Jeśli…

Zimą 2015 roku w rejonie Debalcewa trwały ciężkie walki. Oddziały ukraińskie trzymały miasto przez kilka tygodni – wycofały się na początku lutego, gdy skończyła im się amunicja, a jedyna trasa zaopatrzenia i ewakuacji stała się „drogą śmierci”. Cokolwiek wjeżdżało na szosę wiodącą do Artiomowska – jak wówczas nazywano Bachmut – z miejsca stawało się celem dla wrogiej artylerii.

Wiedziałem o tym aż za dobrze, z obawą więc oglądałem rozklekotany ambulans przeznaczony do wywózki najciężej rannych. Po prawdzie bałbym się jechać nim w czasie pokoju, a co dopiero pędzić ostrzeliwaną drogą. Dobrych 30 km do najbliższego szpitala w Selidowie. Wcześniej relacjonowałem wojny w Iraku i Afganistanie, pracując głównie jako dziennikarz akredytowany przy polskim i amerykańskim wojsku. Gdybym został ranny, trafiłbym do śmigłowca ewakuacji medycznej i niezwłocznie wylądował na stole operacyjnym. System Medevac zaprojektowano tak – poprzez odpowiednie rozlokowanie śmigłowców i placówek medycznych – by niezależnie od miejsca zdarzenia, najdalej w ciągu godziny pacjent uzyskał pomoc ratującą życie.

Istotnym elementem Medevacu była pierwsza pomoc udzielana tuż po zranieniu przez wyszkolonych ratowników. W 2015 roku w armii ukraińskiej – opartej o radzieckie wzorce – lekarzy na pierwszej linii nie było, a sanitariusze, niezależnie od tego, jak oddani i kompetentni, zmagali się z dramatycznym niedoborem podstawowych środków medycznych. Zaś na tyłach, we wspomnianym Selidowie, do obsługi frontowych oddziałów wyznaczono szpital, który nie miał dostępu do bieżącej wody. Podstawowe techniczne instrumentarium pamiętało czasy późnego ZSRR, a stół operacyjny był z połowy lat 50. „Nie mamy sprzętu do intubacji”, skarżył się jeden z lekarzy. Kilka lat wcześniej poznałem go w Afganistanie, gdzie jak wielu ukraińskich medyków, pracował na rzecz polskiej armii. „Tu, w Donbasie, jest inny świat…”, mówił zrezygnowany. Wiedziałem zatem, że nawet gdybym nie wykrwawił się po drodze, zapewne dokończyłbym żywota w tej umieralni. Dawała ona szanse lżej rannym i poszkodowanym – zarówno cywilom, jak i żołnierzom. O dawaniu nadziei w cięższych przypadkach nie było mowy.

—–

Podczas ostatniej wojny światowej współczynnik zabitych do rannych wynosił 1:2,4 w okresie wojny wietnamskiej 1:3. W Iraku i Afganistanie na jednego poległego przypadało siedmiu rannych. Jest więc ta relacja dowodem na zwiększającą się skuteczność środków ochrony osobistej, ale i rosnącej jakości opieki medycznej, zwłaszcza w zestawieniu z informacją o 80-procentowej przeżywalności rannych (którym udzielono pomocy). W oparciu o takie dane łatwo wyciągnąć wniosek o postępującej humanitaryzacji konfliktów zbrojnych.

Niestety, wojna w Ukrainie rewiduje zasadność tej opinii. Z dostępnych danych – przede wszystkim szacunków amerykańskich i brytyjskich służb wywiadowczych – wynika, że relacja zabici-ranni kształtuje się na poziomie 1:2, co dotyczy obu stron, z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze, w początkowych miesiącach konfliktu Ukraińcy mieli znacznie mniej poległych niż rannych – wspomniany poziom wynosił wówczas 1:4. Po drugie, w liczbach bezwzględnych rosjanie od początku inwazji mają wyższe straty, zarówno jeśli idzie o zabitych, jak i rannych.

I Ukraińcy, i rosjanie nie chwalą się współczynnikiem przeżywalności ewakuowanych rannych – z fragmentarycznych informacji można wywnioskować, że jest on wysoki. To pokłosie dwuletnich zmagań – zdobytych doświadczeń i nabytej rutyny, nie bez znaczenia jest też statyczny charakter działań, a więc bliskość i stała odległość zaplecza. Po obu stronach frontu pracują wyspecjalizowane ekipy ratowników, usprawniono system ewakuacji medycznej oraz rozwinięto sieć szpitali polowych. W efekcie jeśli ranny znajdzie się już poza strefą rażenia, jego szanse dramatycznie rosną.

