyznaczył trwający do dziś trend w projektowaniu sprzętu ochronnego).

Szturmowcy działali w małych grupach – 8-12-osobowych – wcześniej przechodzili żmudne szkolenie. W jego trakcie odsiewano niezdolnych do pełnienia służby, w której liczyła się siła, wytrzymałość i ponadprzeciętna zręczność. Trening miał też za cel maksymalne zgranie żołnierzy – tak, by w walce cały poddział funkcjonował niczym jedna sprawna maszyna. Wtórny efektem tego zgrywania (wtórnym, ale jak najbardziej pożądanym!) były silne więzi/poczucie braterstwa między członkami Sturmtruppen.

Ten model rekrutacji i przysposobienia znacząco odbiegał od standardu całej armii (nie tylko niemieckiej, ale wszystkich biorących udział w Wielkiej Wojnie). Skala zaangażowania wojska oraz wymogi frontu sprawiały, że zawieszono pokojowe normy „obróbki rekruta” – poborowi po krótkim, podstawowym szkoleniu trafiali w rejon walk. Reszty mieli się nauczyć od okopowych wiarusów – szczęściarzy, którym dane było przetrwać jatki. Uczyli się nieliczni (dołączając tym samym do grona starych, gdzie oczywiście również dochodziło do krwawej fluktuacji) – większość ginęła w ciągu kilku pierwszych dni.

Szturmowcy nie zmienili losu wojny – w ostatecznym rozrachunku było ich za mało. No i górę wzięły nawyki ujęte w czymś, co dziś ładnie nazywamy „kulturą strategiczną”. Dowódcy pierwszowojennych armii aż do samego końca nadrzędną skuteczność przypisywali masowym atakom piechoty i artyleryjskim nawałom. Niemcy się na tym przejechali, alianci mieli bowiem większe ludzkie zasoby.

Dość historii, wracamy do Ukrainy. Armia rosyjska już w początkowej fazie wojny wytraciła dużą część najlepszego personelu (pisałem o tym wielokrotnie, więc poprzestanę na tym stwierdzeniu). A uzupełnienia traktowano tak, jak w czasach I wojny (czy bliższej rosjanom „wielkiej wojny ojczyźnianej”) – krótkie szkolenie (albo i nie…) i hyc na front. Takie ad hoc formowane jednostki nie nadawały się do niczego innego, jak do frontalnych ataków. Pożytek z „jednorazowych żołnierzy” był taki, że wróg za ich sprawą ujawniał swe pozycje, zużywał zasoby, wreszcie sam się zużywał. Choć stosy trupów rosły – nadal rosną, a ostatnie dwa miesiące są w tym zakresie rekordowe – wielkich korzyści z tego nie ma. Front, nie licząc lokalnych korekt, stoi od jesieni 2022 roku.

Od tego czasu rosjanie chwytają się rozmaitych sposobów na przełamanie impasu, oddziały motocyklowe są jednym z nich.

Gwoli uczciwości zauważyć należy, że motocykle (w tym pojazdy elektryczne), nie są w armii rosyjskiej jakimś novum – co najmniej od  2017 roku jednośladów używają jednostki specjalne. Specnazowcy szkolą się w motocyklowym rozpoznaniu, w osłanianiu kolumn szturmowych czy w rajdach na tyły przeciwnika. Ba, jako pierwsi podczas tej wojny po jednoślady sięgnęli Ukraińcy – wiosną 2022 roku kilka oddziałów wyposażonych w elektryczne (a więc ciche w marszu) Delfasty wyspecjalizowało się w polowaniach na rosyjskie czołgi (do tego stopnia, że rosjanie oferowali „swoim” nagrody za schwytanie „mad-maksów”).

W takim szarpaniu przeciwnika łatwo dostrzec podobieństwo do tego, co robili niemieccy sturmtruppersi. Ale frontalne ataki to zupełnie inna historia, dziś – gdy element zaskoczenia bezpowrotnie minął – przywodząca skojarzenia z szalonymi szarżami kawaleryjskimi. Atut prędkości nie ma już znaczenia, Ukraińcy z brutalną skutecznością masakrują „mad-maksów” artylerią, coraz większą wprawę w zabijaniu załóg jednośladów mają droniarze. Odziały motocyklowe stały się więc koleiną odmianą armatniego mięsa…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Nz. Skutki ataku motocyklowego pod Wuhłedarem/fot. ZSU

Urealnianie?

