To historia sprzed kilkunastu laty. Byłem wtedy w Kwaterze Głównej NATO w Brukseli. Po serii spotkań poszedłem na lunch w tamtejszej kantynie i… dopadło mnie poczucie kompletnego surrealizmu. W ogromnej, wypełnionej gwarem sali zastałem mnóstwo ludzi – zarówno mundurowych, jak i cywilów. Ba, było tam sporo dzieci w różnym wieku, całe, niekiedy liczne rodziny. Miało się wrażenie, że to jakiś wielki McDonald, a nie „centrala” największego sojuszu militarnego na świecie.
Kilka tygodni wcześniej wróciłem z jednej z podróży do Afganistanu. Tamtejsze duże bazy logistyczne natowskich sił ekspedycyjnych wyglądały niczym małe wojskowe miasteczka z wszelkimi udogodnieniami. Ale wysunięte posterunki, położone zwłaszcza wysoko w górach, to był zupełnie inny świat. Spartański, surowy, niebezpieczny; poznałem kilka takich miejsc, towarzysząc amerykańskim i polskim żołnierzom. Tam – myślałem wówczas – toczyła się prawdziwa wojna. A tu, w Brukseli, sielanka. Biurowa praca, a w przerwie rodzinne nasiadówki. Jako się rzekło – kompletny surrealizm…
Lecz jakkolwiek wydawało mi się to nieuczciwe w stosunku do nadstawiających głowy chłopaków, dobrze wiedziałem, że wojsko i wojna potrzebują zaplecza. A na zapleczu – bo czemu by nie? – życie toczy się wedle utartych, pokojowych rytmów. O czym wspominam, bo ten sam schemat rozumowania można zastosować do innej sytuacji. Gdzie jedni walczą na froncie, a inni wspierają wojenny wysiłek pracując za granicą, gdzie łatwiej o większe pieniądze.
—–
Tak, mam na myśli Ukraińców. Ci w Polsce wysyłają na Wschód – do pozostałych na miejscu rodzin – potężne pieniądze. Nawet 5 mld dol. rocznie. Dla zarżniętej wojną ukraińskiej gospodarki to solidne wsparcie, nie do wypracowania w kraju.
Ale…
Ale i tak w głowie kłębią mi się wątpliwości dotyczące „uchylaczy”, jak nazywa się w Ukrainie mężczyzn w wieku poborowym przebywających poza krajem. Jak wiemy, rząd w Kijowie zawiesił wobec takich osób pomoc konsularną. Objęci restrykcją obywatele Ukrainy nie odnowią/nie dostaną ukraińskich dokumentów, co może postawić ich w niezręcznej sytuacji prawnej. Trudno bowiem przebywać za granicą bez ważnego paszportu czy pracować bez ważnego prawa jazdy. Kijów zapewnia, że chodzi o zmuszenie potencjalnych rekrutów do powrotu do ojczyzny, co ma zażegnać kryzys mobilizacyjny i uzupełnić braki kadrowe w zdziesiątkowanej armii. Wedle szacunków władz Ukrainy, mowa o 650 tysiącach mężczyzn w wieku 18-60 lat.
Sprawa rozpala diasporę, nie pozostaje bez echa także pośród Polaków. Pomijam prorosyjskie szumowiny, szukające pretekstów dla antyukraińskiego hejtu – wielu przyzwoitych obywateli Rzeczpospolitej mierzy się z poznawczym dysonansem. Bo z jednej strony słyszy i ogląda relacje, z których wynika, że sytuacja Ukrainy jest zła, z drugiej, niemal każdego dnia, każdy z nas natyka się na zdrowych i silnych ukraińskich chłopców, którzy są tu, gdy ich koledzy i rówieśnicy giną i zostają ranni tam, na froncie. „Co pan o tym myśli?”, pytają mnie Czytelnicy.
—–
Jestem wolnościowcem – nie w konfederackim znaczeniu tego słowa, za którym stoi społeczny darwinizm („przetrwają najsilniejsi”), a w starym, oświeceniowym stylu. Gdzie to ludzka jednostka – i jej niezbywalne prawa – są punktem wyjścia do jakichkolwiek rozważań o powinnościach. Nikt nie rodzi się Polakiem, rosjaninem czy Ukraińcem, chrześcijaninem, islamistą lub żydem (z małej, bo chodzi o wyznanie, nie narodowość). Stajemy się nimi w toku socjalizacji, której warunki definiuje społeczność, w jakiej przychodzi nam żyć jako dzieciom. To przymus, na który długo nie mamy żadnego wpływu, ale ostatecznie przynajmniej część z nas zyskuje możliwość wyboru. Historia człowieka to również nieustająca opowieść o naturalizacji, konwersji, migracji, adaptacji, kulturowej dyfuzji, zmianie wyobrażeń o tym, co „naturalne”. Sprowadzając rzecz do bieżących realiów – wolność daje Ukraińcom prawo do przebywania poza krajem, prawo do nie bycia Ukraińcem.
