„Zetka”

Służba ojczyźnie? Tak, ale… Polacy nie chcą przymusowego poboru, co nie musi oznaczać, że mają gdzieś powinności obywatelskie związane z obronnością.

W grudnia ub.r. sporo emocji wzbudziły informacje o planach MON, które chciałoby w bieżącym roku powołać na ćwiczenia rezerwy do 200 tys. osób. „Czemu to ja miałbym iść do woja na miesiąc!? Mam rodzinę, pracę, zobowiązania…”, głosy tego typu zdawały się dominować dyskusję, cytowane w mediach i wygłaszane w serwisach społecznościowych. „Przecież mamy zawodową armię!”, podnoszono. W reakcji pojawiał się lament nad „społeczeństwem mięczaków, wygodnickich i defetystów”.

Wróciła też kwestia obowiązkowej służby wojskowej, a „Super Express” zlecił sondaż Instytutowi Badań Pollster. „Większość Polaków jest przeciwna obowiązkowej służbie!”, oznajmił tabloid. Czyli jej powrotowi, bo „zetka” została zawieszona w 2008 r. Na „nie” było 47% pytanych, za przywróceniem 37%. Aż 16% badanych wybrało odpowiedź „trudno powiedzieć/nie mam zdania”.

Wcześniej, w październiku ub.r., badania wykonane na zlecenie „Rzeczpospolitej” zaprezentował IBRiS. Za przywróceniem poboru było 35,7% badanych, przeciwko – aż 57,1%. „(…) w ostatnich miesiącach, już po wybuchu wojny w Ukrainie, odsetek osób akceptujących przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej spadł”, alarmował dziennik. W kwietniu 2022 r. wynosił on 54,2% – co także wynikało z badań IBRiS-u.

Szczegóły październikowego sondażu prezentowały się następująco. Niechętne poborowi były głównie osoby młode, w wieku 18-29 lat (77% badanych w tej grupie wiekowej), osoby 50 plus (78%) oraz mieszkańcy wsi (62%).

Skąd w nas niechęć do obowiązkowej służby, rozumianej także jako szkolenia rezerwy?

Modele obywatelskości

– Mści się pamięć o realiach „zetki” lat 90. – wyjaśnia dr Michał Piekarski z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Upływ czasu nie wymazał świadomości patologii, takich jak „fala” czy braku środków na szkolenie, skutkujący nic nierobieniem. Oczywiście, wspomnienia potrafią być wybiórcze, mamy zatem wiele nostalgicznych opowieści mężczyzn, którzy 30 lat temu dobrze się w wojsku bawili. Czy później, podczas szkoleń rezerwy. Ale mamy też wojnę za wschodnią granicą, która w brutalnych okolicznościach pokazuje, jak wielkie znaczenie ma sprzęt i wyszkolenie. Stąd bierze się rosnąca ostatnio popularność argumentu, że wojna powinna być domeną zawodowej armii. Co innego być słabo wyszkolonym i przymusowym żołnierzem, co innego dobrze przygotowanym do walki zawodowcem.

W relacjach z Ukrainy często pojawiają się wątki dotyczące „mobików”, rosyjskich rezerwistów. „Jednorazowych żołnierzy”, pchanych do walki bez należytego przygotowania i wyposażenia. Większość z nich ginie zanim zdoła użyć broni. Nikt nie chciałby dzielić losu „armatniego mięsa”, a tym przecież byłby „niczego nienauczony” adept obowiązkowej służby.

No i jest jeszcze kwestia towarzyszącej przymusowi asymetrii.

– Państwo może ograniczyć obywatelom wolność, zamykając ich w koszarach, gdy samo daje w zamian niewiele – rekonstruuje społeczne wyobrażenia dr Piekarski. – Przykłady? Proszę bardzo: dostęp do opieki zdrowotnej, do edukacji, do zasobu mieszkaniowego – wymienia politolog. – Wszystkie te zagwarantowane konstytucyjnie prawa, z których realizacją przeciętny Kowalski ma spore problemy. Bo państwo w tych obszarach źle działa albo nie działa w ogóle.

– To rzecz jasna uproszenie, ale zasadniczo możemy wyróżnić dwa modele obywatelskości – mówi dr Weronika Grzebalska z Instytutu Studiów Politycznych PAN. – Jeden wspólnotowy, republikański, jak się okazuje, podzielany głównie przez osoby o prawicowych poglądach. Drugi, który można określić mianem transakcyjnego, bliższy osobom deklarującym się jako lewicowe. W pierwszym powinności związane z wysiłkiem obronnym są mniej niedyskutowalne, prawie oczywiste, w drugim stają się przedmiotem wymiany. Ja ci służbę w wojsku, ty mi sprawnie działającą ochronę zdrowia.

Na stosunek do służby wojskowej wpływają także inne zmienne – kosmopolityzm i nierówności społeczne. Widzieliśmy to w Rosji po ogłoszeniu częściowej mobilizacji, która pchnęła ponad 350 tys. bardziej zamożnych, wielkomiejskich Rosjan ku emigracji. A plany rekrutacyjne z nawiązką realizowała „głubinka”, biedna prowincja. Etnicznie zresztą głównie nierosyjska, co jest istotnym rysem klasowych nierówności występujących w największym kraju świata. W Polsce gotowość do pójścia „w kamasze” również wiąże się z portfelem, miejscem zamieszkania oraz światopoglądem (w badaniach IBRiS z października za przywróceniem poboru najmocniej opowiadał się elektorat Zjednoczonej Prawicy – 56% wszystkich wskazań na „tak”). Co może przywieść nas do niepokojącego wniosku, że lepiej nie integrować się ze światem i zaniechać rozwoju ekonomicznego – skoro zamknięcie i bieda służą „napędzaniu” rekruta.

– Nic bardziej mylnego – uśmiecha się dr Grzebalska. – Spędziłam ostatnio trochę czasu w Finlandii, gdzie powszechna służba wojskowa to nieodzowna część obywatelskiego etosu. A mówimy o zamożnym kraju, którego mieszkańcy czerpią garściami z przywilejów wolnego świata. Dlaczego godzą się na przymus poboru? „Rosja naszego bogactwa i naszej wolności nam nie zagwarantuje”, słyszałam w odpowiedzi.