Kilka dni temu rosja złożyła Ukrainie „propozycję pokojową”. W polskich mediach przeszła ona bez większego echa, a szkoda. Oto bowiem o warunkach mówił sam putin, co nie byłoby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie fakt, że wichrzycielowi z Kremla wyraźnie „zmiękła rura”.

Oczywiście, propozycja i tak była skandaliczna. Zakładała wycofanie ukraińskich wojsk z całości obwodów ługańskiego, donieckiego, zaporoskiego i chersońskiego – a więc oddanie bez walki kolejnych kilkunastu procent terytorium Ukrainy – oraz rezygnację Kijowa z przyszłego członkostwa w NATO. W zamian Moskwa zaoferowałaby pokój zawarty „raz na zawsze”.

Nie będę się rozwodził o prawdomówności rosyjskiego przywódcy – wiadomo, że jest co najmniej problematyczna. Warto jednak zauważyć, że putin dotąd stał na stanowisku, że cele rosji w Ukrainie się nie zmieniły. Oczekiwał poddania się i wasalizacji całego kraju, planował inkorporację więcej niż czterech obwodów. Tymczasem spuścił z tonu, co jest o tyle zaskakujące, że kremlowski zbrodniarz jak ognia unikał bycia twarzą jakiejkolwiek porażki. Gdzie mógł, tam delegował zauszników, co najlepiej widać w reakcjach rosyjskiego państwa na naturalne katastrofy i poważne wypadki. Obecność putina miała podkreślać i ucieleśniać imperialną wielkość rosji, nie zaś być ilustracją jej organizacyjnej czy infrastrukturalnej słabości.

A wobec wcześniejszych rozdymanych zapewnień dotyczących losu Ukrainy, ofertę „tylko cztery obwody i kończymy”, trudno postrzegać inaczej niż jako słabość. Dziw bierze, że putin to firmuje.

Co się za tym kryje? W mojej ocenie, poczucie realizmu.

Dziś putin spotyka się z innym pariasem światowej polityki – Kim Dzong Unem. To jego pierwsza podróż do Korei Północnej od 24 lat, kolejna z serii wizyt petenckich (wcześniej był Iran i Chiny), podczas których prezydent federacji zabiega o militarno-materiałowe wsparcie. Nominalnie potężny rosyjski przemysł zbrojeniowy nie radzi bowiem sobie „z obsługą” pełnoskalowej wojny, stąd umizgi do sojuszników. Ten północnokoreański potrzebny jest rosji przede wszystkim jako dostawca amunicji artyleryjskiej oraz rakiet balistycznych. Jak szacuje amerykański wywiad, przez ostatnie 1,5-roku Pjongjang przekazał Moskwie 5 mln sztuk pocisków. Znaczna ich część okazała się awaryjna (sami rosjanie przyznają, że w niektórych partiach nawet 40 proc. amunicji nie nadawało się do użytku), tym niemniej i tak jest to gigantyczny „zastrzyk”, pozwalający rosyjskiej artylerii na zmasowany ostrzał. Ilościowo mocno przewyższający możliwości ukraińskich luf.

Bo faktem jest, że rosjanie wciąż mają do dyspozycji mnóstwo armat – coraz starszych, coraz gorszej jakości, ale „masa robi jakość”.

Faktem jest, że nadal zasypują ukraińskie pozycje dużą liczbą bomb szybujących. Powstają one na bazie starych sowieckich ładunków lotniczych, a tych moskalom nie brakuje.

Faktem jest, że rosjanie używają na froncie masy wyprodukowanych w Chinach dronów – w tym zakresie posiadając znaczącą przewagę nad Ukraińcami.

Faktem jest, że rosyjski kontyngent pęcznieje jeśli idzie o stany osobowe – obecnie w wojnę z Ukrainą zaangażowanych jest 700 tys. żołnierzy, 3,5 razy więcej niż na początku pełnoskalowego konfliktu.

