Obrona

Generalne możliwości militarne Polski nie są tajemnicą, a koncepcje obrony od dawna stanowią temat publicznych dyskusji. Ramy wyznaczane przez geograficzne, ekonomiczne, polityczne i wojskowe realia są w gronach eksperckich znane, wybrane elementy tych dociekań wchodzą w skład wiedzy potocznej – jak choćby fakt, że trudna do pokonania Wisła jest naturalną rubieżą obronną.

Byłoby wspaniałym zrządzeniem losu, gdyby „Królowa polskich rzek” wiła się gdzie indziej – najlepiej wzdłuż naszej wschodniej i północnej granicy – ale ona płynie tam, gdzie płynie, i nic tego nie zmieni.

Zmienne mogę być za to warunki geopolityczne, pośród nich sojusze. Jednak jakie silne by one nie były, wojskowe planowanie musi uwzględniać różne warianty zagrożeń, także te mniej optymistyczne. Na przykład takie, w których nie ma u nas dużych kontyngentów sojuszniczych wojsk i musimy sobie (w ogóle, bądź „tylko” przez jakiś czas) poradzić sami.

„Plan użycia sił zbrojnych RP” to dokument zawierający także takie scenariusze, określane mianem „samodzielnej operacji obronnej”. Oparte o realistyczną ocenę możliwości, wiodą do srogich wniosków. Znając zarysy „Planu…”, politycy i publicyści formułują skraje odmienne oceny – czego byliśmy świadkami w ostatnich dniach (po tym jak prokuratura wystąpiła o uchylenie immunitetu Mariuszowi Błaszczakowi). Zdaniem jednych, w razie rosyjskiego ataku Wojsko Polskie od razu wycofa się za Wisłę. Zdaniem drugich, armia będzie bronić całości kraju.

Gdzie leży prawda? Ano „po środku”. I nie jest to wygodna prawda.

Czy małe, zawodowe wojsko obroniłoby kraj tak rozległy jak Polska? Nie. Dlatego zrezygnowaliśmy ze stutysięcznej struktury na rzecz dwa, a docelowo trzy razy większej armii. Jeśli spełnione zostaną inne warunki – zaczniemy sensownie szkolić rezerwy i gromadzić zapasy – w razie zagrożenia Wojsko Polskie urośnie do 800-tysięcznych sił zbrojnych, zdolnych postawić Rosjanom „tamę”. Niestety, wzrost liczebności (i potencjału) nie nastąpi z dnia na dzień – taka mobilizacja zajmie tygodnie, co musi oznaczać utratę części terytorium Rzeczpospolitej.

Bo nie da się trzymać 800 tys. ludzi pod bronią w sytuacji, gdy „tylko” grozi nam wojna. Nie uderzymy prewencyjnie, by z miejsca przenieść działania zbrojne na terytorium wroga. No i nierozsądnym byłoby delegowanie większości armii do bitwy granicznej. Już raz popełniliśmy ten błąd, w 1939 roku. „Plan Zachód” zakładał obsadzenie całej zagrożonej granicy cienkim pasem linii obronnych. Łatwym do przełamania przy silnym punktowym ataku. Ten nastąpił w kilku miejscach jednocześnie, co poskutkowało oskrzydleniem przygranicznych formacji, a następnie ich okrążeniem i odcięciem od zaplecza. Tak uczynili Niemcy, mistrzowie wojny manewrowej. Rosjanie mistrzami nie są, ale dążyliby do tego samego.

Lecz oddanie im bez walki terenów od Bugu do Wisły wcale nie jest alternatywą. Ziemie wschodniej RP byłyby bronione, choć nie na zasadzie „ani kroku wstecz!”, a w ramach mobilnej operacji opóźniającej, prowadzonej z intencją jak największego wykrwawienia wroga. W tym samym czasie na zachodzie kraju, za Wisłą, gromadzono by najważniejsze siły i środki. Tak, by w odpowiednim momencie – w dobrym scenariuszu z pomocą sojuszników – przystąpić do kontrnatarcia na osłabionego przeciwnika.

Istotą obrony wschodnich rubieży byłoby skanalizowanie ruchów rosyjskich wojsk tak, by ich marszruty nakładały się na miejsca wcześniej przygotowane przez Polaków. W praktyce oznaczałoby to zastosowanie taktyki spalonej ziemi – wysadzenie infrastruktury drogowej, kolejowej, lotniskowej, założenie setek pól minowych, przeszkód terenowych, rozerwanie tam, wałów, drenów, obalenie dziesiątek tysięcy drzew. Wystawienie kilkunastu mniejszych miast – przewidzianych do uporczywej obrony, mającej związać jak największą liczbę oddziałów nieprzyjaciela – na ryzyko całkowitego zniszczenia.

Przerażające, prawda? A to nie wszystko – o czym przeczytacie w tekście, który opublikowałem dziś w portalu Interia.pl. Znajdziecie go pod tym linkiem.

—–

Nz. Strażak-ratownik medyczny z Polski, członek ekipy, która zimą 2023 roku pojechała do Bachmutu z pomocą humanitarną. Zrobiłem to zdjęcie w Izjumie, wybrałem do zilustrowania tekstu z uwagi na wyraźny polski akcent. Ale to tylko zabieg redakcyjny – oby nigdy takie zdjęcia – w Polsce, z naszymi strażakami – nie musiały powstawać…/fot. własne

Szanowni, w moim sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je kupić, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Bezpiecznik

W ostatnich tygodniach pojawiło się mnóstwo analiz poświęconych finalnym rozstrzygnięciom rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Powszechną jest nadzieja, że zakończy się on w 2025 roku. Jak? Tu scenariusze są już różne, choć dominuje przekonanie, że będziemy mieli do czynienia z uznaniem status quo. Ale nie brak ocen skrajnych, w tym scenariusza zdecydowanego zwycięstwa rosji. Czy to jeszcze możliwe?

Pamiętajmy, że choć rosyjskie ministerstwo obrony co rusz ogranicza cele operacyjne, jak dotąd władze federacji nie odwołały swoich początkowych zamierzeń w stosunku do Ukrainy. Należy zatem przyjąć, że Moskwa – jeśli tylko zajdą sprzyjające okoliczności – będzie dążyć do zajęcia całego kraju. Ewentualnie – do podbicia wschodu i południa Ukrainy i do instalacji na zachodzie marionetkowego rządu.

Biorąc pod uwagę dotychczasowe osiągnięcia armii rosyjskiej – i wszystko, co po 24 lutego 2022 roku wiemy na temat jej możliwości bojowych – taki przebieg wydarzeń wydaje się bardzo mało prawdopodobny.

Chyba że Moskwa złamie opór Ukraińców przy użyciu nadzwyczajnych środków:

a. broni jądrowej;

b. masowej, co najmniej półtoramilionowej armii inwazyjnej wyposażonej we wszystko, co tylko dowództwo zdoła wyciągnąć z magazynów.

W obu przypadkach wymagałoby to podjęcia przez Kreml bardzo ryzykownych decyzji – trudno ocenić bowiem, jak zachowa się Zachód (przede wszystkim USA) w reakcji na atomową eskalację. W Moskwie zapewne nie przewidują wymiany jądrowych ciosów w „zemście za Ukrainę” (ja też nie przewiduję), ale gwałtowny, skokowy wzrost pomocy wojskowej dla Kijowa byłby realną opcją. A co, gdyby przyszła ona zanim rosyjskim wojskom udałoby się zdyskontować skutki atomowego uderzenia? Dodajmy do tego kolejne sankcje (a na tej liście jest jeszcze sporo miejsca) i utratę wiarygodności nawet u zdeklarowanych przyjaciół rosji. Kumulacja konsekwencji tych działań niosłaby ryzyko wywrócenia federacji – nawet w sytuacji, w której podbiłaby ona Ukrainę. Zachodnia pomoc wojskowa przeorientowałaby się wtedy na wsparcie dla ruchu oporu. Kosztowna okupacja, zduszona gospodarka i polityczna izolacja – Kreml wolałby tego uniknąć. Z jego perspektywy bardziej racjonalne jest stopniowe „gotowanie ukraińskiej żaby” – pokonanie Ukraińców w „uczciwej” wojnie, której przebieg byłby bardziej akceptowalny dla świata (zwłaszcza dla Zachodu).

Co zaś się tyczy masowej mobilizacji – prawdę mówiąc, tracę już wiarę w to, że rosjanie powiedzieliby „dość!”. Jako socjolog dostrzegam w społeczeństwie rosyjskim gigantyczne pokłady konformizmu i lęku przed władzą, co skłania mnie do założenia, że „mobiki” pokornie szłyby na front. Zwłaszcza gdyby tej masie udało się zdobyć strategiczną przewagę – wówczas pewnie pojawiłby się i entuzjazm.

W mojej ocenie jednym bezpiecznikiem, który chroni Ukrainę przed rosyjską masową mobilizacją, są koszty. Jednorazowy, rozłożony w krótkim czasie wysiłek finansowy – jaki musiałaby podjąć Moskwa, by wystawić półtoramilionową armię tylko na Ukrainę – jest za duży jak na możliwości budżetu rosji.

Stąd przekonanie, że na zdecydowane zwycięstwo nie mają już wielkich nadziei ani w rosyjskim MON-ie, ani na Kremlu. Choć wciąż obecne jest tam myślenie „a nuż się uda”, będące jedną z najważniejszych przyczyn dalszej militarnej, gospodarczej i politycznej presji na Ukrainę.

—–

Nz. Jakkolwiek się ta wojna skończy, jedno jest pewne – wschód Ukrainy wymaga gruntownej odbudowy. Izjum, zima 2023 roku/fot. własne

A o innych scenariuszach końca wojny piszę w tekście dla Polski Zbrojnej, w którym podsumowuję i uaktualniam swoje wcześniejsze przemyślenia.

Nastolatki

Jak przyznaje Michael Waltz, doradca Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego, prezydent-elekt przygotowuje się do spotkania z putinem. Zdaniem Waltza, wygaszenie wojny nie jest możliwe bez dialogu z Kremlem. „Wszyscy wiedzą, że to musi zakończyć się dyplomatycznie”, ocenił polityk w rozmowie z telewizją ABC.

Doradca mówił też o wyzwaniach stojących przed Ukrainą. W ocenie Waltza, by powstrzymać rosyjskie natarcie i tym samym wzmocnić pozycję negocjacyjną, Kijów powinien obniżyć wiek mobilizacyjny z 25 do 18 lat. „Nie chodzi tylko o broń, amunicję i wydawanie nowych czeków. Ważne jest ustabilizowanie frontu, abyśmy zaczęli osiągać jakieś porozumienie”, mówił amerykański kongresmen.

Trudno się z nim nie zgodzić w ostatniej kwestii – stabilizacja frontu ma kluczowe znacznie. Nie dlatego, że rosjanie prą do przodu jak szaleni, a ukraińska obrona się pruje; z taką sytuacją nie mamy i nie będziemy mieli do czynienia. Rzecz w tym, że rosyjskie punktowe pełzanie po pierwsze, daje Moskwie nadzieję, że w którymś momencie uda się ruszyć z kopyta (bo Ukraińcy wreszcie pękną), po drugie, pozwala realizować ograniczone cele spec-operacji, w tym przypadku tworzy perspektywę przejęcia w ciągu kilku miesięcy kontroli nad całym obwodem donieckim. I po trzecie wreszcie, kolejne zdobycze – jakkolwiek symboliczne – dają iluzję sprawczości i siły rosji oraz jej armii. Na Kremlu kalkulują, że świat się na to nabierze i będzie naciskał na Kijów, by kończył wojną nawet na niekorzystnych dla siebie warunkach. Tak czy inaczej, sytuacja w której inicjatywa operacyjna należy do rosjan, usztywnia Moskwę. Zabetonowanie frontu na całej jego długości urealniłoby postawę i oczekiwania Kremla, co faktycznie działałoby na korzyść Ukrainy.

Ale czy droga do tego wiedzie poprzez mobilizację kilkuset tysięcy nastolatków?

—–

Nim odpowiem na to pytanie, pozwólcie na garść osobistych refleksji oraz odrobinę historii.

Stosunkowo późno zacząłem zajmować się reportażem wojennym – gdy pierwszy raz poleciałem do Iraku i Afganistanu miałem 28 lat. I już wówczas towarzyszyło mi wrażenie, że jestem starszy od większości żołnierzy, z którymi pracowałem. Dotyczyło to Polaków i Amerykanów – tych ostatnich nawet bardziej, wszak w szeregach US Army i USMC służyło sporo nastolatków, zaniżających średnią wieku. W naszej armii, jej ekspedycyjnej „nóżce”, było ich jak na lekarstwo; przeciętny „misjonarz” z WP miał wtedy 26 lat. Dekadę później, gdy kończyłem aktywną fazę swojej iracko-afgańskiej „przygody”, byłem już „dziadem” pełną gębą, jeżdżąc na patrole z ludźmi, spośród których część mogłaby być moimi synami.

„Ukraina” początkowo wpisywała się w ten schemat – dla wielu żołnierzy byłem „starszym panem”, choć z drugiej strony, to właśnie w Donbasie w 2015 roku po raz pierwszy zetknąłem się z równolatkami, którzy służyli jako szeregowi żołnierze, nie oficerowie. W kolejnym roku „dziadki” w szeregach ZSU były już normą – młodsi przestali garnąć się do wojska, zapał dla walki o wschodnie rubieże gasł. Jednocześnie Kijów utrzymywał przymusowy pobór, ale wojenkomaty przymykały oko na coraz popularniejszy proceder, w ramach którego do odbycia służby w Donbasie w miejsce synów stawiali się 40-paroletni ojcowie.

„Pełnoskalówka” znów wypełniła koszary młodzieżą z ochotniczego zaciągu, lecz dziś – pod koniec trzeciego roku wojny – nie ma już śladu po tym wzmożeniu. 20-30-latkowie w armii służą, stanowią jej niebagatelną część. Sporo jest też dzieciaków-ochotników, ale to nie zmienia faktu, że obecnie przeciętny żołnierz ZSU liczy sobie 43 lata.

—–

Zostawmy Ukrainę i współczesność.

„Miałem 16 lat, gdy ojciec pozwolił mi iść”, „Właśnie skończyłem 17 lat…”, „Miałem 16 lat…”, wspominają weterani brytyjskiej armii, którym dane było walczyć w I wojnie światowej. Ich relacje zebrane przez Imperial War Museums zostały użyte w doskonałym dokumencie Petera Jacksona pt.: „I młodzi pozostaną” (ang. tytuł: „They shall not grow old”). Słyszmy je w zwiastunie filmu, spuentowane słowami starszego kolegi z okopu (nie wiem, czy to oryginalne głosy z archiwum historii mówionej czy kwestie odczytywane przez aktorów): „Kiedy przyszli, byli przerażonymi dziećmi. A mieli z nich być żołnierze”. Trudno o bardziej poruszające wyznanie, mnie szarpie ono niezmiennie, choć film Jacksona ma już kilka lat.

Historia kolejnej wielkiej wojny również pełna jest przykładów walczących „dzieciaków” – dość wspomnieć harcerskie oddziały biorące udział w Postaniu Warszawskim. Czy mniej znaną w Polsce anglosaską percepcję pierwszej fazy operacji „Overlord”; znamienne są tu pełne troski wspomnienia Winstona Churchilla o „kwiecie młodzieży”, rzuconym na normandzkie plaże. I owszem, wielu żołnierzy Szarych Szeregów miało 18-19 lat (a nie brakowało młodszych), wielu amerykańskich chłopców, którzy polegli na Omaha, ledwie skończyło dwudziestkę. Wspomniani wcześniej młodziutcy żołnierze armii brytyjskiej przeżyli okopową rzeź i dorośli, gdy wielu ich rówieśnikom zabrakło tego szczęścia (łączne straty Brytyjczyków podczas I wojny to niemal milion ludzi). Te fakty mogą nas utwierdzać w przekonaniu, że udział nastolatków w dużych wojnach to norma. Udział tak, bywa, że i liczny, co nie zmienia faktu, że przeciętny wiek żołnierza pozostaje „nienastolatkowy”. Na jednego brytyjskiego dzieciaka, który trafił do Francji po 1914 roku, przypadało dwóch starszych kolegów liczących sobie co najmniej 39 lat (czyli formalnie, w czasach pokoju, będących w wieku, który zwalniał ze służby wojskowej za granicą). Stąd brała się średnia wieku poddanych korony walczących z Niemcami, wynosząca 26 lat.

26 lat – tyle miał przeciętny Amerykanin posłany na wojnę w Europie czy na Pacyfiku w latach 1941-45.

Trzy czwarte niemieckich strat osobowych z czasów II wojny światowej to mężczyźni w wieku 20-45 lat.

—–

Iluzja masowego udziału nastolatków w wojnie to jedno, inna kwestia, na którą warto zwrócić uwagę, to zmiany kulturowe, do jakich doszło na przestrzeni ostatnich stu lat. Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, próg wejścia w dorosłość znacznie się podniósł. Ów proces – jako pochodna m.in. zamożności, technologicznej i organizacyjnej wydajności (a więc także jakości medycyny), humanistycznego namysłu zależnego od zakresu wolności osobistej jednostki, oraz wielu innych zmiennych – nie postępował równomiernie. Pozostając na gruncie koniecznych uogólnień – zachód Europy dał swoim dzieciakom dłuższą młodość szybciej niż wschód. Tym niemniej podstawy dla zmian pozostały takie same: żyjąc dłużej i lepiej, wydłużamy nie tylko starość, ale i okres „przygotowania do życia”. Dotyczy to zarówno bogatej Holandii, jak i biednej Ukrainy. I nie chodzi tylko o „jakąś tam filozofię”, ale o całe instytucjonalne instrumentarium – mój pradziad skończył cztery klasy szkoły powszechnej i „stał się” dorosłym, ja w pełni uczyniłem to dopiero po studiach.

Niektórzy się na to zżymają, drwią z kruchości młodzieży, tylko po co? „Kijem Wisły nie zawrócisz”, głosi popularne powiedzenie. Wydłużona młodość to obiektywna rzeczywistość, ba, fakt, iż nastała, bardziej winien nas cieszyć niż martwić, wszak mówimy o efekcie wzrastającego komfortu życia. Chłopak u progu dorosłości może być doskonałym żołnierzem – sporo ochotników to potwierdza, sam poznałem kilku takich wojskowych w Iraku, Afganistanie i w Ukrainie. Ale mnóstwo badań młodzieży – prowadzonych w wielu krajach, także w Ukrainie – nie pozostawia wątpliwości, że współczesny 18-latek nie jest tak dojrzały, jak jego odpowiednik sprzed 50 czy 100 laty. Nie ma w sobie tyle hardości, hartu, takiej odpowiedzialności. Nie ma, bo mieć nie musi, choć oczywiście na składowe kondycji wpływają też negatywne czynniki, jak choćby epidemie coraz to nowych uzależnień.