W reakcji na zagrożenie

Historia od dekad warunkuje politykę obronną Helsinek. U podstaw której leży przekonanie, że liczne rezerwy są najlepszą gwarancją bezpieczeństwa w obliczu agresywnego sąsiada. Rosji, której poczynania mobilizują nie tylko Finów. Tuż przed inwazją – w lutym u.br. – jedynie 37% Ukraińców deklarowało bezwzględną chęć walki w razie rosyjskiej agresji. Między końcem lutego a połową czerwca 2022 r. 430 tys. mężczyzn w wieku 18-60 lat wjechało do Polski, a kolejne kilkadziesiąt tysięcy uciekło do Słowacji i Rumunii. W dużej mierze dzięki łapówkom, bo poborowi (poza nielicznymi wyjątkami), nie mają prawa opuszczać Ukrainy. W tym samym czasie Kijów powiększył siły zbrojne z 200 do 700 tys., a jesienią zrezygnował z rutynowego poboru. Do kraju wróciło też 600 tys. mężczyzn, przedwojennych emigrantów zarobkowych. I jakkolwiek łączna liczba pół miliona uciekinierów robi wrażenie, stanowi 3% męskiej populacji we wskazanym przedziale wieku. Lecz nie to ma największe znaczenie, a fakt, że obecnie dziewięciu na dziesięciu Ukraińców chce toczyć wojnę do zwycięskiego końca, a komisje rekrutacyjne odsyłają rzesze ochotników, dla których nie starcza broni. Co się wydarzyło po drodze? Bucza, Mariupol, Izjum, bestialska wojna z cywilami, jaką podjęła rosyjska armia. Konkludując, czym innym są deklaracje o (nie)gotowości do służby składane w cieplarnianych, pokojowych warunkach, czym innym decyzje podejmowane w reakcji na egzystencjalne zagrożenie.

– Ślad tego dostrzegamy w sondażach – mówi Weronika Grzebalska. – Mieszkańcy wschodniej Polski przejawiają bardziej proobronnościowe postawy niż ci z zachodu, którzy w razie czego będą mieli lepsze możliwości, by ewakuować siebie i część majątku. – Ale nie siejmy paniki – apeluje socjolożka. – Nie gruntujmy narracji, w myśl której Polacy jakoś szczególnie unikają obowiązków związanych z obronnością. Bo to wcale tak nie wygląda.

Grzebalska zwraca uwagę na kwestie metodologiczne – sondaże dotyczące przywrócenia służby zasadniczej realizują różne pracownie. Inaczej zadają pytania, ale przede wszystkim zajmują się zagadnieniem bez należytej konsekwencji. CBOS jako jedyna agencja bada zjawisko od lat, a z dostarczanych danych wynika, że po 2008 r. poparcie dla idei powrotu „zetki” rośnie (w sierpniu ub.r. wynosiło 54%).

Co więcej, wielu Polaków chciałoby jakoś partycypować w wysiłku obronnym. W sierpniowych badaniach CBOS-u w zdecydowanej większości opowiedzieli się za „ideą szkoleń zwykłych obywateli w zakresie obrony na wypadek agresji obcych wojsk na nasz kraj”. Łącznie poparło ten pomysł 78% ankietowanych.

– Niestety, oferta państwa ma wybitnie militarny charakter – ubolewa dr Grzebalska. – Wymyślono kilka rodzajów służby w armii, a każda wiąże się z noszeniem broni. Nie ma nic z „niższym progiem wejścia”, obarczonego mniejszymi dylematami etycznymi. Nie każdy nadaje się do zabijania, co nie oznacza przecież, że jest nieprzydatny. Gdyby w Polsce istniała obrona cywilna z prawdziwego zdarzenia, więcej osób miałoby pojęcie, co może, co powinno zrobić w sytuacji zagrożenia. Niewiedza, brak kompetencji, skutkują wycofaniem, automatycznym „nie” dla poważnych zobowiązań. O tym również trzeba pamiętać, gdy analizujemy sondaże.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Pawłowi Ostojskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Czytelniczce o nicku MartaP, Ireneuszowi Honkiszowi, Krzysztofowi Ryłko i Marcinowi Wasilewiczowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Archaiczny sprzęt, którego w wojsku nie brakuje, ma również wpływ na postrzeganie służby. To stąd m.in. bierze się przekonanie o „traceniu czasu”/fot. Marcin Ogdowski

Ochotnik

…pożądany. Polak wojsko szanuje, ale służyć w nim – poza okresami wzmożenia – już niekoniecznie chce.

Kilka dni temu napisał do mnie kolega, z którym znamy się od czasów szkoły średniej. „To prawda, że za miesiąc służby zasadniczej płacą dziś 4,6 tys. zł?”, dopytywał. „Tak, ale chodzi o służbę dobrowolną, nie obowiązkową”, odpowiedziałem. „No patrz, a myśmy zasuwali za 100 zł żołdu…”, skomentował weteran popularnej „zetki”, odbytej w połowie lat 90. Cytuję tę wymianę zdań, gdyż świetnie ilustruje przemiany, jakie dokonały się w Polsce na przełomie ostatnich dekad, związane z naszym stosunkiem do wojska. Gdy stawałem przed komisją lekarską w 1994 r., myślałem o karierze w armii. Nie kombinowałem zatem, jak miażdżąca większość rówieśników, którzy robili najdziwniejsze rzeczy, by nie pójść w kamasze.

– Po roku 1989 relacje między społeczeństwem a wojskiem wyraźnie się zmieniały – potwierdza dr Michał Piekarski, politolog z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Demaskując popularny w ostatnich latach pogląd o rzekomo powszechnej niezgodzie peerelowskiej młodzieży na zakładanie munduru. – O ile w badaniu prestiżu zawodów, „oficer w randze kapitana” cieszył się dużym poważaniem, to inaczej zaczęto postrzegać obowiązkową zasadniczą służbę wojskową – mówi autor wydanej właśnie książki pt.: „Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczpospolitej Polskiej w latach 1990-2020”. – Występowało na dużą skalę zjawisko unikania tej służby i było ono – zwłaszcza wśród klasy średniej – akceptowane. Nieco inaczej było z klasą ludową, gdzie wciąż utrzymywało się znaczenie zasadniczej służby jako rytuału przejścia, oddzielającego młodość od dorosłości. Mieliśmy więc problem, bo spora część społeczeństwa unikała służby, co obniżało poziom wykształcenia poborowych, no i było nieuczciwe, gdyż obowiązek obrony państwa nie rozkładał się równomiernie na całe społeczeństwo.

Powszechna ignorancja

Gwoli rzetelności dodać należy, że wraz z upadkiem muru berlińskiego dramatycznie zmalało poczucie zagrożenia wojną w Europie. Ów pogląd podzielały też elity polityczne, czego skutkiem było kilkukrotne skracanie okresu służby, aż do ostatecznego jej zawieszenia w 2009 r. Z przeprowadzonych w tym samym roku badań CBOS-u wynikało, że zainteresowanie sytuacją polskiej armii deklarowało 30% ankietowanych. 70% twierdziło, że sprawy wojska i wojskowości nie mają dla nich znaczenia. Jako przykład braku zainteresowania niech posłuży rozkład odpowiedzi na pytanie „czy orientuje się pan(i) mniej więcej, ilu żołnierzy liczą obecnie siły zbrojne RP?” (wówczas było to 95 tys. ludzi). „Nie wiem, trudno powiedzieć”, odparło 71% pytanych, prawidłowy rząd wielkości (90-100 tys.) wskazało zaledwie 11%. Decyzję o zawieszeniu poboru popierało wtedy aż 74% Polaków, tylko co piąty był przeciwny.

