Głównodowodzący

Biuro prezydenta Ukrainy ujawniło po południu, że Wołodymyr Zełenski znów pojawił się na froncie. Tym razem w Bachmucie, o który trwają obecnie ciężkie walki. Wizyta odbyła się dziś rano, prezydent spotkał się z żołnierzami, kilkunastu z nich wręczył odznaczenia. Do ceremonii doszło w jakimś dużym fabrycznym obiekcie (sądząc po udostępnionych fotografiach), co może być – choć nie musi – istotną wskazówką. Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu godzin Ukraińcom udało się wyprzeć rosjan z miasta – tym samym atakujący utracili to, co z tak wielkim trudem zdobywali przez miniony miesiąc. Jedyne rosyjskie pozycje, które oparły się ukraińskim kontratakom, znajdowały się w części przemysłowej. Tak przynajmniej było jeszcze w niedzielę. Czyżby i stamtąd ruskich już wykurzono?

Oczywiście, spotkanie z żołnierzami mogło zostać zaaranżowane gdzie indziej – nie bezpośrednio pod nosem rosjan, ale kilka kilometrów od ich najdalej wysuniętych pozycji. Byłoby to zresztą zgodne z wojennym BHP. Wizyta głównodowodzącego to ważny element podtrzymywania morale, ale też nie powinna być przedsięwzięciem samobójczym. Nie rozstrzygam, jak to wyglądało w Bachmucie, ale wolałbym, by prezydentowi nie pozwalano pakować się za blisko. Front to linia styku wojsk, ale i bezpośrednie zaplecze, nieco bezpieczniejsze i dające większą gwarancję zakończonej powodzeniem ewakuacji – gdyby do takiej dojść musiało.

Pytacie mnie – jak on się tam dostaje? Nie wiem – mogę tylko spekulować, opierając się o własną znajomość Ukrainy, świadomość tamtejszych dystansów (w Polsce zwykle nie zdajemy sobie sprawy, jak rozległy jest to kraj), czy analizę treści codziennych wystąpień Zełenskiego. Te ostatnie zawsze zawierają odniesienia do bieżących wydarzeń, co sugeruje, że nie nagrywa się ich z wyprzedzeniem. Jeśli zatem wieczorem prezydent jest w Kijowie, był w nim poprzedniego wieczoru, to oznacza, że miał dobę na podróż 800 km w jedną stronę. Z przyczyn oczywistych nie lata prezydenckim odrzutowcem (choćby dlatego, że ten wymaga odpowiedniej obsługi i lotniska), pociąg to opcja zbyt czasochłonna i niebezpieczna (skład narażony jest na atak z powietrza, dywersję, na nieplanowany długotrwały postój – generujący kolejne zagrożenia – będący efektem np. braku prądu czy uszkodzenia sieci trakcyjnej). Trudno też, przy zachowaniu minimum warunków bezpieczeństwa, odbyć taką podróż skrycie. Z tego samego powodu wykluczam transport samochodowy, tym bardziej, że w Ukrainie mamy do czynienia z niskiej jakości infrastrukturą drogową.

Zostają więc śmigłowce. Niskie przeloty, niewykluczone, że podzielone na odcinki, odbywające się przy stałym, bieżącym wsparciu natowskich systemów rozpoznania lotniczego, co pozwala informować załogi (maszyny prezydenckiej i co najmniej jednej towarzyszącej) o ewentualnych zagrożeniach w czasie (niemal) rzeczywistym. Kilka godzin w jedną stronę (pod osłoną nocy; większość wizyt prezydenta ma miejsce w godzinach porannych), kilka w drugą. Zresztą, niewykluczone, że Zełenski nie wraca tego samego dnia do stolicy. Tła dla nagrań można generować komputerowo, a i miejsca, w których zatrzymuje się prezydent, wcale nie muszą odbiegać wizualnie od wnętrz znanych z budynku administracji w Kijowie. By poczynić jakieś rozstrzygnięcia w tej kwestii, musielibyśmy mieć dostęp do kalendarza Wołodymyra Zełenskiego i skonfrontować jego podróże z listą spotkań ponad wszelką wątpliwość odbytych w stolicy.

Niezależnie od tych dylematów, faktem jest, że ukraiński prezydent nie cierpi na brak odwagi. W przeciwieństwie do rosyjskich przywódców (o czym zawsze donoszę z dziką satysfakcją). Dziś dla przykładu rypła się sprawa z niedawną podróżą ministra obrony rosji, który miał osobiście zapoznać się z sytuacją na froncie. Propagandową ustawkę z siergiejem szojgu w roli głównej zdemaskowano z pomocą samych rosjan – i oficjalnych zdjęć udostępnionych przez ministerstwo obrony. Ich zawartość pozwoliła na dokładną geolokalizację miejsca, nad którym przelatywał śmigłowcem szojgu. Linie okopów, wedle opisów znajdujące się w rejonie „specjalnej operacji wojskowej” – czujnie oglądane przez ministra z okna maszyny – okazały się być umiejscowione w rejonie Armiańska na Krymie, ponad 80 km od najbliższych pozycji wojsk ukraińskich.

Jeszcze większa szopka towarzyszyła wczorajszej wizycie putina w Mińsku. Najpierw narobiły ruskie tłoku, wysyłając w powietrze kilka rządowych maszyn – każda z nich mogła przewozić głównego lokatora Kremla. Ostatecznie zaś putin wyruszył na spotkanie z Łukaszenką z Petersburga, nie z Moskwy. A nad Białorusią jego samolot otrzymał silną eskortę – wszak wiadomo, całkiem nieopodal czaiły się natowskie myśliwce…

Nabijam się rzecz jasna, choć samą wizytę traktuję już zupełnie poważnie. Ale temu poświęcę kolejny wpis.

Ps. Jak donosi „New York Times” (a za nim polskie media), moskiewscy notable „ograniczyli swoje wizyty na froncie” po tym, jak wojska ukraińskie wiosną br. ostrzelały sztab rosyjski w Izjumie. Ukraińcy ustalili wówczas, że znajdował się tam gen. walerij gierasimow. Zamierzali zabić szefa sztabu rosyjskiej armii, ale ten opuścił ostrzelany obiekt tuż przed atakiem. Atakiem, który NYT określił mianem „zamachu”. O czym wspominam, bo strasznie mnie takie nazewnictwo zirytowało. Zamachu bowiem mogą dokonać terroryści, bojówki, mafie. Atak rakietowy na rosyjskie stanowisko dowodzenia przeprowadziła regularna armia, podczas regularnych działań zbrojnych. Generałowie też na wojnach giną. Rosyjscy jakoś częściej, ale nie ma w tym terroryzmu, a zwykły (neo)sowiecki bardak.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wołodymyr Zełenski w Bachmucie/fot. Administracja Prezydenta Ukrainy

Pokój

Czy śmierć Władimira Makieja – szefa białoruskiego MSZ, który zmarł nagle w sobotę – jest czymś więcej niż zbiegiem okoliczności? Według poważnych źródeł, blisko związany z aleksandrem łukaszenką polityk został otruty, co miało być sygnałem dla białoruskiego prezydenta. Sygnałem wysłanym przez Kreml, który ma już dość lawirowania Mińska w kwestii zaangażowania się w rosyjsko-ukraińską wojnę. „Król kartofli” – jak zwykło się przezywać łukaszenkę – udostępnił Białoruś jako zaplecze dla rosyjskiej armii, dalej jednak posunąć się nie chce. I konsekwentnie, od dziewięciu miesięcy, odmawia posłania białoruskiego wojska na front.

Trudno ocenić, na ile zdesperowana jest moskwa, co miałoby bezpośredni wypływ na motywy działań. Czy za ewentualnym szantażem stoi chęć „umiędzynarodowienia” konfliktu, co niosłoby przede wszystkim polityczne i wizerunkowe korzyści („patrzcie, także Białorusini walczą z ukraińskimi nazistami”)? A może chodzi o to, że zdemolowana przez Ukraińców rosyjska armia na gwałt potrzebuje kilkudziesięciu tysięcy j a k i c h k o l w i e k rekrutów, a choćby i kiepsko zmotywowanych? Tak czy inaczej, nerwowe ruchy łukaszenki sugerują, że coś na rzeczy jest. W reakcji na śmierć Makieja, białoruski dyktator zrobił ekspresowe porządki w swoim najbliższym otoczeniu. Wymienił część ochroniarzy, kucharzy i prezydencką służbę, co może być odruchem paranoika, ale może być też właściwą reakcją na zdiagnozowane zagrożenie.

Zachodni analitycy (na przykład z brytyjskiego wywiadu czy z amerykańskiego Instytutu Studiów nad Wojną) idą tropem groźby, sugerując, że jesteśmy u progu poważnych przetasowań na „kierunku białoruskim”. Dni łukaszenki są rzekomo policzone, putin zamierza się go pozbyć (albo kompletnie ubezwłasnowolnić) – i pchnąć Białoruś ku wojnie.

Brzmi to złowieszczo, ale prawdę powiedziawszy, nie byłby to zły scenariusz. Białoruś – jej status/charakter relacji z rosją – to klucz do przyszłości nie tylko Ukrainy, ale i Polski oraz szerzej, całej Europy środkowo-wschodniej.

Wbrew skarpektosceptycznej narracji – przepychanej obecnie przez naszą infosferę – na przestrzeni ostatnich tygodni nie wydarzyło się nic, co przekreśliłoby ukraińskie szanse na zwycięstwo w tej wojnie. Zwycięstwo rozumiane jako popędzenie okupantów ze wszystkich zajętych ziem, także tych, na które weszli w 2014 roku. Taki stan rzeczy – do osiągnięcia wiosną/latem przyszłego roku – oznaczałby dla Kijowa realizację warunku koniecznego dla rozpoczęcia rozmów pokojowych. Ale z nieprzyjazną Białorusią na karku, byłby to pokój „kulawy”. Wymagający większej mobilizacji zasobów niż w sytuacji, w której Ukraińcom odpadłoby do pilnowania ponad 1000 km granicy. Zrujnowane ukraińskie państwo będzie liczyło każdą hrywnę (i dolara czy euro pomocy), stając na nogi. Trudno w tej chwili ocenić, jaki charakter przybiorą zachodnie gwarancje bezpieczeństwa – idealnie byłoby przyjąć Ukrainę do NATO, ale obecnie bardziej prawdopodobny wydaje się sojusz z częścią członków Paktu (z USA, Wielką Brytanią, Polską, krajami nadbałtyckimi). Nim jednak jakikolwiek alians się zmaterializuje, ukraińska niepodległość będzie chroniona tylko przez ukraińską armię. Zwycięską, ale i pokiereszowaną.

Tysiąc kilometrów wrogiej granicy mniej dla Ukraińców, to zarazem ponad 400 km nieprzyjaznej granicy mniej dla Polski i ponad 700 dla Litwy i Łotwy. Białoruś niebędąca protektoratem rosji to zarazem sytuacja, o której marzyły pokolenia Polaków. Sytuacja, w której rosja zostaje odepchnięta o 500 km, de facto wyrzucona z Europy do Azji. Owszem, dysponująca eksklawą w postaci okręgu kaliningradzkiego, ale kompletnie niefunkcjonalną w realiach szerokiego buforu oraz Bałtyku jako „jeziora NATO”.

Brzmi jak political fiction? Być może, ale jako się rzekło – to warunek dobrego pokoju (zatem coś, o co należy zabiegać…). No i spójrzmy na fakty. Dwa lata temu łukaszenka spacyfikował białoruską opozycję. Elity gotowe na bliższe relacje z Zachodem uciekły z kraju lub siedzą w więzieniach. Powszechną wolę oporu wobec niechcianego reżimu (przeciw Łukaszence głosowało 80 proc. społeczeństwa) zdławiono, z początkiem tego roku wydawało się, że na długo. Tymczasem w marcu i kwietniu – podczas bitwy o Kijów – na terenie Białorusi działała tzw. kolejowa partyzantka. Czynny sabotaż białoruskich kolejarzy sparaliżował ruchy rosyjskich wojsk, ich logistyki, istotnie przyczyniając się do raszystowskiej porażki na północy Ukrainy. Był to najodważniejszy akt nieposłuszeństwa wobec łukaszenki i putina, ale nie jedyny. Fakt, iż „król kartofli” lawiruje, wynika z jego kalkulacji/obawy czy warto się po stronie moskwy tak bardzo angażować. Ale stoi też za tym świadomość, że naród białoruski decyzji o przystąpieniu do wojny nie zaakceptuje. Że przeciwna bezpośredniemu udziałowi jest białoruska armia, której przedstawiciele dali mińskiemu dyktatorowi do zrozumienia, czym może się skończyć przymusowy angaż – falą dezercji i masowym przechodzeniem oddziałów na ukraińską stronę. Wizja rozpadu armii i społecznych protestów stopuje łukaszenkę, który w obliczu jednoczesnej presji moskwy znalazł się między młotem a kowadłem.

Teoretycznie putin może go złamać lub zastąpić; każdy z tych scenariuszy oznacza wejście rosjan do Białorusi „na ostro”. Jeszcze bardziej prorosyjska władza w Mińsku wymagałaby odpowiednich zabezpieczeń – realnie, dużego rosyjskiego kontyngentu, a więc mniej lub bardziej zakamuflowanej okupacji. Naiwnością byłoby założyć, że Białorusini tak po prostu by ów stan rzeczy zaakceptowali. Co postawiłoby rosjan w trudnej sytuacji – z otwartym „drugim frontem”, rebelią na tyłach, angażującą i tak już wyczerpane zasoby rosyjskiej armii.

Na kremlu mają tego świadomość. I to – w mojej ocenie – daje łukaszence największe gwarancje bezpieczeństwa. putin chciałby Białorusi w wojnie, ale nie chciałby uruchomić procesów, na skutek których Białoruś by się rosji wymknęła. Musi zatem być bardzo ostrożny.

Oczywiście, stary kegiebista może zagrać va banque, licząc, że jakoś to będzie („a nuż Białorusini okażą się potulni i zaakceptują warunki moskwy”). Jeśli nie zagra, kwestia białoruska pozostanie otwarta. Wówczas, aby zarysowała się perspektywa dobrego pokoju, musiałoby dojść do jednego z dwóch procesów:

– białoruskiej rewolty i samouwolnienia (o co bez rosyjskiego dokręcania śruby będzie trudno);

– przeniesienia przez Ukraińców działań wojennych na terytorium Białorusi.

W każdym z tych scenariuszy – które zresztą mogłyby biec równolegle – poza obaleniem prorosyjskich władz kluczowym byłoby wyrzucenie z Białorusi armii rosyjskiej.

Tylko czy „nasz świat” zaakceptowałby taką „eskalację”?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Gdzieś w Donbasie…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Lawiranci

Aleksander Łukaszenko jest dziś w potrzasku. Z jednej strony ciśnie go Kreml, oczekując, że w pełni zaangażuje się w działania zbrojne przeciw Ukrainie. Z drugiej strony jest Zachód, którego przedstawiciele nie pozostawiają złudzeń, że otwarta agresja spotka się z bolesną ripostą. Są wreszcie Ukraińcy, dużo lepiej przygotowani do przyjęcia intruzów z północy niż przed ośmioma miesiącami. No i ma miński dyktator nie lada kłopot z własnym społeczeństwem, które pchać się do tej wojny nie zamierza. Kolejowi partyzanci, którzy wiosną sparaliżowali zaopatrzenie dla rosjan, siedzą dziś w więzieniach, podobnie jak wielu opozycyjnych aktywistów. Wystarczy jednak iskra, by znów rozpalić ogień społecznych protestów. Wojsko na froncie, rozruchy na tyłach – nie takie reżimy jak białoruski waliły się w podobnych okolicznościach. Zwłaszcza że wojsko – i tu ostatni, choć nie najmniej ważny powód do zmartwień dla Łukaszenki – też bić się nie chce. Zaradzić temu miały czystki, rosyjski nadzór nad armią, ale ostatecznie to zwykły żołnierz trafiłby do strefy walk, a nie rosyjscy czy wierni watażce generałowie.

O tym, że z niewolnika nie ma żołnierza, przekonują się właśnie rosjanie. Przymusowo wcieleni rekruci giną na potęgę, nie będąc w stanie wywalczyć dla Moskwy tak pożądanej stabilizacji na froncie. Presja sił zbrojnych Ukrainy trwa, wiele przemawia za tym, że niebawem zobaczymy jej kolejną bardziej spektakularną odsłonę (przyjmuję zakład, że do końca roku nastąpi jeszcze co najmniej jedno potężne ukraińskie uderzenie na lądzie). Kilkanaście, może 20 tys. dodatkowych słabo zmotywowanych żołnierzy – a więcej Mińsk posłać nie zdoła – nie zmieni ogólnie złej sytuacji agresorów.

W mojej ocenie Łukaszenko będzie dalej lawirował, co czyni umiejętnie od początku inwazji. Z jednej strony, w wymiarze retorycznym/propagandowym, pozostanie wiernym sojusznikiem putina. Ba, zapewne nie omieszka podkręcać atmosfery – sugerować, że już zaraz pośle armię do bitwy. Towarzyszyć temu będzie cała seria pozorowanych działań, włącznie z częściową mobilizacją. Lecz za kulisami białoruski satrapa poprzestanie na tym, co do tej pory – na słaniu do zachodnich stolic zapewnień, że to tylko gra o zachowanie resztek białoruskiej niezależności i że tak naprawdę nie zamierza przekroczyć czerwonej linii. Dbać będzie przy tym o redukcję ryzyka skrytobójczej operacji kierowanej z Kremla, poprzez dalszą rozbudowę i tak już imponującej ochrony (spotkania Łukaszenki z putinem w Moskwie nie niosą zagrożenia, bo jakkolwiek rosja to kraj terrorystyczny, o pewne pozory zadbać musi; co innego „przykry wypadek” w Mińsku…). To wszystko to gra na czas – jestem przekonany, że Łukaszenko coraz bardziej liczy na rozwiązanie swoich kłopotów rękoma wewnętrznych przeciwników putina. Są jego nadzieje tożsame z oczekiwaniami elit politycznych Zachodu, gdzie panuje świadomość, że sytuacja na froncie – niezależnie od skali ukraińskich sukcesów – nie przełoży się na ostateczne wygaszenie konfliktu. Że będzie to możliwe tylko po ustąpieniu/śmierci putina. Ta śmierć (polityczna/biologiczna) wybawi też i jego – kalkuluje miński dyktator.

Oczywiście putin ślepy nie jest i „czyta” Łukaszenkę. Problem w tym, że sam ma mocno związane ręce. Może grozić inkorporacją (i utrąceniem mniejszego satrapy), licząc na efekt mrożący, lecz dalej posunąć się nie może. Armia rosyjska nie jest obecnie w stanie wziąć Białorusi w twardą okupację. Zresztą, gdyby spróbowała, mogłoby się okazać, że armia białoruska jednak zamierza walczyć – czynnik motywacji do obrony przed agresją trudno przecenić; to, jak jest ważny, widzimy na przykładzie morale ukraińskiego wojska. Pozostaje więc putinowi manewrować z wykorzystaniem kija (gróźb) i marchewki (wsparcia dla reżimu Łukaszenki) i wyciągać z tego „białoruskiego słoika” tyle konfitur, ile się da. I tak jest tego sporo – Białoruś pozostaje zapleczem dla rosyjskich wojsk w Ukrainie, buforem między rosją a NATO, przede wszystkim jednak wymusza na Kijowie cały szereg absorbujących zasoby działań. Budowa fortyfikacji wzdłuż granicy, konieczność utrzymywania licznych sił wokół stolicy i w północno-zachodniej części kraju – to wszystko obniża efektywność ukraińskich działań wojennych na wschodzie. Gdyby gen. Walery Załużny miał bezpieczne tyły i mógł pchnąć do Donbasu te kilkadziesiąt (40-50 tys.) żołnierzy, zapewne Ługańsk i Donieck byłby już dziś wolne. Nie może, bo w logice planowania wojskowego trzeba uwzględniać różne zagrożenia, także te mniej prawdopodobne (nie zapominajmy, że na terenie Białorusi stacjonuje około 40 tys. rosjan).

Wróćmy do „czytania” Łukaszenki – putin chyba już pogodził się z faktem, że Mińsk nie pójdzie mu tak całkiem na rękę. Tym tłumaczę drenaż białoruskich składów amunicyjnych i sprzętowych, jakiego dopuszcza się rosja w ostatnich dniach. To oczywiście świadczy także o fatalnej sytuacji rosyjskiego zaplecza – gdzie najwyraźniej na wykończeniu są już zapasy nie tylko zdolnych do wykorzystania czołgów T-72, ale i przynajmniej części rodzajów pocisków. Niemniej gdyby istniały realne plany użycia bojowego oddziałów białoruskich, nie pozbawiano by ich narzędzi walki (Białoruś nie jest Ukrainą, która po ZSRR odziedziczyła ogromne nadwyżki uzbrojenia, nie jest też państwem, które jakoś szczególnie dbało o modernizację, więc pozbycie się kilkudziesięciu przyzwoitych czołgów to poważne osłabienie możliwości). Prowadzi mnie to do wniosku, że nawet gdyby – mimo wszystko – białoruscy żołnierze znaleźli się na ukraińskim froncie, przewidziano by dla nich zadania na tyłach. Rosyjska logistyka w dużej mierze opiera się o pracę rąk, przy skali zaangażowania w Ukrainie mówimy tu o kilkudziesięciu tysiącach mężczyzn zajmujących się załadunkiem/rozładunkiem, dystrybucją zaopatrzenia. Gdyby ich uwolnić i posłać na front, byłoby to istotne wzmocnienie. Tak może kalkulować Kreml, do tego mogą się sprowadzać zapowiedzi użycia białoruskiego wojska.

Ale załóżmy na chwilę, że dojdzie do czegoś więcej (ostatecznie mieliśmy w tej wojnie kilka zaskakujących zwrotów, więc z logicznego punktu widzenia nie popełniam nadużycia). Przyjmijmy, że armia białoruska wkracza do Ukrainy jako zorganizowana siła bojowa. Jaki były cel tej operacji? Zimowo-wiosenny wpierdol wybił z głów neosowieckich generałów pomysły zdobycia Kijowa. Marsz na miasto miałby po prostu związać ukraińskie siły, stworzyć też wrażenie poważnego zagrożenia dla trwałości Ukrainy (skoro stolica znów znalazłaby się w zasięgu ognia artyleryjskiego). Oczywiście, bez wsparcia rosjan ani rusz, lecz nawet wówczas nie wieszczyłbym sukcesu. Zakładam bowiem, że wielu białoruskich żołnierzy odmówiłoby walki, mielibyśmy do czynienia z masowymi dezercjami i przechodzeniem całych oddziałów na stronę ukraińską. Zachowanie dyscypliny wymagałoby brutalności, na jaką reżimu Łukaszenki nie stać. Mówiąc wprost, Mińsk nie sformowałby własnych oddziałów zaporowych, strzelających do dezerterów. rosjanie, którzy w ograniczonym zakresie takie rozwiązania już testują (używając kadyrowców), nie ogarnęliby kolejnego wyzwania z uwagi na brak zasobów ludzkich.

Tam, gdzie Białorusini mimo wszystko podjęliby walkę, czekałyby na nich zaprawione w bojach oddziały ukraińskie. Wynik tych starć byłby łatwy do przewidzenia.

Wróćmy jednak do celów, uważam bowiem, że nie o Kijów by chodziło, a o próbę odcięcia Ukrainy od Polski. Są rzecz jasna jeszcze Słowacja i Rumunia, ale to u nas – z uwagi na wymaganą infrastrukturę – stworzono logistyczne zaplecze tej wojny. Przecięcie szlaków zaopatrzenia byłoby poważnym ciosem dla obrońców – na tyle poważnym, że Waszyngton jeszcze wiosną dał do zrozumienia, że nie pozwoli Białorusi na taki krok, rosji zresztą również. Bez wątpienia mielibyśmy do czynienia z reakcją wojskową USA. Zapewne byłaby to operacja lotnicza, z jednej strony nakierowana na zniszczenie atakujących zgrupowań, z drugiej, na „przeoranie” infrastruktury militarnej na terenie samej Białorusi. Łukaszenko zostałby ze spuszczonymi spodniami, bo na takie zagrożenie nie byłby w stanie zareagować. Jakakolwiek „adekwatna” reakcja Moskwy – na przykład atak na cele wojskowe w Polsce – uwikłałaby rosję w otwarty konflikt z NATO. Groźba atomowej eskalacji z jednej, widmo sromotnej porażki w konfrontacji konwencjonalnej z Sojuszem z drugiej strony, są moim zdaniem najlepszym gwarantem spokoju na ukraińsko-białoruskiej granicy.

—–

Nz. Tak mniej więcej wyglądają obecnie relacje białorusko-rosyjskie…

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to