Ale prawdą też jest, że mimo tych przewag, armia rosyjska drepcze w miejscu. Że zaczyna jej brakować podstawowego wyposażenia, bo przemysł niedomaga, a sowieckie zapasy się kończą. Póki co nie dotyczy to czołgów czy wspomnianych armat, ale bojowych wozów piechoty i transporterów opancerzonych już tak. Ich niedostatek sprawia, że rosjanie coraz częściej wykorzystują do pokonywania ziemi niczyjej – w pierwszych fazach natarcia – motocykli i wózków golfowych. To oczywiście lepsze niż tyraliera – ostatecznie nawet niewielki silnik ma więcej mocy niż nogi – lecz i tak na niewiele się zdaje; „madmaksowe” natarcia też kończą się krwawymi jatkami.

A będzie tylko gorzej, bo armia ukraińska znów krzepnie. Bo niebawem pojawią się efy szesnaste. Bo samymi dronami wojny wygrać się nie da. Bo Zachód jakby otrząsnął się z dziwacznego letargu i wziął się na poważniej za wspieranie Ukrainy. Bo zaciska się sankcyjna pętla. Bo jest już niebezpieczny dla Moskwy casus w postaci zgody G-7 na korzystanie przez Ukrainę z odsetek generowanych przez zamrożone rosyjskie aktywa.

Czy to nie dość argumentów, by zacząć się urealniać?

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, ukraińska wyrzutnia Grad gdzieś na donieckim odcinku frontu/fot. Sztab Generalny ZSU

Sieć

Motocyklista z wyrzutnią przeciwpancerną w pojemniku na plecach przywołuje skojarzenia z filmami „Mad Max”, których akcja toczy się w post-apokaliptycznym, pustynnym anturażu. W australijsko-amerykańskich produkcjach motocykl decyduje o być albo nie być resztek ludzkości, w zielonej Ukrainie również jest narzędziem w brutalnych pojedynkach na śmierć i życie. W wymyślonej rzeczywistości to głośna, paliwożerna maszyna, w tej prawdziwej – sunący bezszelestnie pojazd. W większej mierze ciekawostka niż typowy obrazek z ukraińskiego frontu, a zarazem zapowiedź procesu, przed jakim stają wszystkie armie świata. O ropie mówi się, że to „krew wojny”, ale jej czas nieuchronnie dobiega końca. Zielone nie tylko kamuflażem wojsko nadal pozostaje pieśnią przyszłości, lecz wcale nie tak odległej. Elektryczny jednoślad Delfast już dziś potrafi zapewnić ponad 300-kilometrowy zasięg. Daje przewagę zaskoczenia – bo nie słychać, gdy się zbliża – oraz sposobność do szybkiej ewakuacji po wykonanym ataku. W Ukrainie sprawdza się w polowaniach na czołgi, do tego stopnia, że Rosjanie oferują własnym żołnierzom dodatkowe nagrody za schwytanie „mad-maksów”. Jest w tym zresztą dodatkowa symbolika – oto Rosję, żyjącą z kopalin i próbującą jak najdłużej zachować paliwowe status quo – kąsa chmara małych „elektryków”.

Źle oszacowana paleta

O ich skuteczności decydują także inne czynniki, z których najważniejszy to dostęp do informacji. Internet – oczywisty atrybut niewojennej rzeczywistości, od lat służący głównie do rozrywki – właśnie sprawdza się w okolicznościach, do jakich został niegdyś stworzony. Przesył danych na przenośne urządzenia pozwala Ukraińcom na budowanie wysokiej świadomości sytuacyjnej do poziomu pojedynczego żołnierza. W wojskowej terminologii używa się w tym kontekście określenia „sieciocentryczność”. Opisuje ono środowisko cybernetyczne, gdzie następuje bieżąca wymiana danych z rozmaitych źródeł, której towarzyszy w dużej mierze zautomatyzowany proces doradczy i decyzyjny, na przykład wskazanie celów do likwidacji. Co istotne, choć środowisko to ma różne pułapy dostępu, zasilanie danymi odbywa się w sposób „demokratyczny” – każdy może wrzucić do systemu pozyskane przez siebie informacje. Rosjanie przed 24 lutego zdawali sobie sprawę z tego, że Ukraińcy zaprzęgną Sieć do walki. Lecz jak w wielu innych kalkulacjach i tu źle oszacowali paletę możliwości przeciwnika.