Tak gruntowało się przekonanie, że armia jest wyborem dla fascynatów, i że to na zawodowcach winien spoczywać obowiązek obrony kraju.

– Wizerunek niewykształconego, nieumiejącego uciec od obowiązku służby poborowego, zastąpiony został obrazem profesjonalistów, szkolonych na takim samym poziomie jak żołnierze czołowych państw NATO i posługujących się takim samym jakościowo sprzętem – mówi dr Piekarski. – Ponadto służba kontraktowa czy zawodowa dawały szansę na stabilny dochód, co nie było bez znaczenia w okresie wysokiego bezrobocia, a później wiązało się z istotnymi i nie zawsze obecnymi na rynku cywilnym uprawnieniami socjalnymi.

Pouczające doświadczenie

Postrzeganiu wojska jako „firmy” oferującej ciekawe wyzwania i pozwalającej obcować z nowoczesnymi technologiami, sprzyjał udział WP w operacjach zagranicznych oraz postępująca modernizacja. Ale przebitki z Afganistanu i kolejne zakupy nie oddawały w pełni istoty wojska, które w wielu obszarach pozostawało skansenem.

– W budowaniu wizerunku i działaniach rekrutacyjnych poszczególne komponenty armii radziły sobie różnie – zauważa Michał Piekarski. – O ile na przykład siły specjalne czy elitarne jednostki wojsk lądowych odnosiły na tym polu wyraźne sukcesy, o tyle utworzenie komponentu rezerwowego (NSR) zakończyło się klapą.

Posłanie ochotników do krótkoterminowej służby na poligon w stalowych hełmach, starym oporządzeniu i z wiekowym uzbrojeniem – do czego sprowadzało się szkolenie w ramach NSR – było pouczającym doświadczeniem. Wzięto je pod uwagę, gdy po 2015 r. zapadła decyzja o utworzeniu (de facto odtworzeniu) Wojsk Obrony Terytorialnej. Chętni do służby w tej formacji na wejście otrzymują pakiet nowoczesnego wyposażenia osobistego i uzbrojenia (typowego dla lekkiej piechoty, więc nie ma tam „ciężkiej techniki”).

Wyrwanie ze strefy komfortu

Dla większości Polaków wojsko i tradycje militarne są jednymi z kluczowych elementów identyfikacji narodowej. Armia należy do najlepiej ocenianych instytucji, zwykle w istotnym zakresie wyżej niż policja, rząd, sejm czy Kościół katolicki. Warto zaznaczyć, że działo się tak również przed 1989 r. – i nie zmieniło tego kilkukrotne użycie wojska do pacyfikacji społecznych protestów (odium spadło przede wszystkim na milicję i SB). W czasach III RP odsetek osób deklarujących zaufanie wobec WP zwykle nie schodził poniżej 65%, po roku 2014 nawet wzrósł, przekraczając 70%. Zdaniem badaczy społecznych, ma to związek z powrotem do debaty publicznej – ale i sfery codziennych refleksji – kwestii wojennego zagrożenia. Za wyrwaniem nas ze strefy komfortu stoi rzecz jasna Rosja i jej agresywna polityka wobec Ukrainy. Zajęcie Krymu i rozpalenie konfliktu w Donbasie wywołało szok, który z czasem złagodniał, lecz jego objawy zostały z Polakami na kolejne lata.

Ów szok usiłowano zagospodarować przy okazji rozbudowy sił zbrojnych, zwłaszcza sztandarowego pomysłu PiS w postaci obrony terytorialnej. Efekty okazały się takie sobie – armii zawodowej przybyło w ostatnich siedmiu latach 10 tys. ludzi, a WOT z początkiem tego roku doszedł do pułapu 32 tys. żołnierzy. Lecz w odniesieniu do tej drugiej formacji, plany były dużo ambitniejsze. Proces jej formowania miał się zakończyć w minionym roku, wraz z osiągnięciem docelowej liczby 50 tys. wojskowych – teraz mówi się o roku 2025 jako finalnym dla projektu. Rekrutacja do WOT dowiodła, że szacunek do wojska nie musi iść w parze z chęcią służby. A poczucie zagrożenia nie jest zjawiskiem permanentnym, a zależnym od okoliczności. Potwierdza to gwałtowne, aż siedmiokrotnie większe, zainteresowanie ofertą WOT-u, jakie odnotowano na przełomie lutego i marca br. – tuż po rosyjskiej pełnoskalowej inwazji na Ukrainę.

Różnorodność kadr

Historia formowania WOT-u niesie jeszcze jedną naukę – pokazuje, że Polacy nie są przychylni idei upolitycznienia armii. Ekscesy Antoniego Macierewicza – sugerującego, że obrona terytorialna to przybudówka PiS – to jedno z pełnoprawnych wyjaśnień mocno ograniczonego sukcesu rekrutacyjnego formacji.

– Zauważmy jednak, że mimo przejściowego bardzo silnego utożsamienia wizerunkowego WOT z polityką, doszło do interesującej zmiany – przekonuje dr Piekarski. – Zarówno służba terytorialna, jak i inne formy przeszkolenia, jak choćby Legia Akademicka, stworzyły nową narrację, mówiącą o powszechności spełniania – wprawdzie dobrowolnego – obowiązku obrony. WOT eksponuje przy tym różnorodność swoich kadr, w tym obecność kobiet, oraz zróżnicowanie w zakresie statusu społecznego. To, co wizerunkowo ma łączyć, to poczucie przynależności do wspólnoty narodowej, eksponowane są też wartości rodzinne. Można się spodziewać, że polityka wizerunkowa i rekrutacyjna całego wojska będzie w najbliższym czasie prowadzona w podobny sposób.

Obecna władza ambitnie podchodzi do planów rozbudowy armii – docelowo ma ona liczyć 300 tys. ludzi, z czego 250 tys. w wojskach operacyjnych. Niezależnie od tego, jak oceniamy ów pomysł i perspektywy realizacji, należy zauważyć, że odpowiednie zaplecze formalno-prawne zostało już stworzone. Mowa o obowiązującej od ponad trzech miesięcy „Ustawie o obronie ojczyzny” (przyjętej przez Sejm większością 450 głosów za, przy zerowym sprzeciwie i 5 głosach wstrzymujących się). Zakłada ona różne rodzaje służby wojskowej, w tym wspomnianą na wstępie 12-miesięczną zasadniczą dobrowolną służbę wojskową. W tym roku armia chciałaby w jej ramach zacząć szkolenia 15 tys. osób. Po dwóch miesiącach rekrutacji ochotnicy nie walą drzwiami i oknami, ale też nie można powiedzieć, by ich brakowało – zgłoszenia pokryły już 60% miejsc. Miks obowiązku i niemałej dla większości Polaków płacy zdaje się przyciągać uwagę. Nieprzesadnie, ale jednak.