Jeśli…

Skądś bowiem bierze się ów wskaźnik 1:2. Skąd? Zacząłem tekst od amerykańskiego Medevacu opartego o śmigłowce – to standard nadal nieobecny na Wschodzie. Poziom nasycenia wojsk przenośnymi zestawami przeciwlotniczymi jest za wysoki, by maszyny ewakuacji medycznej operowały w pobliżu linii frontu.

Nieobecność śmigłowców ma jednak wtórne znaczenie – 1:2 wynika nade wszystko ze sposobu, w jaki ta wojna jest prowadzona. Dronów jest tak dużo, że polują na pojedynczych żołnierzy. Tymczasem eksplozja nawet małego ładunku w bezpośredniej bliskości człowieka zwykle oznacza śmierć. A jeśli nie… – cóż, „dronowanie” wielokrotnie przybiera postać dobijania rannych. Robią to obie strony, obie niespecjalnie się z tym kryją – ilość dostępnych filmów ilustrujących takie akty jest tak duża, że nie może być mowy o przypadkowych wyciekach. Pomijając kwestie etyczne, i prawne, dobijanie jest działaniem nieracjonalnym. Wbrew ekonomii wojny, wszak w odróżnieniu od zabitego ranny – a później inwalida – stanowi większe i istotnie dłuższe (czasem idące w dziesięciolecia) obciążenie dla budżetu wrogiego państwa.

Od dronów giną żołnierze po obu stronach linii frontu, rosjanie – wciąż będący stroną atakującą – licznie umierają także w czołgach i wozach bojowych. Używanych na wzór sowiecki, do masowych szturmów. Czołgi z rodziny T to trumny na gąsienicach – trafieniu zwykle towarzyszy eksplozja amunicji, której załoga zwyczajnie nie ma prawa przeżyć.

Bezwzględnymi egzekutorami pracującymi na rzecz drugiej strony okazują się FAB-y.

– Półtonówka trafiła w budynek, gdzie było sześciu naszych chłopców – opowiadał mi kilka dni temu ukraiński ratownik medyczny pracujący na awdijewskim odcinku frontu. – Nie było komu pomagać…

Narzędzia używane w tej wojnie są po prostu śmiertelnie skuteczne.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szpital w Selidowie/fot. własne

Szansa

„Zwycięstwo Ukrainy będzie naszym zwycięstwem”, mówi płk Leszek Stępień, weteran z Afganistanu.

Leszek na własnej skórze doświadczył tego, co jest teraz losem tysięcy ukraińskich żołnierzy. Jak sam zauważa, w relacjach z wojny w Ukrainie często pojawia się wątek dotyczący strat rosyjskich. Ale Ukraińcy też giną i odnoszą rany. Poszkodowanych zostało dotąd ponad 60 tys. wojskowych, tylko część z nich ma szansę wrócić do pełnej sprawności. Istotna jest w tym kontekście szybka ewakuacja medyczna, która nie tylko ratuje życie rannego żołnierza, ale pozwala również ograniczać skutki urazów. Szybkość zaś gwarantują śmigłowce.

Wciąż zbieramy na trzy maszyny dla ukraińskiej armii. Jako ambasador akcji zachęcam Was do udziału w zbiórce.

Zachęca Was także bohater filmu – pierwszy ciężko ranny w Afganistanie Polak, pierwszy szef Centrum Weterana. Posłuchajcie jego historii, bo naprawdę warto.

—–

Link do zrzutniki znajdziecie TUTAJ.

Nz. Amerykański medevac wracający z misji (śmigłowiec medyczny i maszyna osłony). Bagram, lato 2007 roku/fot. Marcin Ogdowski

Godzina

Mam dwóch kolegów-żołnierzy Wojska Polskiego, którzy szybkiej ewakuacji medycznej zawdzięczają życie. Jednego ranił odłamek granatu, podczas starcia z talibami w afgańskiej wiosce. Drugi „zaliczył” minę-pułapkę, która eksplodowała pod Rosomakiem. Obydwaj są dziś w pełni sprawni, nadal służą w armii.

Znam co najmniej kilkunastu okaleczonych mężczyzn – weteranów misji w Iraku i Afganistanie – którzy nie mieli tyle szczęścia. Potracili ręce, nogi, ponieśli inne urazy. Różnie radzą sobie z niepełnosprawnością, ale żyją – bo w porę dowieziono ich do „czołówek chirurgicznych”. Niechciane kalectwo stało się powodem samobójczej śmierci dwóch moich znajomych w mundurach, lecz ci, którzy wybrali życie, cieszą się każdym jego dniem. A wraz z nimi cieszą się ich rodziny.

Wiosną 2017 roku poznałem „Niezniszczalnego”. Dostaliśmy wspólny pokój w szpitalu weteranów, gdzie Wojtek był częstym gościem. Rehabilitował się po urazie sprzed lat, z czasów misji w byłej Jugosławii. Granat-pułapka wybuchł mu w twarz, lekarze dawali „Niezniszczalnemu” jeden procent szans na przeżycie. Byłoby tego jeszcze mniej, gdyby nie śmigłowiec ewakuacji medycznej amerykańskiej armii.

Tych „śmigieł” bardzo brakowało w ugandyjskim Midigo, gdzie docierały ofiary wojen z pobliskiego Sudanu Południowego i Demokratycznej Republiki Kongo. Miejscowy szpital miał na wyposażeniu kilka motocykli; nie dało się nimi wozić pacjentów w ciężki stanie. Ale tam – po prawdziwe – w ogóle niewiele dało się zrobić, bo większość wymagających opieki medycznej uchodźców po prostu umierała z głodu.

Umierało wielu, zbyt wielu, ukraińskich żołnierzy, wysłanych na Donbas w 2014 roku. Z czasów walk na przyczółku debalcewskim pamiętam szpital w Selidowie, który miał obsłużyć rannych. A w którym nie było bieżącej wody i do którego zwoził ofiary zdezelowany ambulans. Pokonanie 60 km w obie strony zajmowało mu dwie godziny.

Tymczasem w ratownictwie medycznym liczy się tak zwana złota godzina, w trakcie której ranny winien trafić na stół. Wtedy ma ogromne szanse nie tylko przeżyć, ale i uratować poddane obrażeniom części ciała. Amerykanie jeszcze podczas wojny w Korei zorientowali się, że nie ma lepszego sposobu, jak budowanie „medevacu” w oparciu o śmigłowce. Stacjonujące na teatrze działań na tyle gęsto, by niezależnie od miejsca ranienia żołnierza/żołnierzy, dotrzymać rygoru złotej godziny. Wojna w Wietnamie była wielkim sprawdzianem tej koncepcji, a afgańska jej najdoskonalszą organizacyjną postacią. Pod Hindukuszem na jednego poległego żołnierza zachodniej koalicji przypadało siedmiu rannych, a spośród rannych przeżywało 8 na 10 wojskowych. Tak dobrze (jakkolwiek to brzmi…) jeszcze w historii wojen nie było. Środki ochrony osobistej i szybka ewakuacja – oto najważniejsze tajemnice sukcesu.

Armia ukraińska jest dziś dobrze wyekwipowana – znacznie lepiej niż rosyjska. Jej żołnierze przechodzą szkolenia medyczne, zbudowano od podstaw system taktycznego ratownictwa. Zaplecze szpitalne – zwłaszcza na głębokich tyłach – trzyma bardzo przyzwoite standardy. Przyżywalność rannych pozostaje na poziomie 70 proc. (u rosjan nie przekracza 50), lecz wielu poszkodowanych zostaje kalekami. Nie znam dokładnych danych, lecz wiem, że wskaźnik amputacji jest bardzo wysoki.

Mógłby być niższy, gdyby żołnierze szybciej trafiali do szpitali. Ukraiński „medevac” nie jest tak efektywny jak zachodni, przede wszystkim z powodu braku odpowiedniej liczby maszyn. O czym wspominam, bo możemy pomóc. Fundacja Widowisk Masowych organizuje zbiórkę na zakup śmigłowców ewakuacji medycznej dla ukraińskiej armii. Oto link z prośbą o wsparcie i udostępnianie informacji.

—–

Nz. Ewakuacja medyczna rannego polskiego żołnierza, Afganistan, 2012 rok/fot. z archiwum blogu zAfganistanu.pl