—–

No dobrze, to po co tam, gdzie zachowany jest pobór, „w kamasze” idą 18-19-latkowie? – mógłby spytać ktoś. Nie po to, by wysyłać ich na wojnę – odpowiem nieco prowokująco. W najświeższej historii konfliktów zbrojnych tylko jeden kraj zdecydował się masowo ekspediować „dzieciaki” na front. Działo się to podczas wojny w Wietnamie – w USA obowiązywał wówczas przymusowy pobór i to w oparciu o ten mechanizm dokonywała się wymiana personelu w Indochinach. „Wsad” dla kolejnych rotacji stanowiły kolejne roczniki 19-letnich Amerykanów, którzy trafiali „na teatr” po kilkunastotygodniowym szkoleniu. W praktyce oznaczało to rzucanie do walki oddziałów w większości składających się z niedoświadczonych poborowych – i tak rok do roku, przez większość interwencji. Jak to się dla Ameryki skończyło, dobrze wiemy.

Skądinąd podobny błąd popełnili w Afganistanie sowieci, ale skala ich zaangażowania ustępowała tej amerykańskiej w Wietnamie. Doświadczenie wojny nie było zatem tak powszechne dla kolejnych roczników sowieckich poborowych, po prawdzie zaś, pozostawało marginalne – stąd podkreślenie wyjątkowości działań USA w Indochinach.

Idźmy dalej – o sile armii izraelskiej nie stanowią aktualnie służący 18-19-latkowie z poboru. Potencjał i renomę tej formacji budują rezerwiści – 20-30-40-latkowie (obu płci), którzy odsłużyli „zetkę”, a później przechodzili cykliczne szkolenia odświeżające i zgrywające.

Do czego zmierzam? Ano do stwierdzenia, że pobór „późnych” nastolatków to rozwiązanie na czas pokoju. Wpisujące się w instytucjonalny porządek społeczeństw (post)industrialnych. Gdyby wojsko chciało „pochwycić” rekruta w jego szczytowej fizycznej formie, pobór dotyczyłby 25-latków. Ale we wspomnianym porządku to o kilka lat za późno. Nastolatek kończy „bazową” edukację, a jeszcze nie zaczyna pracy – to właściwy moment, by oddał państwu należną posługę. 18-19-letni rekrut nie ma żadnych zobowiązań – wobec rodziny (zwykle jest bezdzietny, bez stałego związku) czy pracodawcy – a zarazem jest już na tyle fizycznie i psychicznie dojrzały, by ponieść trudy służby i nauczyć się podstawowych żołnierskich kompetencji.

Ważne, żeby później miał sposobność je odświeżać i rozwijać.

Ważne, żeby w razie wybuchu wojny, pobór zastąpić mobilizacją – również przymusem, ale obejmującym równolegle, w tym samym czasie, kilkanaście czy kilkadziesiąt roczników byłych i obecnych poborowych.

To rozłożenie wysiłku ważne jest także z innego powodu – czysto demograficznego. 20-30-40-latkowie zazwyczaj mają rodziny i dzieci. Ich wkład w reprodukcję – a więc także w przetrwanie danej wspólnoty – już się dokonał, „późni” nastolatkowie wybory i decyzje w tym zakresie najczęściej mają przed sobą. Jest zatem w interesie przywódców – zwłaszcza stojących na czele krajów na wojnie – zadbanie, by ten rezerwuar demograficzny zachować w jak najliczniejszej postaci i jak najlepszej kondycji.

To podstawowa przesłanka, jaką kierują się władze Ukrainy po 2022 roku. To „walka o przyszłość po wojnie” stoi za decyzjami o ustaleniu względnie wysokiego, dolnego progu mobilizacji. Dziś wyznacza go 25. rok życia, jeszcze niedawno mobilizacja dotyczyła mężczyzn od 27. roku życia wzwyż.

—–

No ale Ukraina nie radzi sobie z uzupełnianiem strat i odbudową potencjału armii – słychać zewsząd takie opinie. A gdyby rzeczywiście ludzi brakowało, sięganie po młodzież byłoby uzasadnionym działaniem.

Zgoda, tyle że deficyt siły żywej w wielu jednostkach na froncie nie jest problemem wynikłym z braku rekruta na zapleczu. Armia ukraińska liczy dziś ponad 900 tys. żołnierzy, we wszystkich formacjach mundurowych służy ponad 1,3 mln ludzi. Kontyngent rosyjski w Ukrainie to 600 tys. żołnierzy, łącznie w konflikt zaangażowanych jest 800 tys. rosjan. Mówiąc wprost, Kijów nie potrzebuje kolejnych rzesz mundurowych, ale bardziej efektywnego sposobu wykorzystania tych żołnierzy, których już zmobilizowano.

ZSU nie staną się silniejsze od powołania nowych brygad-wydmuszek, mających tylko ludzi i niewiele sprzętu. Nie służą im źle zorganizowane rotacje frontowych oddziałów i generalnie obniżająca się jakość dowodzenia. Nie robią dobrze sowieckie nawyki części oficerów, skutkujące praktyką „mięsnych szturmów” czy organizowane coraz częściej na „odwal się” szkolenie nowowcielonych. Najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stoi Ukraina u progu 2025 roku, jest reorganizacja systemu dowodzenia i logistyki, nie zaś powoływanie kolejnych młodszych roczników.

Ale załóżmy, że Kijów ugnie się przed żądaniem trumpistów. Na dziś Ukraina ma 100 tys. zdolnych do służby 18-latków. Jak wylicza Ołeksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, z takiej masy ludzi udałoby się sformować 125 batalionów. By ten wysiłek „miał ręce i nogi”, żołnierzom należałoby zapewnić… 1,4 tys. czołgów, ponad cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Skąd wziąć tyle sprzętu?

Dla porządku dodam – do tej pory USA zdecydowały się przekazać Ukrainie 31 czołgów.

A „gołe” bataliony, rzucone do strefy walk, wyginęłyby w 3-4 miesiące. I raczej nie byłby to sposób na stabilizację frontu. Na demograficzną katastrofę już owszem…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Wiktorowi Łanosze i Bernardowi  Afeltowiczowi (za „wiadra” kawy) oraz Czytelnikowi o nicku Rav.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. szkolenie nowych rekrutów/fot. SzG ZSU

Ogień

Czteropasmowa wylotówka z Charkowa, jeszcze na obszarze gęstej zabudowy. Dwie terenówki blokują skrajne pasy, między nimi stoi kilku wojskowych i policjantów. Wozy na kogutach, na poboczu zaparkowane kolejne migające światłami pojazdy. Pytam Włada, kierowcę, co się dzieje. „To lotny posterunek wojenkomatu”, słyszę.

Urzędnicy z instytucji odpowiedzialnej za mobilizację coraz częściej wychodzą w teren. Towarzyszą im uzbrojeni mundurowi, którzy zatrzymują auta i sprawdzają dokumenty mężczyzn. Dla poborowych, którzy nie mają „odsroczki”, odroczenia od służby, taka kontrola może skończyć się ekspresowym wcieleniem do armii.

„Przez takie akcje ludzie boją się do roboty jeździć…”, komentuje Wład. Posłusznie spuszcza szybę, ale jedziemy samochodem z wyraźnymi oznaczeniami polskiej fundacji pomocowej; policjant macha ręką i przepuszcza nas bez sprawdzenia.

Wzdycham. Od masowego ochotniczego zaciągu po łapanki – taką drogę przeszła Ukraina od lutego 2022 roku do teraz. Jako socjologa nie dziwi mnie ta zmiana i jej dynamika – entuzjazm jest jak ogień, gaśnie. Zwłaszcza gdy brakuje tlenu. Walka z rosyjskim najeźdźcą trwa i nadal jest komu walczyć, ale nastroje w Ukrainie zauważalnie się zmieniły.

—–

Ostatni raz byłem tu w lipcu tego roku, wróciłem do trochę innego kraju. Zdumiewająca jest liczba billboardów rekrutacyjnych; wcześniej wydawało się, że są wszędzie, tak na trasie, jak i w miastach. Od przejścia granicznego w Zosinie do Kijowa wypatrzyłem dwa, kilka kolejnych między Połtawą a Charkowem. Dwa lata temu na tej samej trasie widziałem dziesiątki wielkoformatowych plakatów i masę mniejszych form.

„Kocham trzecią szturmową”, deklaruje pani z wydatnymi ustami. „Trzecia” to jedna z najlepszych brygad Sił Zbrojnych Ukrainy, będąca częścią formacji Azow. Bitnej (zasłużyła się obroną Mariupola), słynnej (także w kontrowersyjny sposób, Azowowi zarzuca się bowiem zamiłowanie do neonazistowskiej symboliki) i świetnie radzącej sobie z autopromocją. Wspomniana pani z plakatu ma na nosie okulary przeciwsłoneczne, w których odbija się sylwetka młodego żołnierza. Znamienna jest zmiana treści billboardów – nie są już grzeczno-patriotyczne, górnolotne, mają za to wyraźny podtekst seksualny. Nie wiem czy chodzi tylko o przykucie uwagi, czy o próbę przekonania docelowego odbiorcy, że wojna jest sexy (może nie tyle sama wojna, co branie w niej udziału; coś na zasadzie „prawdziwej przygody”, która podbije atrakcyjność mężczyzny). Tak czy inaczej, mamy tu do czynienia z jakimś rodzajem desperacji.

—–

Ale platformy billboardowe nie pozostają puste. Sporo z nich reklamuje wyprzedaże „czorno-pjatnicowe” (black friday), do łask wróciły reklamy motoryzacyjne, najczęściej poświęcone ekskluzywnym modelom i markom.

Puste pozostają za to posterunki, zwane tu „blokpostami” – między granicą a Charkowem raptem kilka miało szkieletowe obsady. Dwa lata temu punkty kontrolne rozmieszczone były co kilka-kilkanaście kilometrów, jeszcze latem tego roku widziałem ich całkiem sporo. Obecnie można przejechać i dwieście kilometrów nie natknąwszy się na stałą blokadę. Ta, jeśli już jest, raczej nie spowalnia ruchu; mundurowi przepuszczają auta bez sprawdzenia. Przywołane na wstępie łapanki wojenkomatów odbywają się w miastach – między nimi da się przejechać „bez przygód”.

Uderzający jest ton medialnych dyskusji i różnica między Polską a Ukrainą. W naszym dyskursie publicystycznym powrót do władzy Donalda Trumpa postrzegany jest niemal wyłącznie w kategoriach zagrożeń, nad Dnieprem da się usłyszeć związane z tym nadzieje. Ukraińcy chyba dobrze czują się w transakcyjnym modelu uprawiania polityki. „Możemy Ameryce zaproponować to czy tamto”, przekonują kolejni eksperci, zwykle mając na myśli zasoby naturalne.

Gotowość do handlowania to jedno, drugie to utożsamianie bieżącej kondycji USA z fizycznymi słabościami Joe Bidena. W tej percepcji odejście zniedołężniałego przywódcy wprost przełoży się na witalność całego kraju. A dziarska Ameryka w zupę napluć sobie nie pozwoli, musi więc Putin mieć się na baczności.

—–

Być może ów płynący z radia i telewizji optymizm to rodzaj racjonalizacji i reakcji obronnej. Sytuacja bowiem jest trudna – w Charkowie i całym charkowskim obwodzie ma to łatwy do uchwycenia, materialny wymiar.

We wtorek regionalne władze opublikowały dane dotyczące skutków rosyjskiej agresji. „Odnotowano ponad 25 tys. rosyjskich zbrodni wojennych, w wyniku których zginęło 2767 osób, a ponad 70 tys. obiektów, w tym domów, szkół i zabytków kultury, zostało zniszczonych”, czytamy.

Z własnego oglądu mogę potwierdzić, że centrum Charkowa jest znacznie bardziej poharatane niż jeszcze latem – widać skutki ostrzałów przy użyciu rakiet balistycznych. W poniedziałek popołudniu byłem w miejscu, gdzie rano wylądował Iskander (albo S-300; ratownicy i pracownicy służb porządkowych nie mieli jasności co do typu pocisku). Ponoć celowano w obiekt zajęty przez wojsko – lokalne dowództwo obrony terytorialnej. Faktem jest, że ucierpiało obwodowe centrum administracyjne i okoliczne budynki mieszkalne. Ranne zostały 23 osoby, zniszczono kilka pojazdów; szczęściem w nieszczęściu do ataku doszło we wczesnych godzinach, a rakieta uderzyła w parking.

Choć na miejskiej tkance pojawiła się kolejna blizna, życie i tak toczyło się i toczy dalej. Gdy w porażonym kwartale krzątały się służby, dwieście metrów dalej, w kawiarni, trudno było znaleźć wolny stolik. Ukraińcy do wojny przywykli, ale i przygotowują się na jej koniec.

—–

Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie, zwłaszcza to z Ukrainy.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Pierwszym – billboard w Połtawie, na drugim – miejsce upadku rakiety w Charkowie/fot. własne

(De)motywacje

Redakcja portalu Interia.pl poprosiła mnie o komentarz w sprawie ukraińskich problemów mobilizacyjnych. Odpowiadając na pytanie o to, dlaczego Ukraińcy już nie tak chętnie garną się do walki, najprościej byłoby stwierdzić, że są wojną zmęczeni. Że składową tego zmęczenia – co usilnie podkreśla rosyjska propaganda – jest również rozczarowanie własnym państwem, które mimo poświęceń obywateli nie zmieniło się w Ukrainę marzeń. Nadal jest koszmarnie skorumpowanym tworem, głuchym na problemy zwykłego człowieka. Trudno podważyć racjonalność tych argumentacji, ale dają one ledwie cząstkowe odpowiedzi.

Szukając innych, cofnijmy się w czasie do końca 1944 roku i sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie. Pierwszej niemieckiej wsi, wtedy w Prusach Wschodnich, zajętej przez armię czerwoną. Wedle wciąż popularnej wersji, rosjanie zamordowały tam 70 kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano, sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa.

Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Zwyczajnie je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odbiciu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”.

Stąd między innymi wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością po tym, jak w styczniu 1945 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Dlaczego o tym wspominam? Bo historia lubi się powtarzać. Nie da się zrozumieć i wytłumaczyć rosyjsko-ukraińskiej wojny bez zwrócenia należytej uwagi na cechujące ją bestialstwo. Ukraińscy żołnierze również potrafią być okrutni, ale nade wszystko zjawisko to dotyczy armii rosyjskiej, zwłaszcza – co najbardziej tragiczne – jej stosunku do ludności cywilnej.

Nie będę pisał o szczegółach rosyjskich zbrodni pod Kijowem czy w Iziumie; to powszechnie znane fakty. Równie znany jest los zgładzonego Mariupola. Pragnę jedynie podkreślić, że owa bezduszna bezceremonialność rosjan okazała się jednym z istotniejszych czynników mobilizujących Ukraińców do walki. Już po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. By dać masom wyobrażenia o niej, nie trzeba było improwizacji, „podkręcania” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło. Żaden żołnierz nie chciałby skazać na nie bliskich i sobie, stąd popularność kalkulacji „albo oni, albo my” i stojąca za tym determinacja.

Ale nic nie trwa wiecznie. Pomijając drobne korekty, front w Ukrainie stoi od jesieni 2022 roku. Żadna ze stron nie ma spektakularnych zdobyczy, co w przypadku rosjan oznacza, że nie wprowadzają terroru na nowych obszarach, wobec kolejnych grup ludności. Ukraińcy z kolei nie stykają się z nowymi dowodami zbrodni, typowymi dla realiów rosyjskiej okupacji. Upraszczając – nie ma grozy i nie ma powodów do jej siania.

A dodajmy, że realia okupacji albo właśnie ulegają zmianie, albo stają się mniej czytelne. Zza linii frontu do wolnej Ukrainy dociera coraz mniej informacji o rosyjskich zbrodniach, co może być skutkiem szczelniejszej blokady, konsekwencją tego, że okupanci zabili już i aresztowali wszystkich, dla których taki los przewidzieli, ale może też dowodzić, że rosjanie stali się bardziej humanitarni. Tak czy inaczej, w oczach wielu Ukraińców nie są już egzystencjalnym zagrożeniem, a będąc złem umniejszonym, nie motywują tak bardzo i tak licznie do walki.

Owo umniejszenie ma też wymiar geograficzny. Kreml może dalej przekonywać, że celem rosji jest całkowite podporządkowanie sobie Ukrainy. Ale to propagandowa retoryka – realne możliwości armii rosyjskiej pozwolą co najwyżej uszczknąć jeszcze kawałek Donbasu, może nieco więcej ziem na wschód od Dniepru. I tyle – czego świadomość mają też Ukraińcy. Bolesna strata? I tak, i nie; by to lepiej zilustrować, przywołam postać Walerija, kijowianina, żołnierza armii ukraińskiej. Poznaliśmy się zimą 2015 roku, później co jakiś czas wymienialiśmy się wiadomościami.

Walerij zginął latem 2022 roku, gdy znalazł się pod ogniem rosyjskiej artylerii. W kolejne wakacje odezwał się do mnie jego syn; porządkował ojcowskie sprawy, natrafił na naszą korespondencję. „Rozmawialiśmy dwa dni przed śmiercią ojca”, relacjonował junior. „Był wyczerpany, przygnębiony, obolały. A i tak wściekł się, gdy stwierdziłem, że powinni go odesłać na tyły. ‘Jakby wszystkich przemęczonych zwalniano, kto by zatrzymał te diabły?’, pytał. ‘Musimy z nimi walczyć tu, bo inaczej znów przyjdą pod nasz dom’. Miał rację” – syn podzielał ojcowskie podejście do sprawy.

Nie on jeden. Donbas był i jest dla wielu Ukraińców z zachodniej i środkowej części kraju „końcem świata”. „Czarną dupą”, jak go nazywał jeden z ukraińskich kolegów, odwołując się zarówno do kopalin, jak i perspektyw życiowych w regionie na długo przed wojną zdemolowanym ekonomicznie, ekologicznie i społecznie. Owszem, nadal pozostaje przedmiotem zażartej obrony, ale patrząc z perspektywy żołnierskich motywacji, często nie o Donbas tu chodzi. A jeśli – uwzględniwszy możliwości i utemperowane ambicje rosjan – nie chodzi już o nic więcej, to czy warto nadstawiać głowę dla „końca świata”? Takie kalkulacje sprzyjają umywaniu rąk przez potencjalnych rekrutów. Cedowaniu odpowiedzialności na innych, którzy już walczą, bo a nuż to wystarczy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.