—–

Nz. Przysięga ochotników do zasadniczej służby wojskowej, Przemyśl, 31 lipca. br./fot. 18 Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 33/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ustaw(k)a?

Pisowski rząd bije na alarm – putinowska Rosja tylko czyha na sposobność, by nas zaatakować i na powrót włączyć do swojej strefy wpływów. Nie możemy więc pozostać bierni i musimy się odpowiednio przygotować. I to już teraz, bez zbędnej zwłoki, przekonywał Jarosław Kaczyński podczas ubiegłotygodniowej konferencji prasowej. Gdy głos zabrał minister obrony Mariusz Błaszczak, by przedstawić szczegóły planowanych działań, wicepremier ds. bezpieczeństwa stracił wcześniejszą werwę. Technicznie rzecz ujmując, kilka razy oddał się mikro-drzemce, co bezlitośnie uchwyciły kamery i o czym złośliwie dywagowała później opozycja. Kaczyński ma swoje lata, ponoć sporo pracuje i nie jest okazem zdrowia. Ale przysypiając podczas prezentacji projektu nowej Ustawy o Obronie Ojczyzny, stworzył wrażenie, że się nudzi. Gdy głowa prezesa co rusz opadała w stronę blatu, Błaszczak mówił o pomysłach szeroko zakrojonej militaryzacji, które będą nas kosztować co najmniej 50 mld zł. Rocznie. Przez wiele lat. Zakładając oczywiście, że mamy do czynienia z rzeczywistą wolą podnoszenia potencjału obronnego Polski. A może jednak nie? Może Ustawa to tylko propaganda na użytek własnego elektoratu? Kolejny przykład mówienia, że coś się zmienia, bez wprowadzania realnych zmian. W takim kontekście drzemki Kaczyńskiego, choć pewnie niezaplanowane, urastają do rangi symptomatycznych.

„Ustawa (o powszechnym obowiązku obrony – dop. MO) z 1967 r. wymaga zmiany. Kolejną przesłanką są potrzeby obronne naszego państwa (…), które leży na granicy NATO i UE i musi mieć poważną siłę odstraszającą. Musi w razie potrzeby mieć możliwość naprawdę skutecznej obrony, także samodzielnie. Ponieważ mechanizm prowadzący do uruchomienia sił NATO trochę trwa” – uzasadniał procedowanie nad nową regulacją Kaczyński. I dodał: „Odrzucamy koncepcję, która dziś jest modna, że armia powinna być niewielka, za to bardzo dobrze uzbrojona. Powinna być możliwie duża i dobrze uzbrojona – wtedy ma tę moc odstraszania, skłania ewentualnego przeciwnika do przemyślenia (zamiaru agresji – dop. MO)”. Konkretną liczbę podał Błaszczak – docelowo Wojsko Polskie ma liczyć 250 tys. żołnierzy zawodowych i 50 tys. „wotowców”. Dziś liczba mundurowych w Wojskach Obrony Terytorialnej nie przekracza 30 tys., zawodowców zaś mamy 112 tys. Mowa zatem o ponad 100-procentowym wzroście, któremu – wedle deklaracji prezesa PiS – towarzyszyć będzie zwielokrotnienie potencjału bojowego armii.

Więcej kasy i nowy rodzaj wojsk

Jak ten cel osiągnąć? „Nie przywracamy obowiązkowej służby wojskowej (…), ale wprowadzamy dobrowolną” – mówił szef MON. Ochotnicy będą mogli liczyć na uposażenie w wysokości 4400 zł brutto miesięcznie oraz gwarancję stałego zatrudnienia w armii po odbytej służbie. Potrwa ona rok i będzie podzielona na dwa etapy: 28-dniowe szkolenie podstawowe i 11-miesięczne szkolenie specjalistyczne. Błaszczak zapowiedział rozszerzenie programu Legii Akademickiej. Wedle jego słów, MON będzie dotowało wybrane kierunku studiów cywilnych, pieniądze – w ramach stypendiów – otrzymają również studenci, którzy w zamian, po ukończeniu nauki, zgodzą się na odbycie co najmniej pięcioletniej służby. Projekt ustawy zakłada comiesięczne świadczenia motywacyjne – 1500 zł po 25 latach służby i 2500 zł po 28 latach i sześciu miesiącach w mundurze. Będzie także możliwość wypłacenia odprawy mieszkaniowej z najbardziej korzystnego okresu służby. Rezerwiści zaś otrzymają pierwszeństwo w zatrudnieniu w administracji państwowej. Szef resortu zdradził, że powstanie nowy rodzaj wojsk – obrony cyberprzestrzeni. W związku z tym w ustawie znajdują się zapisy dopuszczające do służby osoby niepełnosprawne – by tym sposobem pozyskać specjalistów, którzy nie spełniają norm zdrowotnych, obowiązujących obecnie w armii.

Ale ludzie, nawet najlepsi, to nie wszystko – nowa, wielka armia będzie potrzebowała sprzętu. „To nie zostanie zrobione z dnia na dzień, ale mówimy o procesie stosunkowo krótkotrwałym” – takie ramy czasowe transformacji wyznaczył Kaczyński. „Oczywiście broni nie kupuje się jak samochodu w sklepie, trwa to znacznie dłużej. (…) Z całą pewnością bardzo dużą rolę będą odgrywały dostawy amerykańskie, ale nie rezygnujemy także z innych kierunków, nie rezygnujemy z zakupu broni od naszych sojuszników europejskich” – zapewniał wicepremier. Kogokolwiek miał na myśli, jedno jest pewne – realizacja wspomnianych zapowiedzi będzie nas słono kosztować. Skąd wziąć pieniądze? Finansowaniem rozwoju armii ma się zająć Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych. Będzie on prowadzony przez Bank Gospodarstwa Krajowego, a źródłem dochodu mają być skarbowe papiery wartościowe, środki z obligacji wyemitowanych przez BGK, objętych gwarancją skarbu państwa, wpłaty z zysku Narodowego Banku Polskiego i wpłaty z budżetu państwa. O jakiej średniorocznej wysokości? Z jakim udziałem konkretnych narzędzi finansowych? Możemy tylko przypuszczać, bo takich informacji politycy nie podali.