Ale jestem też państwowcem, a u źródeł tej postawy leży przekonanie, że to wspólnota czyni nasze życie lepszym, bezpieczniejszym, bardziej przewidywalnym, uporządkowanym – i mógłbym tych cech wymienić wiele, wszystkie sprowadzają się do tego, że tworzone przez wspólnotę państwo, jego instytucje, są wartością dodaną. Zakumulowanym przez wieki kapitałem, z którego korzystamy na różne sposoby – edukując się, ale i jadąc nocą samochodem, z pewnością, że nie czyha na nas wielka dziura w jezdni, bo są ludzie, którzy o to dbają. Wnosimy my, wnoszą inni; tak tworzą się wzajemne zobowiązania, które na poziomie państwa, w sytuacji jego zagrożenia, niosą też obowiązek obrony dobra wspólnego. Z tej perspektywy patrząc, „uchylacz” nie zasługuje na przedłużenie paszportu i nie wiem, czy zrzeczenie się obywatelstwa załatwia sprawę, bo to trochę tak, jak ze zwrotem użytego wcześniej towaru – dajmy na to butów po uprzednim noszeniu.
Tyle że „buty” można reklamować, co otwiera kolejne pole wątpliwości. My, Polacy, mamy „we krwi” złorzeczenie na nasze państwo, jakość jego usług. Umyka nam, że mimo wszystkich wad tej państwowości, żyjemy w kraju ulokowanym w cywilizacyjnej awangardzie. Ukraińcy, w dramatycznej większości, takiego komfortu nie mieli i nie mają. Często śmiejemy się z marności głubinki, rosyjskiej prowincji, zapominając bądź nie wiedząc, że duża część Ukrainy wygląda tak samo.
Trzysta lat rusyfikacji, siedem dekad sowietyzacji, przeorało ukraińską wspólnotę do spodu. Dużo by o tym pisać, dość stwierdzić, że zanegowana wartość jednostki, w czasach współczesnych przyniosła wybitnie złodziejski kapitalizm z koszmarną korupcją włącznie. Że fatalna kultura organizacyjna i dziesięciolecia księżycowej gospodarki, na wejście (w 1991 roku) uczyniły Ukrainę krajem biednym, zacofanym, ekologicznie zdewastowanym, materialnie byle jakim. Że ten anturaż w połączeniu z promowaną przez rosjan wizją stosunków społecznych – opartych na wiernopoddaństwie, braku inicjatywy i generalnie niskich oczekiwaniach – odcisnął się piętnem na kolejnych latach formalnie już wolnej Ukrainy. Ukraińcy odzyskali niepodległość, ale nie odzyskali państwa, a wielu z nich nawet nie miało ambicji, by o swoje zawalczyć (w socjologii, w takim kontekście, mówi się o „wyuczonej bezradności”). Przejęte przez oligarchów i kastę urzędniczą państwo zwykłemu człowiekowi kojarzyło się z niemocą („niedasizmem”), obojętnością na los obywateli i koniecznością wręczania łapówek. Za niemal wszystko, niemal wszędzie. W takim kraju nie dało się żyć – jeszcze nim wybuchła wojna, Ukrainę opuściło 10 mln osób, jedna piąta wyjściowej populacji.
Czego tu bronić (wracać i bronić)? Idei, wymarzonej ojczyzny? Jasna sprawa, ale co w sytuacji, gdy z kraju wciąż dochodzą wieści, że w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. Że – przykład z ostatnich dni – aresztowano ministra rolnictwa, bo nielegalnie skupował ziemię. Po czym zwolniono go za gigantyczną dla przeciętnego człowieka kaucją dwóch milionów dolarów, które jak nic musiały pochodzić z przestępstwa. Że mimo wprowadzenia restrykcyjnych przepisów, mobilizacja nadal jakimś cudem omija zakłady pracy należące do oligarchów, niekoniecznie związane z produkcją na rzecz wojska. No więc czego tu bronić (wracać i bronić)?
Rozumiem ten brak motywacji, ale też dobrze wiem, że „samo się nie zrobi”. Że nie da się naprawić kraju bez wyrzucenia zeń rosjan, a ci sami się nie wyrzucą.
Wiem, że do pójścia na front trzeba odwagi. Widziałem na własne oczy, że tchórze w okopach nie mają czego szukać. I pal licho ich samych, ale stwarzają zagrożenie także dla innych. A jeśli ktoś intencjonalnie zwiał z Ukrainy po 24 lutego 2022 roku, to z dużym prawdopodobieństwem uczynił to ze strachu. Z czysto pragmatycznego punktu widzenia, lepiej by taki ktoś robił coś pożytecznego gdzie indziej. Na przykład jako członek emigranckiej wspólnoty, zasilającej gospodarkę walczącego państwa.
Zarazem jest we mnie postrzeleniec, którego trudno przestraszyć, co czasem przekłada się na brak zrozumienia dla argumentu „ale ja się boję”. Wstydziłbym się przed rodziną i najbliższymi (nawet jeśli oni byliby z mojej obecności zadowoleni), gdybym uciekł, a moi pobratymcy nadstawiali za mnie kark. Jeśliby zredukować problem wyłącznie do najprostszych emocji, niewykluczone, że odsyłałbym „uchylaczy” na polsko-ukraińską granicę.