Nim pierwsze czołgi wtargnęły do Ukrainy, agresorzy przypuścili rozległy atak cybernetyczny. Bez wchodzenia w techniczne szczegóły – intencją było odcięcie Ukrainy od komunikacji satelitarnej, dającej dostęp do Internetu. W połączeniu z kinetycznymi atakami na naziemną infrastrukturę, poskutkowałoby to całkowitym brakiem Sieci na rozległych obszarach kraju. Przy czym w rosyjskich planach chodziło głównie o to, by wybić Ukraińcom z ręki oręż w wojnie propagandowej. Pozbawioną oficjalnych informacji ludnością łatwiej manipulować, nie staje się ona też uczestnikiem wymiany danych na temat działań wrogiego wojska. Ów plan nie przewidział reakcji… Elona Muska, właściciela m.in. przedsiębiorstwa SpaceX. Korporacja amerykańskiego multimiliardera dysponuje małymi satelitami, umieszczonymi na niskiej orbicie Ziemi, znanymi jako Starlinki. Urządzenia te zapewniają szerokopasmowe usługi internetowe w trudno dostępnych miejscach globu, gdzie nikt nie pokusił się o położenie kabli światłowodowych. Do połączenia ze Starlinkami potrzeba przenośnych terminali o walizkowych wymiarach. Musk oba elementy systemu udostępnił Ukraińcom – co ważne, nieodpłatnie. Rosjanie zareagowali groźbami, próbowali uszkodzić satelity, lecz informatycy SpaceX jak dotąd radzą sobie z hackerskimi atakami.

Algorytmem w uznaniowość

Starlinki zapewniają pełne pokrycie terytorium Ukrainy. Wiemy, że za ich pomocą do samego końca walk kontaktowali się ze światem obrońcy Azowstalu. Konferencje prasowe dowódców garnizonu Mariupola doprowadzały Rosjan do szału. Lecz ów symboliczny policzek nijak się miał do innych korzyści płynących z użytkowania starlinkowej infrastruktury. Żeby to wyjaśnić, koniecznym będzie cofnięcie się o kilka lat, kiedy w Ukrainie rozpoczęto proces cyfryzacji usług publicznych. Idea „państwa w smartfonie” na dobre zaczęła być realizowana przed trzema laty, jako obietnica wyborcza Wołodymyra Zełenskiego. U podstaw pomysłu leżało przekonanie, że będzie on jednym ze sposobów na ograniczenie trawiącej Ukrainę korupcji. Sprowadzenie czynności urzędowych do kilku kliknięć miało ograniczyć kontakt obywatela z „żywym” urzędnikiem, a automatyzacja i algorytmizacja procedur wyeliminować uznaniowość. Niejako ubocznym skutkiem wprowadzanych zmian byłaby – rzecz jasna mocno pożądana – zwiększająca się wydajność i skuteczność instytucji państwa. Tyle teoria.

W praktyce spodziewano się kolejnej systemowej porażki, ale tym razem Ukraina miała szczęście. Powołany na stanowiska ministra cyfryzacji Mychajło Fedorow objawił się jako doskonały organizator. Nie tylko sprawnie pokierował nowym resortem, ale z nie mniejszym sukcesem zagospodarował entuzjazm tysięcy „cyfrowych wolontariuszy” – młodych specjalistów z branży IT, którzy kupili wizję „państwa w smartfonie”. W takich okolicznościach powstała Diia, odpowiednik naszego mObywatela i ePUAP-u, z której korzysta dziś prawie 20 mln Ukraińców (dla porównania aplikację mObywatel pobrało 7,5 mln Polaków, a Profil Zaufany ma około 14 mln osób). Będąca zarazem platformą, na bazie której powstały kolejne użyteczne aplikacje. Gdy miliony osób zmuszone zostały do ucieczki okazało się, że państwo ukraińskie działa. Urzędy pilotowały uchodźców, dostarczając im niezbędnych na danym etapie podróży wskazówek, nie zawieszono wypłaty świadczeń, na bieżąco informowano mieszkańców konkretnych miejscowości o zagrożeniach ostrzałem artyleryjskim czy bombardowaniem. Cyfrowe mapy schronów, stale aktualizowane listy działających sklepów, stacji benzynowych, punktów pomocowych itp. Jeśli ktoś zastanawia się nad przyczynami wyjątkowej samoorganizacji Ukraińców po 24 lutego, odpowiedź znajdzie w smartfonie.

Wirtualny spacer po ruinach

Ów smartfon służy również do przekazywania danych przydatnych wojsku. Rosjanom w Ukrainie cały czas towarzyszą oczy i uszy cywilów. Informacje na temat ruchów wojsk, ich liczebności, uzbrojenia – zbierane i wysyłane przez mieszkańców – stanowią istotne uzupełnienie danych wywiadowczych pozyskanych przez własny zwiad oraz natowskie satelity i samoloty. Oczywiście, cywile nie mają dostępu do wojskowych systemów informatycznych – cyfrowe śluzy porządkują treści i rozsyłają je do zainteresowanych podmiotów. Część danych nie służy do bieżącego zarządzania polem walki. Władze kraju poprosiły obywateli o dokumentowanie rosyjskich zbrodni oraz skali zniszczeń. To m.in. dzięki takim materiałom udało się zidentyfikować sprawców zbrodni w Buczy i odtworzyć przebieg tych dramatycznych zdarzeń (gwoli ścisłości, dla takich celów wykorzystuje się także zawartość telefonów komórkowych rosyjskich żołnierzy – zgubionych bądź znalezionych przy poległych i jeńcach). Zdjęcia i filmy są też narzędziem w wojnie informacyjnej. Ukraińcy konsekwentnie budują narrację, wedle której ich kraj jest nieustannie pustoszony przez rosyjską armię. Dzieje się to przy wsparciu zachodnich korporacji cyfrowych. Jednym z ostatnich pomysłów, realizowanych w ramach tej współpracy, jest uzupełnienie map serwisu Google (funkcji Street View) aktualnymi zdjęciami ukraińskich miast. Wirtualny spacer po ruinach służy dyskredytowaniu Rosji, wskazywaniu jej zbrodniczych „osiągnięć” w Ukrainie.

Niezależnie od ostrości takiego przekazu, wojna nie rozstrzygnie się w Sieci, a w „realu”. Ukraińskie nadzieje na zwycięstwo – rozumiane jako wyrzucenie Rosjan z zajętych terenów – będą wszak wprost związane ze sprawnością obróbki danych. Bitwa o Donbas przybrała postać morderczego pojedynku, w którym każdy manewr (oddanie, zajęcie terenu) poprzedza wymiana artyleryjskich ciosów. Najeźdźcy mają przewagę luf i zapasów amunicji, obrońcy dysponują coraz lepszym zachodnim sprzętem – działami o większej mobilności, lepszej celności i dalszym zasięgu. Wspartymi dronami i radarami pola walki – urządzeniami zbierającymi i przetwarzającymi informacje w czasie rzeczywistym. Tak, by z jednej strony precyzyjniej razić przeciwnika, z drugiej, ujść przed jego ripostą. O przewadze jakościowej ukraińskiej artylerii Rosjanie przekonali się kilkanaście dni temu podczas prób forsowania Dońca. Zakończonych zagładą dwóch batalionów. Co ciekawe, działa obrońców były wstrzelane na długo zanim nad rzeką pojawili się Rosjanie. Program używany przez hydrologów do badania kształtu koryta bezbłędnie wytypował miejsce przyszłej przeprawy. Zainstalowany, a jakże, jako apka na komórce.

—–

Nz. „Elektryk” Delfast na ukraińskim froncie/fot. Siły Zbrojne Ukrainy

Tekst, w skróconej formie, opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 23/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to