Jak mocarstwa atomowe i kraje Zatoki

– Nie jest tajemnicą, że w budżecie pieniędzy nie ma – przypomina prof. Witold Orłowski, ekonomista z Akademii Finansów i Biznesu Vistula. – Zatem program trzeba będzie sfinansować przede wszystkim z pożyczek. Zakładając, że mówimy o wojsku dwa razy większym niż obecne, musimy przyjąć, że udział wydatków zbrojeniowych wzrośnie z nieco ponad 2 do 4% PKB. Sporo… Politykom wydaje się, że jeśli przeniosą dług na BGK, to tak, jakby go nie było. A to nieprawda – przepisywanie zobowiązań do innego zeszytu nie sprawia, że one znikają. Tymczasem już teraz nasz dług publiczny zbliża się do granicy 60% PKB. W przeliczeniu na jedną osobę to 30 tys. zł, z czego 5 tys. przyrosło tylko w jednym, 2020 r. A 2021 r. przyniesie kolejne wzrosty. Więc wyobraźmy sobie, że czteroosobowa rodzina ma 120 tys. długu i perspektywę znaczącego wzrostu zobowiązania w najbliższych latach. Proszę mnie dobrze zrozumieć – bezpieczeństwo jest ważne i w razie potrzeby wymaga zaciskania pasa. Ale czy taka potrzeba istnieje?

– Nie – odpowiada zdecydowanie Janusz Zemke, były wiceminister obrony w rządzie SLD-PSL. – 300-tysięczna armia to megalomański pomysł, oparty o wydumane zagrożenia. Bo przecież nie ma sygnałów, by ktoś chciał najechać zbrojnie Polskę. Mamy za to zagrożenia hybrydowe – na granicy z Białorusią, w cyberprzestrzeni. Ale odpowiedzią powinna być budowa wojsk cybernetycznych oraz wzmocnienie ludźmi i sprzętem Straży Granicznej. Nie zaś budowa armii, na którą wydamy rocznie grubo ponad 100 mld zł. Te 300 tysięcy ludzi trzeba będzie nie tylko opłacić, ale i uzbroić, więc wzrost do poziomu 4% PKB należałoby uznać za zjawisko długotrwałe. A tyle pieniędzy na wojsko wydają mocarstwa jądrowe – za wyjątkiem Wielkiej Brytanii i Francji – oraz leżące na petrodolarach kraje Zatoki Perskiej – wylicza wieloletni europoseł. I przyznaje, że z niepokojem przyjął krytyczne uwagi Kaczyńskiego w stosunku do NATO. – Nawet jeśli zbudujemy półmilionową armię, to i tak bez wsparcia Sojuszu niewiele wskóramy. Nonszalanckie było to bajdurzenie o samodzielnych możliwościach obronnych.

Komponent kultury strategicznej

Nieco inaczej widzi sprawy gen. Bogusław Pacek, dyrektor Instytutu Bezpieczeństwa i Rozwoju Międzynarodowego. Zgadza się z ideą, że wielkość armii powinna zależeć od okoliczności, ale zwraca uwagę na zmiany zachodzące w świecie.

– Na wiarygodności Sojuszu opieraliśmy założenia dotyczące obrony kraju przez dwie ostatnie dekady – mówi. – Ale NATO to głównie USA, a one przesuwają punkt ciężkości swoich zainteresowań na Pacyfik, przygotowując się do konfrontacji z Chinami. Tymczasem Rosja nie próżnuje. Nie mamy co prawda sytuacji wojennej, ale są powody do niepokoju. Nie na dziś czy na jutro, ale wojskowi muszą myśleć także o tym, co pojutrze. Zresztą – dodaje były komendant-rektor Akademii Obrony Narodowej – takie rozumienie uwarunkowań geopolitycznych ma miejsce nie tylko w Polsce. Sytuacja międzynarodowa skłania także inne kraje do rozbudowy własnych możliwości obronnych.

Jak zauważa politolog dr Michał Piekarski, w przypadku naszego kraju presja na militarną samowystarczalność ma głębsze korzenie. – Niepewność w odniesieniu do sojuszników to trwały komponent polskiej kultury strategicznej – przekonuje naukowiec z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Z racji doświadczeń historycznych, lękamy się zdrady i porzucenia niezależnie od opcji i poglądów politycznych.

Na takim gruncie pomysł licznej armii wydaje się czymś naturalnym. Ale czy liczna oznacza silna?

– Czekam na informacje, jak przy wzroście stanów osobowych, zwiększy się potencjał obronny – mówi gen. Pacek. – Ogólniki o kupowaniu sprzętu za granicą to za mało. Nie wiemy, w jakich obszarach będziemy budować większe zdolności – czy kompleksowo, czy z naciskiem na wojska lądowe, a może na siły powietrzne.

– Z pewnością nie może być tak, że nałapiemy ludzi do koszar, a potem coś się dla nich kupi i jakieś zadania przydzieli – dodaje gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych. – Najpierw musi powstać koncepcja rozwoju i modernizacji sił zbrojnych, a zwiększaniu stanów osobowych powinno towarzyszyć kupowanie kolejnych systemów uzbrojenia. By nie skończyło się na tym, że damy ludziom stare kałachy i stalowe hełmy. Sprzęt, jakim już dysponuje wojsko, ma wartość kilkuset miliardów złotych. My tymczasem mówimy co najmniej o podwojeniu potencjału. Przed nami zatem naprawdę wielkie zakupy.

W zderzeniu z demografią

Mechanizm kredytowania nie wystarczy do realizacji wszystkich potrzeb, zresztą kiedyś pożyczki trzeba będzie spłacić. A państwo – zauważa gen. Pacek – to system naczyń połączonych. Żeby gdzieś dać, gdzieś trzeba zabrać.

– Mamy obecnie inną wojnę, z covidem – przypomina Janusz Zemke. – A system ochrony zdrowia ledwie zipie. Mamy zapaść w edukacji, kłopoty w starzejącej się energetyce. To tam w pierwszej kolejności powinny pójść większe pieniądze.

Pójdą tymczasem – trzymając się zapowiedzi Kaczyńskiego – przede wszystkim za granicę.

– Jest dla mnie czymś niezrozumiałym, że nasze podatki w tak wielkiej skali pożera amerykański przemysł zbrojeniowy – przyznaje gen. Skrzypczak. – I to w czasie, gdy nasza zbrojeniówka się cofa. Wbrew bowiem optymistycznym komunikatom i jaskółkom typu moździerze Rak, z polskim przemysłem jest źle. Nie potrafimy nawet samodzielnie, od początku do końca, stworzyć amunicji, bo nie produkujemy, a kupujemy potrzebny do tego proch wielobazowy. W razie wojny to przepis na klęskę. Tak jak przepisem na klęskę jest kupowanie sprzętu za granica, bez możliwości remontowych, modernizacyjnych, bez dostępu do kodów źródłowych w przypadku najbardziej skomplikowanych systemów uzbrojenia. Sprawa odbudowy zbrojeniówki to kwestia państwowotwórcza, bez rozwiązania której nie ma sensu zwiększanie stanu osobowego armii.

W tym miejscu warto dodać, że Polska wysłała właśnie za ocean grupę szkoleniowców. „Rozpoczęliśmy przygotowania do przyjęcia czołgów Abrams w Siłach Zbrojnych RP. Pierwsi polscy żołnierze są już w drodze do Idaho w USA, by zdobywać niezbędne know-how do szkolenia przyszłych załóg tych maszyn”, ujawnił w miniony czwartek szef resortu obrony. Przypomnijmy: rząd RP nie podpisał jeszcze z Amerykanami żadnej umowy ws. Abramsów. Tak bardzo chcemy te czołgi mieć, że jeszcze przed wystawieniem na sprzedaż deklarujemy chęć ich kupna. Niezależnie od ceny (z góry założyliśmy, że będzie najwyższa) i bez jakichkolwiek prób poprawienia własnej pozycji negocjacyjnej. Jeśli tak będą wyglądać w przyszłości kontrakty wojskowe (w branży mówi się o nich „kupowanie na Błaszczaka”), źle to wróży zarówno naszemu budżetowi, jak i zbrojeniówce.

Ale problemem może się okazać również demografia, o której Kaczyński i Błaszczak nie wspomnieli ani słowem. Polska się wyludnia i za 30 lat ma nas być o 3 mln mniej. Widoków na odwrócenie trendu nie ma, potencjalnych zagrożeń, które mogłyby przyśpieszyć depopulację – od zmian klimatycznych po kryzysy gospodarcze – jest za to sporo. Dość wspomnieć o pandemii, która w półtora roku doprowadziła do 150 tys. nadmiarowych zgonów. A i bez tego rekrutacja idzie wojsku jak po grudzie. Wedle MON, stan liczebny zawodowej armii na przestrzeni ostatnich lat wyglądał następująco: 2011 r. – 93923 żołnierzy, 2012 r. – 95318, 2013 r. – 97055, 2014 r. – 96611, 2015 r. – 96248, 2016 r. – 98586, 2017 r. – 101578, 2018 r. – 104946, 2019 r. – 107704, 2020 r. – 110100, 2021 r. – 112326. Wraz z nastaniem rządów PiS, liczebność armii zaczęła rosnąć, trudno jednak mówić o imponującym tempie. Fakt, iż wojsko nie cieszy się wielkim zainteresowaniem, najlepiej widać w przypadku WOT. W 2021 r. miały one liczyć 50 tys. żołnierzy, a jest ich o 20 tys. mniej, mimo obniżenia kryteriów zdrowotnych i nachalnej wręcz kampanii rekrutacyjnej. Czy zachęty finansowe, o których mówili Kaczyński z Błaszczakiem, wystarczą?

– Proszę pamiętać, że mówimy o projekcie rozpisanym na lata – zwraca uwagę gen. Pacek. – Służba ochotnicza potrwa rok, przygotowanie nowych oficerów to pięć lat, jeszcze więcej czasu wymaga modernizacja. Myślę, że pierwsze namacalne wyniki zobaczymy za dwa-trzy lata, pełniejsze po co najmniej pięciu, a za dziesięć lat będzie już można mówić o konkretach.

Strategia oblężonej twierdzy

Mundurowi, z którymi rozmawiałem, generalnie są pomysłowi rozbudowy armii przychylni. I nic w tym dziwnego. Ich percepcja zagrożeń jest inna od cywilnej, nie bez znaczenia pozostają czynniki ambicjonalne i utylitarne – oni również chcieliby pracować w atrakcyjnej „firmie” i dobrze zarabiać. Politycy często podzielają racje wojskowych, dotyczące potencjalnych zagrożeń, ale czy tymi przesłankami kierowali się autorzy Ustawy o Obronie Ojczyzny? To polityczne dziecko Kaczyńskiego – co sam podkreślał – oraz projekt, który wzmacnia prerogatywy ministra obrony (kosztem szefa MSWiA). Janusz Zemke wskazuje na zapowiedź większej elastyczności w obsadzaniu stanowisk w armii. Odejście od powiązania etatu ze stopniem sprawi, że dla przekładu pułkiem będzie mógł dowodzić major, podpułkownik, jak i pułkownik. – Ta elastyczność oznacza uznaniowość, ale wedle jakich kryteriów? Czy aby nie politycznych, towarzyskich, lojalnościowych? – niepokoi się Zemke. I przyznaje, że nie dziwi go inicjatywa Kaczyńskiego. – Dla PiS państwo to aparat administracyjno-urzędniczy, a aparat to przede wszystkim struktury siłowe. Reszta jest mniej istotna, bo nie stwarza tak dobrych pretekstów do skupienia elektoratu wokół zagrożenia.

Na ten rodzaj kalkulacji politycznej zwraca uwagę prof. Roman Bäcker z Wydziału Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

– PiS już od lat, a ze szczególnym nasileniem od kilku miesięcy, kreuje zagrożenie ze strony UE i Niemiec, czyniąc to wbrew elementarnym faktom. Unia przeszkadza rządowi we wszystkim, zwłaszcza w reformie systemu sprawiedliwości, zaś zwykłym ludziom chce odebrać prąd i pracę, jak mówi się o sprawie Turowa. Niemcy w tej narracji pełnią rolę czynnika sprawczego, a współpraca z nimi zasługuje na miano zdrady narodu polskiego. Mamy tu do czynienia z typowymi niedemokratycznymi strukturami myślowymi. Chodzi głównie o kreowanie sztucznego wyobrażenia życia w oblężonej twierdzy.

W pisowskiej narracji Rosja nie zajmuje tak wiele miejsca. Zdaniem prof. Bäckera, jest wręcz traktowana ulgowo w porównaniu z Niemcami.

– Nikt nie formułuje postulatu odszkodowań wojennych od Rosji, nie ma dyskusji o zwrocie wraku Tupolewa – wskazuje profesor. – Dlaczego? Bo gdyby pierwszoplanowych wrogów było zbyt wielu, w szeregach zwolenników pojawiłby się defetyzm. Ponadto Niemcy i Unia świetnie pełnią swoje role, bo dają szanse na choćby symboliczne zwycięstwo. Bruksela wciąż wyciąga dłoń do rządu PiS, niemiecka kanclerz do końca prowadziła politykę, w ramach której władze RP traktowano jako mimo wszystko przewidywalnego partnera, z którym można się dogadać.

Ale Niemcom nie da się „wlepić” zarzutu czyhania na zdobycze terytorialne w Polsce. – Figura nazisty już się zgrała. Od pół wieku mamy z Niemcami dobre relacje, a i czas robi swoje. Osób, które doświadczyły okupacyjnych prześladowań, jest już mało. Za mało, by osiągnąć efekt masowej mobilizacji wokół władzy.

Rosja – szczególnie Rosja Putina – nadaje się do tego celu znacznie lepiej. I może o to w tym wszystkim chodzi?

—–

W jakich obszarach będziemy wzmacniać nasz potencjał? Czy będą to wojska powietrznodesantowe? Nz. desant żołnierzy 6. Brygady Powietrznodesantowej podczas ćwiczeń Puma, jesień 2010 r./fot. Marcin Wójcik

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 45/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mieczyki?

Patrząc na to, czym marynarka dysponuje na lądzie, łatwo popaść w entuzjazm. Morska Jednostka Rakietowa (MJR), w skład której wchodzą dwa dywizjony bojowe, ma poważną siłę rażenia i duży potencjał odstraszania. Pojedyncza rakieta jest w stanie wyeliminować z walki każdy rosyjski okręt, a salwa całej MJR – teoretycznie – mogłaby posłać na dno istotną część Floty Bałtyckiej Federacji. Co prawda na nadbrzeżnych lotniskach nie stacjonują już typowo bojowe maszyny, ale to od biedy można uznać za skutek zmiany strategii użycia Marynarki Wojennej RP. Przejścia od zadań ofensywnych do defensywnych oraz skupienia się na zapewnieniu bezpieczeństwa żeglugi w należącym do państwa akwenie. Do tego nie trzeba samolotów myśliwskich czy wielozadaniowych, a rozpoznawczych i poszukiwawczych. Zamiast odrzutowców, wystarczą wolniejsze maszyny turbośmigłowe i helikoptery, przeznaczone do tropienia okrętów podwodnych i prowadzenia akcji ratowniczych.

Dla niezorientowanych źródłem optymizmu będzie też widok tego, co budowane bądź właśnie wyszło ze stoczni. Do zaledwie 4-letniego „Kormorana” – doskonałego niszczyciela min – za kilka(naście) miesięcy dołączą bliźniacze jednostki („Albatros” i „Mewa”), już zwodowane, aktualnie doposażane. 24 maja br. ze Stoczni Remontowej Shipbuilding S.A. – tej, która zbudowała niszczyciele – wypłynął w rejs dostawczy „Przemko” – szósty i ostatni z holowników, zamówionych przez Inspektorat Uzbrojenia w 2017 r. Od półtora roku pod naszą banderą pływa także ORP „Ślązak”, duża jednostka o rasowej sylwetce. Co więcej, kilka tygodni temu ministerstwo obrony zapowiedziało reanimację programu „Miecznik”, w ramach którego marynarze dostaną trzy nowe fregaty. Z dostępnych informacji wynika, że wiążące decyzje zostaną podjęte jeszcze w czerwcu br., a okręty trafią do służby na początku lat 30.

Za rok do kasacji

Dobry humor znika, gdy uświadomimy sobie, że MJR jest de facto bezbronna wobec środków napadu powietrznego – samolotów i rakiet; fakt, iż mówimy o pięcie Achillesowej całych sił zbrojnych, nie stanowi tu żadnego pocieszenia. Jest tylko gorzej, gdy przyjrzymy się cechom nowo pozyskanych jednostek, zaś reszcie zerkniemy w metryki, oceniając realne możliwości bojowe. „Ślązak” to okręt symbol – polskiej niekompetencji i „jakośtambędzizmu”. Budowany 18 lat (!) – w oparciu o nowatorski projekt kupiony od Niemców – miał być pierwszą z siedmiu korwet rakietowych, a skończył jako samotne i niemal bezbronne dziwadło. „Ni pies, ni wydra”, mówią marynarze. Jedyne jego rakiety to wystrzeliwane z ręcznych wyrzutni „gromy”. Na inne zabrakło pieniędzy, choć i tak mówimy o studni bez dna, która pochłonęła prawie 1,5 mld zł. Czegoś takiego nie dało się nazwać zgodnie z pierwotnym zamierzeniem, stąd określenie „korweta patrolowa”, niemające odpowiednika w międzynarodowej terminologii. Ostatnio mówi się o dozbrojeniu jednostki – metodą „gospodarczą”, w sprzęt z planowanych do wycofania małych okrętów rakietowych. Lecz i z tym może być kłopot, bo na skutek zmieniających się w trakcie budowy koncepcji, „Ślązak” został przeprojektowany, a część sekcji zalano betonem, dla utrzymania odpowiedniej wyporności wytrzebionego z oręża kadłuba.

Mimo działek na pokładzie równie bezbronne pozostają niszczyciele min. To nowoczesne okręty, bodaj najlepsze w swej klasie w całym NATO, ale przewidziane do zadań pomocniczych. Nie podejmą walki z innymi jednostkami, nie przydadzą się w szachowaniu nieprzyjacielskiego lotnictwa, będą za to zdane na jego łaskę. Nie inaczej ma się sprawa z holownikami – to już okręty wybitnie techniczne, mikrusy, w dodatku całkiem nieuzbrojone. A co z resztą floty?

– Wedle założeń z 2012 r., pozostające w służbie okręty bojowe, co do jednego, powinny zostać wycofane z końcem przyszłego roku – przypomina dr Michał Piekarski, specjalista z zakresu wojen morskich z Instytutu Spraw Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. Mowa o jednostkach liczących po 30 i więcej lat. Choć remontowano je na bieżąco, nie przeszły znaczących modernizacji. – Dziś bardziej nadają się do muzeum niż do walki – mój rozmówca nie pozostawia złudzeń. – Zacznijmy od tych największych, fregat typu Perry, pozyskanych od Amerykanów na początku wieku. Oba zbudowane w latach 70. XX w. okręty nie dysponują już uzbrojeniem przeciwlotniczym i przeciwokrętowym. Rakiety zużyto lub wycofano, dostępne na rynku nowe są… zbyt nowoczesne. OORP „Kościuszko” i „Pułaski” mogą obecnie zwalczać okręty podwodne, w neutralizacji pozostałych zagrożeń ich dowódcy muszą liczyć na wsparcie sojuszników.

Warto w tym miejscu dodać, że Polska miała szansę na kupno dwóch jednostek tego typu, gruntownie zmodernizowanych, których przed dwoma laty pozbywała się australijska marynarka. Wewnątrz pisowskie porachunki sprawiły, że transakcję rzutem na taśmę zablokował Mateusz Morawiecki (choć Andrzej Duda leciał już w tej sprawie do Australii). Fregaty z pocałowaniem ręki wzięło Chile.

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w dywizjonie okrętów podwodnych.

– Po wycofaniu 50-letnich Kobbenów, został nam tylko „Orzeł”, poradziecka jednostka z teoretycznie sporym potencjałem modernizacyjnym – kontynuuje Piekarski. – Ów potencjał nie ma jednak znaczenia w obliczu uwarunkowań geopolitycznych, co skutkuje tym, że okręt nadaje się wyłącznie do podtrzymywania podstawowych nawyków u załogi. Sądząc po treści ogłaszanych przetargów, które z braku dostawców sprzętu i usług remontowych kończą się niepowodzeniem, sprawność „Orła” jest mocno ograniczona, a jego arsenał bezużyteczny. Dość powiedzieć, że okręt ma niesprawne wyrzutnie torpedowe.

Więcej o stanie technicznym „Orła” mówi list otwarty jego załogi.

Co gorsza, z MON nie płyną już sygnały o ewentualnych następcach. Program „Orka”, zgodnie z którym marynarka miała dostać trzy nowoczesne okręty, „zatonął” jeszcze w czasach Antoniego Macierewicza. Po gorszących i kompromitujących urząd zapewnieniach poprzednika – który kilkanaście razy twierdził, że „papiery na orki” lada moment zostaną podpisane – Mariusz Błaszczak nabrał wody w usta. Kilka miesięcy temu przyznał, że resort rozważa program pomostowy – nabycie używanych jednostek w Szwecji – ale ostatecznie i ten temat umarł (gwoli uczciwości, z winy Szwedów, którzy zrezygnowali z pomysłu sprzedaży „używek”).

– Korweta do zwalczania okrętów podwodnych ORP „Kaszub” przez 36 lat nie doczekała się modernizacji – wymienia dalej dr Piekarski. – Małe okręty rakietowe, choć solidnie uzbrojone w broń przeciwokrętową, kompletnie nie poradzą sobie z atakami z powietrza. Ich operacyjne wyjście w morze bez osłony przeciwlotniczej – którą dziś mogą nam zapewnić tylko sojusznicy – byłoby samobójstwem. Reszta floty to jednostki wsparcia. Ważne w wielu rodzajach misji, ale w operacji obronnej pełniące role drugo-i-trzeciorzędne.

Bałtyk to nie sadzawka

Flota przez lata nie miała dobrej prasy. Uważano ją za najmniej istotny rodzaj sił zbrojnych, co było stanowiskiem podzielanym zarówno przez wojskowe, jak i polityczne elity III RP. W efekcie doszło do znacznego uszczuplenia i technicznej degrengolady morskiego komponentu marynarki wojennej. Pokutowało przekonanie, że „Bałtyk to sadzawka”, gdzie nie ma miejsca na duże okręty, a Polska „nie jest krajem z zamorskimi interesami i ambicjami”, których istnienie uzasadniałoby posiadanie silnej floty. Na tym gruncie rodziły się koncepcje przeskoku generacyjnego – rezygnacji z klasycznych okrętów na rzecz małych, często autonomicznych jednostek obrony wybrzeża. Ich rój miałby działać skuteczniej niż ciężkie, łatwe do lokalizacji, a przez to bardziej narażone na zniszczenie fregaty czy korwety. Zwolennicy tych teorii często powoływali się na przykład floty II RP, której dowództwo w przededniu wojny odesłało najsilniejsze okręty (trzy niszczyciele) do Wielkiej Brytanii. Te zaś, które zostały, nie odegrały większej roli w kampanii wrześniowej, szybko bowiem poszły na dno.

– Inne czasy, inne techniczne uwarunkowania – przekonuje Michał Piekarski. – Współczesne fregaty to skomplikowane platformy, zdolne nie tylko do obrony samych siebie, ale także innych jednostek, całych zespołów okrętów. Obrony wielozakresowej, przed zagrożeniami z powietrza, z wody i spod wody. Wyposażone w odpowiednie sensory, mają świadomość sytuacyjną sięgającą setek kilometrów. Realnie więc służą też do zapewnienia bezpieczeństwa na brzegu i w głębi lądu, co w Polsce, z jej dziurawym parasolem, jest argumentem nie do przecenienia. Żaden mały kuter nie jest w stanie pełnić takiej roli. Ich flotyllę zdziesiątkowano by, okręt po okręcie, bez wielkich strat i angażowania znacznych sił. Tymczasem skuteczne próby obezwładnienia pojedynczej fregaty wymagałby jednoczesnego użycia kilkudziesięciu samolotów. Świadomość, że większość zostałaby utracona, to mocny argument na rzecz niewszczynania wojny.

Budowa potencjału odstraszania to nie jedyny powód przemawiający za koniecznością niezwłocznego wdrożenia programu „Miecznik”. Sojusz Północnoatlantycki opiera się o zasadę kolektywnej obrony, tymczasem polski wkład na Bałtyku jest minimalny i nieadekwatny do posiadanych zasobów.

– Powinniście mieć trzy-cztery fregaty – stwierdził przed dwoma laty adm. Clive Johnstone, dowódca sił morskich Sojuszu. Dziś wpływowi dowódcy NATO nie bawią się już w dyplomatyczne ceregiele. Tajemnicą poliszynela jest, że nagły powrót do zapomnianego programu, to rezultat sojuszniczej presji na Warszawę.

Niestety, ewentualna realizacja „Miecznika” odsunęłaby w czasie „Orkę” – na oba projekty na raz nie starczy pieniędzy.

– Szkoda – wzdycha dr Piekarski. – W czasach Siemoniaka i Macierewicza dyskusja na temat „orek” została skażona niepotrzebnymi rozważaniami na temat wyposażenia ich w pociski manewrujące. Broń koszmarnie drogą i zbyt „kosmiczną”. Jednostki podwodne są nam potrzebne do zwalczania innych okrętów, do działań rozpoznawczych i wspierających operacje wojsk specjalnych. Bałtyk nie jest kałużą, głębokość i rzeźba dna nie wykluczają skrytych podejść, na przykład w celu wysadzenia czy podjęcia grup dywersyjnych. Zwróćmy przy tym uwagę, że to samo może robić przeciwnik. Ryzyko otwartego konfliktu z Rosją jest minimalne, ale wojna hybrydowa, prowadzona pod „obcą flagą”, dajmy na to organizacji terrorystycznej, to całkiem realny scenariusz. Jedna „bezpańska” mina, jeden zatopiony przez nią statek – i już pojawiają się u armatorów wątpliwości, czy do Polski warto pływać. Czy jej marynarka wojenna jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo żeglugi.

Bo bronić – wbrew narracji o nieistotnej sadzawce – jest i będzie czego. Szlaki morskie do poradzieckich krajów nadbałtyckich to natowskie obligo, podobnie jak bezpieczeństwo budowanej właśnie Balitc Pipe, skąd do naszej części Europy popłynie norweski gaz. Ale mamy też Gazoport, chcemy mieć ruchomą bazę przeładunkową i morskie farmy wiatraków. Nade wszystko zaś już teraz w naszych portach przeładowywanych jest 100 mln ton ładunków rocznie, co zapewnia państwu 10% budżetowych wpływów.

Pytanie, czy Polska jest w stanie sprostać budowie niezbędnych okrętów? Podwodnych konstruować nie potrafimy – to pewne. A fregaty?

– W układzie „kadłub w Polsce, reszta zagranicą”, jak najbardziej – ocenia Michał Piekarski. – Finansowo również powinniśmy podołać. Teraz potrzeba tylko politycznej woli.

Wkrótce przekonamy się, czy taka istnieje. Czy stoi za nią chęć odbudowy morskiego potencjału obronnego, czy chodzi jedynie o wywołanie przekonania, że władza troszczy się o bezpieczeństwo państwa i międzynarodowe zobowiązania. Czy pragnie mieczników czy mieczyków… propagandy.

—–

Nz. ORP „Kaszub”/fot. Michał Piekarski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 23/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to