I gdy tak o tym myślę, przychodzi refleksja, że przecież źle zmotywowany żołnierz, wsadzony w kamasze nie z własnej woli, nie będzie bił się jak należy. To pogląd mocno ugruntowany w debacie publicznej – wprost przeniesiony z rzeczywistości rynku pracy („z niewolnika nie ma pracownika”) – ale czy w przypadku wojska na wojnie uzasadniony? Największe współczesne konflikty odbyły się z udziałem ogromnych żołnierskich mas, mobilizowanych, a jakże, pod przymusem. Wielkiej wojny – a ta na Wschodzie już na takie miano zasługuje – nie sposób „ogarnąć” ochotnikami. I jeśli przyjrzymy się najdzielniejszym z dzielnych – uhonorowanym bohaterom I- czy II wojny światowej – dostrzeżemy, że większość z nich to chłopcy z poboru. Boże broń, nie trywializuję osobistych motywacji, ale ostatecznie najważniejsza jest chęć przeżycia, co na linii frontu sprowadza się do kalkulacji „albo ja, albo on” i stojącymi za nią działaniami. Tym skuteczniejszymi, im lepiej wyszkolony, wyposażony i dowodzony jest żołnierz. O tym, że te atuty mają duże znaczenie, mówią sami „uchylacze”, niedostatkami i słabościami ZSU tłumacząc swoją postawę.
Można być głuchym na te argumenty? Ano można. Tyle że nam, Polakom, wypada jakby trochę mniej (niż samym Ukraińcom). Rację bowiem ma minister Radosław Sikorski, który tak zdefiniował stawkę wojny na Wschodzie: albo będziemy mieli przegraną rosyjską armię przy wschodniej granicy Ukrainy, albo zwycięską na wschodniej granicy Rzeczpospolitej. Niekorzystny obrót spraw nie musi oznaczać wojny, i moim zdaniem wcale by nie oznaczał, lecz na sytuację nad Wisłą bez wątpienia wpływ by to miało. Choćby gospodarczo, jeśliby rynki uznały Polskę za kraj zbyt dużego ryzyka. No więc osobiście zainteresowani wynikiem wojny, tracimy atut bezstronności i obiektywności. Co w dyskusji o posyłaniu ludzi na śmierć i rany, poza merytorycznym, ma również wymiar etyczny. Jako się rzekło, wolno nam mniej.
Więc choćby z tego względu – ale przede wszystkim z powodu kłębiących się wątpliwości, z których część zasygnalizowałem – uchylam się od odpowiedzi na pytanie, co zrobić z „uchylaczami”. Nie wiem.
—–
Wiem za to, jak ta cała historia się skończy. Nie ma prawnych możliwości ściągnięcia ukraińskich poborowych z zagranicy. Tylko poważne przestępstwa karne kwalifikują do wszczynania postępowań deportacyjnych – Ukraińcy, którzy się ich dopuścili, tu czy w ojczyźnie, mogą wrócić nad Dniepr. Innym deportacja nie grozi. Nielegalny wyjazd mógłby stać się podstawą do prób ściągnięcia obywatela do kraju, ale nie da się hurtowo uznać 650 tys. mężczyzn za przestępców. Wpierw, w postępowaniu sądowym, indywidualnie, ukraińskie organy ścigania musiałyby udowodnić przestępstwo. 650 tys. razy, z uwzględnieniem procedur odwoławczych. Widzicie to w sensownych ramach czasowych, z zachowaniem reguł praworządności, które następnie ocenialiby europejscy sędziowie, decydujący o deportacji? 650 tys. razy. Ja nie.
Co przywodzi mnie do wniosku, że ukraińskiemu rządowi wcale nie idzie o pozyskanie brakującego rekruta. „Uchylacze” z zagranicy mają pełnić rolę kozła ofiarnego, skanalizować społeczne oburzenie na mobilizacyjną niewydolność państwa ukraińskiego i generalnie trudną sytuację na froncie. Można się na to oburzać lub nie, trzeba jednak dostrzec, że Kijów strzela sobie „samobója”. Odmawiając usług konsularnych dla części własnych obywateli, uczynił ich los przedmiotem gorących debat w krajach schronienia. Czego skutkiem będzie m.in. rosnący sceptycyzm dla idei pomocy Ukrainie. Bo skoro sami Ukraińcy nie chcą walczyć…
A Kremlowi w to graj.
—–
Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.
Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Michałowi Baszyńskiemu i Jackowi Romańskiemu.
Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.
A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.
Nz. Dla żołnierzy na froncie sprawa jest prosta – „uchylaczy”, czy to z Ukrainy czy przebywających za granicą, należy niezwłocznie wcielić. Biorąc pod uwagę poziom „zużycia” personelu sił zbrojnych, nic w takim podejściu dziwnego… Zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU