(De)motywacje

Redakcja portalu Interia.pl poprosiła mnie o komentarz w sprawie ukraińskich problemów mobilizacyjnych. Odpowiadając na pytanie o to, dlaczego Ukraińcy już nie tak chętnie garną się do walki, najprościej byłoby stwierdzić, że są wojną zmęczeni. Że składową tego zmęczenia – co usilnie podkreśla rosyjska propaganda – jest również rozczarowanie własnym państwem, które mimo poświęceń obywateli nie zmieniło się w Ukrainę marzeń. Nadal jest koszmarnie skorumpowanym tworem, głuchym na problemy zwykłego człowieka. Trudno podważyć racjonalność tych argumentacji, ale dają one ledwie cząstkowe odpowiedzi.

Szukając innych, cofnijmy się w czasie do końca 1944 roku i sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie. Pierwszej niemieckiej wsi, wtedy w Prusach Wschodnich, zajętej przez armię czerwoną. Wedle wciąż popularnej wersji, rosjanie zamordowały tam 70 kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano, sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa.

Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Zwyczajnie je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odbiciu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”.

Stąd między innymi wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością po tym, jak w styczniu 1945 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Dlaczego o tym wspominam? Bo historia lubi się powtarzać. Nie da się zrozumieć i wytłumaczyć rosyjsko-ukraińskiej wojny bez zwrócenia należytej uwagi na cechujące ją bestialstwo. Ukraińscy żołnierze również potrafią być okrutni, ale nade wszystko zjawisko to dotyczy armii rosyjskiej, zwłaszcza – co najbardziej tragiczne – jej stosunku do ludności cywilnej.

Nie będę pisał o szczegółach rosyjskich zbrodni pod Kijowem czy w Iziumie; to powszechnie znane fakty. Równie znany jest los zgładzonego Mariupola. Pragnę jedynie podkreślić, że owa bezduszna bezceremonialność rosjan okazała się jednym z istotniejszych czynników mobilizujących Ukraińców do walki. Już po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. By dać masom wyobrażenia o niej, nie trzeba było improwizacji, „podkręcania” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło. Żaden żołnierz nie chciałby skazać na nie bliskich i sobie, stąd popularność kalkulacji „albo oni, albo my” i stojąca za tym determinacja.

Ale nic nie trwa wiecznie. Pomijając drobne korekty, front w Ukrainie stoi od jesieni 2022 roku. Żadna ze stron nie ma spektakularnych zdobyczy, co w przypadku rosjan oznacza, że nie wprowadzają terroru na nowych obszarach, wobec kolejnych grup ludności. Ukraińcy z kolei nie stykają się z nowymi dowodami zbrodni, typowymi dla realiów rosyjskiej okupacji. Upraszczając – nie ma grozy i nie ma powodów do jej siania.

A dodajmy, że realia okupacji albo właśnie ulegają zmianie, albo stają się mniej czytelne. Zza linii frontu do wolnej Ukrainy dociera coraz mniej informacji o rosyjskich zbrodniach, co może być skutkiem szczelniejszej blokady, konsekwencją tego, że okupanci zabili już i aresztowali wszystkich, dla których taki los przewidzieli, ale może też dowodzić, że rosjanie stali się bardziej humanitarni. Tak czy inaczej, w oczach wielu Ukraińców nie są już egzystencjalnym zagrożeniem, a będąc złem umniejszonym, nie motywują tak bardzo i tak licznie do walki.

Owo umniejszenie ma też wymiar geograficzny. Kreml może dalej przekonywać, że celem rosji jest całkowite podporządkowanie sobie Ukrainy. Ale to propagandowa retoryka – realne możliwości armii rosyjskiej pozwolą co najwyżej uszczknąć jeszcze kawałek Donbasu, może nieco więcej ziem na wschód od Dniepru. I tyle – czego świadomość mają też Ukraińcy. Bolesna strata? I tak, i nie; by to lepiej zilustrować, przywołam postać Walerija, kijowianina, żołnierza armii ukraińskiej. Poznaliśmy się zimą 2015 roku, później co jakiś czas wymienialiśmy się wiadomościami.

Walerij zginął latem 2022 roku, gdy znalazł się pod ogniem rosyjskiej artylerii. W kolejne wakacje odezwał się do mnie jego syn; porządkował ojcowskie sprawy, natrafił na naszą korespondencję. „Rozmawialiśmy dwa dni przed śmiercią ojca”, relacjonował junior. „Był wyczerpany, przygnębiony, obolały. A i tak wściekł się, gdy stwierdziłem, że powinni go odesłać na tyły. ‘Jakby wszystkich przemęczonych zwalniano, kto by zatrzymał te diabły?’, pytał. ‘Musimy z nimi walczyć tu, bo inaczej znów przyjdą pod nasz dom’. Miał rację” – syn podzielał ojcowskie podejście do sprawy.

Nie on jeden. Donbas był i jest dla wielu Ukraińców z zachodniej i środkowej części kraju „końcem świata”. „Czarną dupą”, jak go nazywał jeden z ukraińskich kolegów, odwołując się zarówno do kopalin, jak i perspektyw życiowych w regionie na długo przed wojną zdemolowanym ekonomicznie, ekologicznie i społecznie. Owszem, nadal pozostaje przedmiotem zażartej obrony, ale patrząc z perspektywy żołnierskich motywacji, często nie o Donbas tu chodzi. A jeśli – uwzględniwszy możliwości i utemperowane ambicje rosjan – nie chodzi już o nic więcej, to czy warto nadstawiać głowę dla „końca świata”? Takie kalkulacje sprzyjają umywaniu rąk przez potencjalnych rekrutów. Cedowaniu odpowiedzialności na innych, którzy już walczą, bo a nuż to wystarczy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

„Uchylacze”

To historia sprzed kilkunastu laty. Byłem wtedy w Kwaterze Głównej NATO w Brukseli. Po serii spotkań poszedłem na lunch w tamtejszej kantynie i… dopadło mnie poczucie kompletnego surrealizmu. W ogromnej, wypełnionej gwarem sali zastałem mnóstwo ludzi – zarówno mundurowych, jak i cywilów. Ba, było tam sporo dzieci w różnym wieku, całe, niekiedy liczne rodziny. Miało się wrażenie, że to jakiś wielki McDonald, a nie „centrala” największego sojuszu militarnego na świecie.

Kilka tygodni wcześniej wróciłem z jednej z podróży do Afganistanu. Tamtejsze duże bazy logistyczne natowskich sił ekspedycyjnych wyglądały niczym małe wojskowe miasteczka z wszelkimi udogodnieniami. Ale wysunięte posterunki, położone zwłaszcza wysoko w górach, to był zupełnie inny świat. Spartański, surowy, niebezpieczny; poznałem kilka takich miejsc, towarzysząc amerykańskim i polskim żołnierzom. Tam – myślałem wówczas – toczyła się prawdziwa wojna. A tu, w Brukseli, sielanka. Biurowa praca, a w przerwie rodzinne nasiadówki. Jako się rzekło – kompletny surrealizm…

Lecz jakkolwiek wydawało mi się to nieuczciwe w stosunku do nadstawiających głowy chłopaków, dobrze wiedziałem, że wojsko i wojna potrzebują zaplecza. A na zapleczu – bo czemu by nie? – życie toczy się wedle utartych, pokojowych rytmów. O czym wspominam, bo ten sam schemat rozumowania można zastosować do innej sytuacji. Gdzie jedni walczą na froncie, a inni wspierają wojenny wysiłek pracując za granicą, gdzie łatwiej o większe pieniądze.

—–

Tak, mam na myśli Ukraińców. Ci w Polsce wysyłają na Wschód – do pozostałych na miejscu rodzin – potężne pieniądze. Nawet 5 mld dol. rocznie. Dla zarżniętej wojną ukraińskiej gospodarki to solidne wsparcie, nie do wypracowania w kraju.

Ale…

Ale i tak w głowie kłębią mi się wątpliwości dotyczące „uchylaczy”, jak nazywa się w Ukrainie mężczyzn w wieku poborowym przebywających poza krajem. Jak wiemy, rząd w Kijowie zawiesił wobec takich osób pomoc konsularną. Objęci restrykcją obywatele Ukrainy nie odnowią/nie dostaną ukraińskich dokumentów, co może postawić ich w niezręcznej sytuacji prawnej. Trudno bowiem przebywać za granicą bez ważnego paszportu czy pracować bez ważnego prawa jazdy. Kijów zapewnia, że chodzi o zmuszenie potencjalnych rekrutów do powrotu do ojczyzny, co ma zażegnać kryzys mobilizacyjny i uzupełnić braki kadrowe w zdziesiątkowanej armii. Wedle szacunków władz Ukrainy, mowa o 650 tysiącach mężczyzn w wieku 18-60 lat.

Sprawa rozpala diasporę, nie pozostaje bez echa także pośród Polaków. Pomijam prorosyjskie szumowiny, szukające pretekstów dla antyukraińskiego hejtu – wielu przyzwoitych obywateli Rzeczpospolitej mierzy się z poznawczym dysonansem. Bo z jednej strony słyszy i ogląda relacje, z których wynika, że sytuacja Ukrainy jest zła, z drugiej, niemal każdego dnia, każdy z nas natyka się na zdrowych i silnych ukraińskich chłopców, którzy są tu, gdy ich koledzy i rówieśnicy giną i zostają ranni tam, na froncie. „Co pan o tym myśli?”, pytają mnie Czytelnicy.

—–

Jestem wolnościowcem – nie w konfederackim znaczeniu tego słowa, za którym stoi społeczny darwinizm („przetrwają najsilniejsi”), a w starym, oświeceniowym stylu. Gdzie to ludzka jednostka – i jej niezbywalne prawa – są punktem wyjścia do jakichkolwiek rozważań o powinnościach. Nikt nie rodzi się Polakiem, rosjaninem czy Ukraińcem, chrześcijaninem, islamistą lub żydem (z małej, bo chodzi o wyznanie, nie narodowość). Stajemy się nimi w toku socjalizacji, której warunki definiuje społeczność, w jakiej przychodzi nam żyć jako dzieciom. To przymus, na który długo nie mamy żadnego wpływu, ale ostatecznie przynajmniej część z nas zyskuje możliwość wyboru. Historia człowieka to również nieustająca opowieść o naturalizacji, konwersji, migracji, adaptacji, kulturowej dyfuzji, zmianie wyobrażeń o tym, co „naturalne”. Sprowadzając rzecz do bieżących realiów – wolność daje Ukraińcom prawo do przebywania poza krajem, prawo do nie bycia Ukraińcem.

Ale jestem też państwowcem, a u źródeł tej postawy leży przekonanie, że to wspólnota czyni nasze życie lepszym, bezpieczniejszym, bardziej przewidywalnym, uporządkowanym – i mógłbym tych cech wymienić wiele, wszystkie sprowadzają się do tego, że tworzone przez wspólnotę państwo, jego instytucje, są wartością dodaną. Zakumulowanym przez wieki kapitałem, z którego korzystamy na różne sposoby – edukując się, ale i jadąc nocą samochodem, z pewnością, że nie czyha na nas wielka dziura w jezdni, bo są ludzie, którzy o to dbają. Wnosimy my, wnoszą inni; tak tworzą się wzajemne zobowiązania, które na poziomie państwa, w sytuacji jego zagrożenia, niosą też obowiązek obrony dobra wspólnego. Z tej perspektywy patrząc, „uchylacz” nie zasługuje na przedłużenie paszportu i nie wiem, czy zrzeczenie się obywatelstwa załatwia sprawę, bo to trochę tak, jak ze zwrotem użytego wcześniej towaru – dajmy na to butów po uprzednim noszeniu.

Tyle że „buty” można reklamować, co otwiera kolejne pole wątpliwości. My, Polacy, mamy „we krwi” złorzeczenie na nasze państwo, jakość jego usług. Umyka nam, że mimo wszystkich wad tej państwowości, żyjemy w kraju ulokowanym w cywilizacyjnej awangardzie. Ukraińcy, w dramatycznej większości, takiego komfortu nie mieli i nie mają. Często śmiejemy się z marności głubinki, rosyjskiej prowincji, zapominając bądź nie wiedząc, że duża część Ukrainy wygląda tak samo.

Trzysta lat rusyfikacji, siedem dekad sowietyzacji, przeorało ukraińską wspólnotę do spodu. Dużo by o tym pisać, dość stwierdzić, że zanegowana wartość jednostki, w czasach współczesnych przyniosła wybitnie złodziejski kapitalizm z koszmarną korupcją włącznie. Że fatalna kultura organizacyjna i dziesięciolecia księżycowej gospodarki, na wejście (w 1991 roku) uczyniły Ukrainę krajem biednym, zacofanym, ekologicznie zdewastowanym, materialnie byle jakim. Że ten anturaż w połączeniu z promowaną przez rosjan wizją stosunków społecznych – opartych na wiernopoddaństwie, braku inicjatywy i generalnie niskich oczekiwaniach – odcisnął się piętnem na kolejnych latach formalnie już wolnej Ukrainy. Ukraińcy odzyskali niepodległość, ale nie odzyskali państwa, a wielu z nich nawet nie miało ambicji, by o swoje zawalczyć (w socjologii, w takim kontekście, mówi się o „wyuczonej bezradności”). Przejęte przez oligarchów i kastę urzędniczą państwo zwykłemu człowiekowi kojarzyło się z niemocą („niedasizmem”), obojętnością na los obywateli i koniecznością wręczania łapówek. Za niemal wszystko, niemal wszędzie. W takim kraju nie dało się żyć – jeszcze nim wybuchła wojna, Ukrainę opuściło 10 mln osób, jedna piąta wyjściowej populacji.

Czego tu bronić (wracać i bronić)? Idei, wymarzonej ojczyzny? Jasna sprawa, ale co w sytuacji, gdy z kraju wciąż dochodzą wieści, że w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. Że – przykład z ostatnich dni – aresztowano ministra rolnictwa, bo nielegalnie skupował ziemię. Po czym zwolniono go za gigantyczną dla przeciętnego człowieka kaucją dwóch milionów dolarów, które jak nic musiały pochodzić z przestępstwa. Że mimo wprowadzenia restrykcyjnych przepisów, mobilizacja nadal jakimś cudem omija zakłady pracy należące do oligarchów, niekoniecznie związane z produkcją na rzecz wojska. No więc czego tu bronić (wracać i bronić)?

Rozumiem ten brak motywacji, ale też dobrze wiem, że „samo się nie zrobi”. Że nie da się naprawić kraju bez wyrzucenia zeń rosjan, a ci sami się nie wyrzucą.

Wiem, że do pójścia na front trzeba odwagi. Widziałem na własne oczy, że tchórze w okopach nie mają czego szukać. I pal licho ich samych, ale stwarzają zagrożenie także dla innych. A jeśli ktoś intencjonalnie zwiał z Ukrainy po 24 lutego 2022 roku, to z dużym prawdopodobieństwem uczynił to ze strachu. Z czysto pragmatycznego punktu widzenia, lepiej by taki ktoś robił coś pożytecznego gdzie indziej. Na przykład jako członek emigranckiej wspólnoty, zasilającej gospodarkę walczącego państwa.

Zarazem jest we mnie postrzeleniec, którego trudno przestraszyć, co czasem przekłada się na brak zrozumienia dla argumentu „ale ja się boję”. Wstydziłbym się przed rodziną i najbliższymi (nawet jeśli oni byliby z mojej obecności zadowoleni), gdybym uciekł, a moi pobratymcy nadstawiali za mnie kark. Jeśliby zredukować problem wyłącznie do najprostszych emocji, niewykluczone, że odsyłałbym „uchylaczy” na polsko-ukraińską granicę.

I gdy tak o tym myślę, przychodzi refleksja, że przecież źle zmotywowany żołnierz, wsadzony w kamasze nie z własnej woli, nie będzie bił się jak należy. To pogląd mocno ugruntowany w debacie publicznej – wprost przeniesiony z rzeczywistości rynku pracy („z niewolnika nie ma pracownika”) – ale czy w przypadku wojska na wojnie uzasadniony? Największe współczesne konflikty odbyły się z udziałem ogromnych żołnierskich mas, mobilizowanych, a jakże, pod przymusem. Wielkiej wojny – a ta na Wschodzie już na takie miano zasługuje – nie sposób „ogarnąć” ochotnikami. I jeśli przyjrzymy się najdzielniejszym z dzielnych – uhonorowanym bohaterom I- czy II wojny światowej – dostrzeżemy, że większość z nich to chłopcy z poboru. Boże broń, nie trywializuję osobistych motywacji, ale ostatecznie najważniejsza jest chęć przeżycia, co na linii frontu sprowadza się do kalkulacji „albo ja, albo on” i stojącymi za nią działaniami. Tym skuteczniejszymi, im lepiej wyszkolony, wyposażony i dowodzony jest żołnierz. O tym, że te atuty mają duże znaczenie, mówią sami „uchylacze”, niedostatkami i słabościami ZSU tłumacząc swoją postawę.

Można być głuchym na te argumenty? Ano można. Tyle że nam, Polakom, wypada jakby trochę mniej (niż samym Ukraińcom). Rację bowiem ma minister Radosław Sikorski, który tak zdefiniował stawkę wojny na Wschodzie: albo będziemy mieli przegraną rosyjską armię przy wschodniej granicy Ukrainy, albo zwycięską na wschodniej granicy Rzeczpospolitej. Niekorzystny obrót spraw nie musi oznaczać wojny, i moim zdaniem wcale by nie oznaczał, lecz na sytuację nad Wisłą bez wątpienia wpływ by to miało. Choćby gospodarczo, jeśliby rynki uznały Polskę za kraj zbyt dużego ryzyka. No więc osobiście zainteresowani wynikiem wojny, tracimy atut bezstronności i obiektywności. Co w dyskusji o posyłaniu ludzi na śmierć i rany, poza merytorycznym, ma również wymiar etyczny. Jako się rzekło, wolno nam mniej.

Więc choćby z tego względu – ale przede wszystkim z powodu kłębiących się wątpliwości, z których część zasygnalizowałem – uchylam się od odpowiedzi na pytanie, co zrobić z „uchylaczami”. Nie wiem.

—–

Wiem za to, jak ta cała historia się skończy. Nie ma prawnych możliwości ściągnięcia ukraińskich poborowych z zagranicy. Tylko poważne przestępstwa karne kwalifikują do wszczynania postępowań deportacyjnych – Ukraińcy, którzy się ich dopuścili, tu czy w ojczyźnie, mogą wrócić nad Dniepr. Innym deportacja nie grozi. Nielegalny wyjazd mógłby stać się podstawą do prób ściągnięcia obywatela do kraju, ale nie da się hurtowo uznać 650 tys. mężczyzn za przestępców. Wpierw, w postępowaniu sądowym, indywidualnie, ukraińskie organy ścigania musiałyby udowodnić przestępstwo. 650 tys. razy, z uwzględnieniem procedur odwoławczych. Widzicie to w sensownych ramach czasowych, z zachowaniem reguł praworządności, które następnie ocenialiby europejscy sędziowie, decydujący o deportacji? 650 tys. razy. Ja nie.

Co przywodzi mnie do wniosku, że ukraińskiemu rządowi wcale nie idzie o pozyskanie brakującego rekruta. „Uchylacze” z zagranicy mają pełnić rolę kozła ofiarnego, skanalizować społeczne oburzenie na mobilizacyjną niewydolność państwa ukraińskiego i generalnie trudną sytuację na froncie. Można się na to oburzać lub nie, trzeba jednak dostrzec, że Kijów strzela sobie „samobója”. Odmawiając usług konsularnych dla części własnych obywateli, uczynił ich los przedmiotem gorących debat w krajach schronienia. Czego skutkiem będzie m.in. rosnący sceptycyzm dla idei pomocy Ukrainie. Bo skoro sami Ukraińcy nie chcą walczyć…

A Kremlowi w to graj.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Michałowi Baszyńskiemu i Jackowi Romańskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Dla żołnierzy na froncie sprawa jest prosta – „uchylaczy”, czy to z Ukrainy czy przebywających za granicą, należy niezwłocznie wcielić. Biorąc pod uwagę poziom „zużycia” personelu sił zbrojnych, nic w takim podejściu dziwnego… Zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

Kim?

Siły zbrojne Ukrainy stoją przed trzema poważnymi zadaniami. Pierwszym jest konieczność uszczelnienia nieba, zarówno na tyłach, jak i nad frontem. Drugim – paraliż rosyjskiej logistyki i możliwie największa dezorganizacja systemu dowodzenia armii rosyjskiej. I wreszcie trzeci priorytet to stabilizacja frontu – oparcie go o solidne linie obronne (wysycone dostateczną liczbą dobrze uzbrojonych żołnierzy) oraz likwidacja rosyjskich mikro-wyłomów.

Czy ZSU są w stanie sprostać tym wyzwaniom? Komentujący wojnę „narzekacze” oraz aktywni medialnie kolaboranci orzekli już, że nie. I że przebudzenie Europy oraz powrót do gry USA – które zadeklarowały gigantyczną pomoc dla Ukrainy – niczego tu nie zmieni.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą oceną.

Dostawy amunicji i nowych zestawów OPL (wyrzutni i radarów), muszą jednak być niezwłoczne – inaczej nie będzie czego i kogo chronić. Podstawowy kłopot sprawia ograniczona podaż tego rodzaju uzbrojenia oraz stopień skomplikowania, a więc i długotrwałość produkcji. Da się go obejść, jeśli sojusznicy Ukrainy podejmą ryzyko czasowego osłabienia własnych zdolności obronnych. Potencjał samych Stanów Zjednoczonych – dysponujących ponad 50 bateriami Patriotów (obok szerokiego wachlarza innych systemów) oraz pokaźnym zapasem pocisków – daje tu największe możliwości.

Pociski już do Ukrainy jadą i to w naprawdę dużej liczbie.

Dotarły już na Wschód – sekretnie i w oparciu o wcześniejsze amerykańskie zobowiązania wobec Kijowa – ATACMS-y o zasięgu 160 i 300 km. I raptem sześć takich pocisków (wystrzeliwanych z wyrzutni Himars) zniszczyło kilka dni temu istotne elementy rosyjskiej obrony przeciwlotniczej na Krymie. Tymczasem Ukraina ma otrzymać kilkaset ATACMS-ów oraz duże ilości innej precyzyjnej i dalekonośnej amunicji. Swoje dorzucą również Brytyjczycy, w czym zawiera się „duża liczba” pocisków manewrujących Storm-Shadow. Żadne rosyjskie centra logistyczne, stanowiska dowodzenia i inne krytyczne instalacje militarne bądź o militarnym znaczeniu (jak radary czy mosty), znajdujące się w odległości 300 km (400 biorąc pod uwagę zasięg Stormów) nie będą teraz bezpieczne. „Na bank” należy spodziewać się kolejnych ostrzałów Krymu, włącznie z próbami zniszczenia przeprawy kerczeńskiej, oraz ataków na linie zaopatrzenia wzdłuż całego frontu, w tym na nitkę kolejową i drogową, budowaną obecnie przez rosjan na południu Ukrainy.

„Storm Shadowy trzeba mieć z czego zrzucać”, zwraca uwagę jeden z analityków. Jasna sprawa. Na szczęście jest czym – mimo wściekłych rosyjskich ataków zarówno na samoloty, jak i miejsca ich bazowania, Ukraińcy nadal mają w linii relatywnie dużo Su-24. Bo owszem, Suchoje spadały i były niszczone na ziemi, ale siły powietrzne zmagazynowały wcześniej kilkadziesiąt maszyn (od 30 do nawet 60 sztuk), które teraz służą do odtwarzania gotowości bojowej (niektóre samoloty są przywracane do stanu lotnego, inne wykorzystuje się jako rezerwuar części zamiennych). Na ile to wystarczy? Wedle moich źródeł, Ukraińcy jeszcze przez wiele miesięcy będą w stanie jednocześnie wysłać w powietrze cztery do ośmiu maszyn. Spektakularnej salwy to nie oznacza, ale przy skoordynowanym w czasie ataku z użyciem innych środków bojowych (ATACMS-ów, dronów lotniczych i morskich), dla takiego mostu krymskiego skutki mogą okazać się zabójcze.

Ukraińcy wciąż dysponują większością przekazanych im wyrzutni Himars. Do tej pory rosjanom udało się zniszczyć tylko dwie, kilka zostało uszkodzonych (i wróciły do USA na naprawy). We wczorajszym amerykańskim pakiecie nie znalazły się same wyrzutnie – tylko amunicja do nich – ale za pewnik można uznać wysyłkę kolejnych zestawów na Wschód. Innymi słowy, jest i będzie z czego strzelać także na ziemi.

Dostawy amerykańskiej amunicji artyleryjskiej już niebawem skumulują się z pakietami pocisków przekazanych Ukrainie w ramach tzw. czeskiej inicjatywy. W tym zakresie czynione są kolejne kroki, co przywodzi mnie do wniosku, że w najbliższych miesiącach ukraińskiej artylerii nie zabraknie „wsadu”. A czy będzie miała czym strzelać? W ostatnich miesiącach Ukraińcy utracili wiele najcenniejszych zachodnich armat – ciągnionych i samobieżnych – ale w ocenie moich rozmówców z ZSU, większym zmartwieniem był brak amunicji. Sądząc po wielkości amerykańskiej pomocy na ten rok oraz po deklaracjach Europejczyków, ubytki luf da się uzupełnić, co mocno urealnia trzeci ze wspomnianych na wstępie priorytetów.

Dla realizacji którego trzeba też innego sprzętu ciężkiego. „Nawet jeśli będzie go sporo, kto go obsłuży?”, zastanawiają się sceptycy. Że sprzętu będzie sporo to dla mnie oczywiste, co zaś się tyczy wyrażonej wątpliwości – niestety, nie jest ona bezpodstawna. „Kim walczyć?”, to dziś najważniejsze pytanie, przed jakim staje Ukraina. Nie bez powodu parlament odłożył procedowanie zapisu o prawie do demobilizacji po 36 miesiącach służby, a rząd zawiesił obsługę konsularną mężczyzn w wieku poborowym przebywających za granicą. O ile w pierwszym przypadku chodzi o zatrzymanie w armii już pełniących służbę, o tyle w drugim idzie o postawienie „uciekinierów” (jak nazywa się ich nad Dnieprem) w trudnej sytuacji prawnej, która może poskutkować powrotem do ojczyzny – a więc w zasięg oddziaływania komisji rekrutacyjnych.

„Czy jest aż tak źle z ludźmi?”, pytają mnie Czytelnicy. No jest. W styczniu 2023 roku armia ukraińska liczyła 700 tys. żołnierzy, dziś jest ich o 150 tys. mniej. Taka jest skala bezpowrotnych i długoterminowych ubytków ZSU na przestrzeni ostatnich 15 miesięcy. Dość powiedzieć, że wedle organizacji pozarządowych, w ciągu dwóch minionych lat w Ukrainie wykonano dziesięć razy więcej amputacji niż w analogicznym okresie czasu pokoju. Liczba okaleczonych w ten sposób dochodzi do 70 tys., choć niektóre źródła podają, że pełnoskalowa wojna uczyniła takimi inwalidami nawet 100 tys. osób. Miażdżąca większość z nich to żołnierze.

A realnie straty mogą być większe (niż wspomniane 150 tys. w 15 miesięcy). Mimo niezłych kontaktów w ZSU, nie potrafię ustalić, ilu żołnierzy (innych niż ranni) zostało objętych demobilizacją w 2023 i 2024 roku i ilu mężczyzn w tym czasie zrekrutowano. A oba procesy (rekrutacji i zwalniania), choć w ograniczonym zakresie, to jednak miały miejsce. Jeśli „nowych” było więcej niż „odchodzących”, ta różnica odpowiada liczbie kolejnych ubytków (których nie da się wyczytać z bieżących stanów ewidencyjnych).

Tak czy inaczej, ZSU są dziś istotnie mniejsze. No i „stare”, biorąc pod uwagę średnią wieku żołnierzy, oraz „zmęczone” z uwagi na długotrwałą służbę dużej części personelu – o czym wspominam dla dopełnienia obrazu, a czego rozwijał nie będę, bo wielokrotnie o tym pisałem. Jest też ukraińska armia mocno wytrzebiona ze specjalistów. Niestety, duża w tym zasługa fatalnego niekiedy dowodzenia na szczeblu taktycznym z jednej strony, z drugiej, zaniechań Ameryki i Europy, skutkujących brakami amunicji i uzbrojenia. Najogólniej rzecz ujmując, wielu „droniarzy” czy artylerzystów – gdy nie było czym latać i strzelać – trafiało na pierwszą linię jako zwykli piechurzy; tym sposobem łatano kadrowe braki. Szczęściem w nieszczęściu to marnowanie potencjału nie dotyczyło przeciwlotników i wojskowych obsługujących dalekonośne i precyzyjne systemy artyleryjskie, tym niemniej „na dziś” – gdyby USA „zalały” Ukrainę masą armat czy transporterów – rzeczywiście mógłby być problem z ich obsługą.

Ale. Ale należy pamiętać, że na ukraińskich tyłach stacjonuje kilkanaście brygad, które mają niemal czy wręcz pełne stany osobowe, za to dramatycznie brakuje im sprzętu. Te jednostki do tej pory nie brały udziału w walkach, bądź walczyły w ograniczonym zakresie (część służących w nich żołnierzy wysyłano na front, w szeregi wykrwawionych brygad liniowych, a niektórzy z tych eskapad wrócili). Generalnie ich personel, jeśli jest zmęczony, to na pewno nie trudami frontowej służby. Dać mu sprzęt i kilka miesięcy szkoleń, a może z tego wyjść solidna jakość.

No i nie zapominajmy o przyjętych kilka tygodni temu nowych przepisach mobilizacyjnych, które pozwalają armii sięgnąć po niemal 300-tysięczny zasób tego i przyszłorocznych 25. – i 26-latków. Jeśli ci chłopcy będą się mieli gdzie i na czym szkolić, i oni stworzą nową jakość. Oczywiście na efekt trzeba będzie czekać miesiącami – dziś tworzone czy odtwarzane jednostki solidnie wyszkolone będą za pół roku.

Co oznacza, że ciężar utrzymania frontu nadal – jeszcze przez pewien czas – będzie spoczywał na barkach zmęczonych weteranów. Czy wytrzymają? Zima minęła w Ukrainie pod znakiem swoistej depresji. Spadek społecznego optymizmu i obniżenie morale w armii wynikały z kilku czynników, pośród których jednym z ważniejszych było poczucie osamotnienia. Porzucenia. „Zachód nas zostawił, zostaliśmy z tą rosją sami”, wielokrotnie słyszałem takie opinie. Jakkolwiek nie zawsze i nie w pełni uzasadnione, to jednak powszechne. Dziś – wraz z nowym zachodnim sprzętem – nad Dniepr wraca nadzieja, co dotyczy też wojskowych. Oni – w swej masie – amerykańskiej i europejskiej pomocy nie zmarnują.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szkolenie ukraińskich strzelców, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

(Nie)sprawiedliwość

„A na wojnie świszczą kule, Lud się wali jako snopy, / A najdzielniej biją króle, / A najgęściej giną chłopy”, pisała przed laty Maria Konopnicka. Było, minęło? Niekoniecznie – wojny nadal w istotnej mierze prowadzone są rękoma najbiedniejszych warstw społecznych. Prawidłowość ta dotyczy również zmagań rosyjsko-ukraińskich. Strategie rekrutacyjne armii putina wymagają oddzielnego tekstu, ten chciałbym poświęcić cechom i skutkom ukraińskiego modelu mobilizacji.

Pełnoskalowa inwazja sprawiła, że siły zbrojne Ukrainy zwiększyły się niemal trzykrotnie – do 700 tys. ludzi. Choć szybko ogłoszono mobilizację, w pierwszych miesiącach wojny gros jej uczestników stanowili ochotnicy. Obywatelsko-patriotyczne wzmożenie objęło przedstawicieli wszystkich grup społecznych, była to więc armia na wskroś demokratyczna. Profesor stał w okopie z robotnikiem, przedstawiciel małego biznesu walczył ramię w ramię z rolnikiem.

Tyle że front dla obu stron okazał się „młynem”, pochłaniającym dziesiątki tysięcy ofiar miesięcznie.

Ochotnicy z pierwszego zaciągu ginęli, zostawali ranni, piekło wojny skutecznie zniechęcało więc kolejnych. W efekcie wraz z początkiem drugiego roku konfliktu wojsko ukraińskie odtwarzało stany osobowe już głównie poprzez przymusowy pobór.

Władze przyjęły założenie, że będą oszczędzać „najcenniejszy zasób demograficzny”, czyli młodzież. Z mobilizacji wykluczono zatem mężczyzn do 27. roku życia. Z tego powodu w okopach zaroiło się od 40- i 50-latków, którzy w normalnych warunkach uznawani są za osoby w sile wieku, jednak na wojnie to już „dziadkowie”.

Zmobilizowanie ich było łatwiejsze również ze względów formalnych, te roczniki bowiem widniały jeszcze w wojskowych kartotekach. Ewidencję rezerwistów zaniedbano, jak wiele innych powinności państwa ukraińskiego, w połowie lat dziewięćdziesiątych. Po 2014 roku zaczęto robić z tym porządek, co najszybciej szło w małych i średnich miejscowościach. To dlatego ich mieszkańcy stanowią dziś nadreprezentację w szeregach armii. Z kolei pośród wielkomiejskich rekrutów najwięcej jest pracowników dużych przedsiębiorstw i fabryk – zewidencjonowani przez pracodawców, zgromadzeni w dużej liczbie w jednym miejscu, stanowili idealny „cel” dla przedstawicieli „wojenkomitetów”.

Dodajmy do tego endemiczną ukraińską korupcję, która skaziła również proces rekrutacyjny. Z poboru można było się wykupić. Łapówki, w zależności od wielkości miejscowości, wahały się od kilku do kilkunastu tysięcy dolarów. Dla wielu była to cena zaporowa.

Organizacyjne i kryminalne uwarunkowania sprawiły, że armia ukraińska straciła dużo ze swej obywatelskości i demokratyczności. Koszty wojny – te najwyższe, związane ze śmiercią i ranami – w sposób nieproporcjonalny obciążyły biedną prowincję i najuboższe środowiska wielkomiejskie. Z identyczną sytuacją mamy do czynienia w rosji, tyle że tam nadal nie przekłada się to na społeczne niezadowolenie.

Tymczasem Ukraińcy coraz głośniej domagają się sprawiedliwego podziału kosztów wojny (…).

Jak? O tym przeczytacie w moim felietonie dla „Polski Zbrojnej” – oto link do całości artykułu.

Nz. Ukraiński żołnierz. „Dziadki” pojawiły się w okopach już podczas wcześniejszej fazy wojny – zmagań w Donbasie – tyle że wówczas nie było to aż tak masowe zjawisko. To zdjęcie zrobiłem wiosną 2016 roku na froncie pod Mariupolem/fot. własne

PS. Przypominam o nowej funkcjonalności mojego profilu na Patronite – chyba ciekawej. Pojawił się mianowicie sklep, a w nim „Alfabet…” w specjalnej edycji z autografem.

A gdybyście chcieli posłuchać, co mówiłem w audycji „Studnio wschodnie” Radia Lublin, zapraszam pod wskazany link.

(Anty)bohaterowie

Pozwólcie, że wrócę jeszcze do kwestii mobilizacji, która okazuje się jednym z kluczowych problemów Ukrainy. Pisałem o tym w minionym tygodniu, więc przepraszam za kilka powtórzeń, niezbędnych wszak dla podsumowania tematu, o które poprosił mnie portal Interia.pl.

W grudniu 2021 roku Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii opublikował badania, z których wynikało, że 55 proc. Ukraińców jest gotowych stawić opór w razie rosyjskiej agresji. Z tego 33 proc. z bronią w ręku, a 22 proc. uczestnicząc w akcjach obywatelskiego sprzeciwu. Reszta nie zrobiłaby nic, albo uciekłaby w bezpieczniejsze rejony kraju lub za granicę.

„Źle to wygląda…”, komentowali ukraińscy publicyści. Wyżsi rangą wojskowi, z którymi miałem wówczas kontakt, uspokajali. W ich ocenie, wyniki wcale nie były złe. „Jedna trzecia populacji to o wiele za dużo, nawet na pełnoskalową wojnę. Tak naprawdę wystarczy nam dziesięć procent najbardziej zmotywowanych ludzi”, mówił mi jeden z generałów. W Ukrainie żyło wtedy około 40 mln mieszkańców, nieco mniej niż połowę stanowili mężczyźni. Mój rozmówca miał zatem na myśli prawie dwumilionowy zasób mobilizacyjny.

—–

24 lutego 2022 roku w szeregach ukraińskiej armii było ćwierć miliona żołnierzy. W następnych tygodniach rozrosła się ona niemal trzykrotnie, co wraz z innymi formacjami mundurowymi – przede wszystkim policją i strażą graniczną – dawało milion ludzi pod bronią. Rosyjski atak wyzwolił wśród Ukraińców ogromny entuzjazm dla służby – wojenkomitety nie nadążały z obsługą ochotników, większość odsyłając z kwitkiem, bo armia nie była w stanie wchłonąć takiej masy ludzi. Dość wspomnieć, że tylko w pierwszym tygodniu pełnoskalowej inwazji do kraju wróciło 80 tys. mężczyzn. Zdaniem szefostwa MSW, powodem powrotów była chęć „obrony suwerenności i integralności terytorialnej”.

Jednocześnie władze uchwaliły zakaz opuszczania kraju, obejmujący mężczyzn w wieku 18-60 lat. Nie dotyczył on samotnych ojców, mężczyzn posiadających troje i więcej dzieci oraz osób niepełnosprawnych. Zwolnieni zostali też m.in. studenci zagranicznych uczelni, kierowcy transportów pomocy humanitarnej i osoby posiadające stały pobyt za granicą. W tamtym czasie wydawało się, że rząd w Kijowie „dmucha na zimne”, zatrzymując miażdżącą większość męskiej populacji. Szczególnie że rosyjskie bestialstwo – które objawiło się w całości wraz z wyzwoleniem podkijowskich miasteczek – tylko wzmogło ukraińską wolę walki. Po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. Nie chciano jej dla bliskich i dla siebie, co przełożyło się na kolejne fale ochotników.

Mając takie „bogactwo”, można było zadekretować, że obowiązkowa mobilizacja nie obejmie mężczyzn do 27. roku życia, co pozwoliłoby na „oszczędzenie najcenniejszych zasobów demograficznych”.

—–

Kilkanaście miesięcy później zaciąg ochotniczy dramatycznie się skurczył, a wojsko zyskuje rekrutów głównie na drodze obowiązkowego poboru. W ukraińskiej przestrzeni medialnej właściwie nie mówi się o dobrowolnych powrotach, za to coraz więcej uwagi poświęca kwestii przymusowego ściągania poborowych z zagranicy. Nade wszystko jednak debata publiczna skupia się na kwestii zmiany kryteriów mobilizacji.

W ukraińskich okopach walczą dziś głównie mężczyźni 45 plus. Wielu z nich służy od kilkunastu miesięcy, będąc na skraju wyczerpania. Pobór znacząco wydrenował roczniki „panów w średnim wieku” i bez sięgnięcia po młodych nie sposób odtwarzać stanów osobowych ukraińskiej armii. Skala i intensywność zmagań podważyła założenia czynione przez ukraińskich wojskowych przed wojną – dwa miliony mężczyzn to za mało, by „obsłużyć” taki konflikt (nawet jeśliby uwzględnić ograniczony pobór kobiet, które stanowią obecnie 17 proc. personelu sił zbrojnych).

„Winne” są szeroko rozumiane straty, od zabitych – których ma być co najmniej 70-90 tys. – przez rannych (dwa razy tyle), po inne ubytki „sanitarne” związane z psychicznym i fizycznym zużyciem żołnierzy. Biorą się one ze specyfiki frontu – intensywności ognia, trudnych warunków pogodowych (ziąb, rasputica, gorąc – i tak na okrągło), niskiej jakości logistyki. Ale mówiąc o specyfice, musimy również zauważyć przemianę, do jakiej doszło w ukraińskim wojsku. Zginęło już wielu szkolonych na Zachodzie podoficerów i młodszych oficerów, w ich miejsce przyszli rezerwiści z nawykami odziedziczonymi po sowieckiej armii (które były reprodukowane także po 1991 roku). Owe mentalne złogi w połączeniu z masą technicznych niedostatków sił zbrojnych sprawiają, że i Ukraińcy często walczą „po radziecku”. „Rozpoznając sytuację bojem”, czyli ludzkimi masami, rzucanymi do walki bez należytego wsparcia, ba, wyszkolenia i wyposażenia. Innymi słowy, jedne straty generują kolejne.

—–

A „panowie w średnim wieku” nie są ze stali. I nie zapominajmy, że chodzi o populację z dawnej sowieckiej strefy kulturowej, gdzie generalnie kondycja zdrowotna społeczeństw jest istotnie gorsza niż w środkowej czy zachodniej Europie. Trudno zatem dziwić się „zużyciu”.

Trudno też, tak po ludzku, dziwić się antybohaterom tej wojny.

Czyli komu? Dowiecie się tego z dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Jeden z obrońców Bachmutu, styczeń 2023/fot. własne