Inna

W sobotę byłem w Limanowej, gdzie oddano do użytku nowoczesny kompleks koszarowy dla miejscowego 114 batalionu piechoty lekkiej. Obiekt powstał z inicjatywy miejscowego samorządu, który chciał, by wojsko do Limanowej wróciło. No więc armia powołała wspomnianą jednostkę, a „lokalni” zorganizowali pieniądze, stworzyli celową spółkę, i w dwa lata uwinęli się z budową koszarowca dla 500 ludzi.

MON przejął obiekt i teraz ma 10 lat na jego wykupienie (w systemie ratalnym). Ciekawy przykład współpracy między publicznymi podmiotami; samorządy w Gorzowie i Włocławku również chciałyby pójść tą drogą.

Ale ja nie o tym.

Przez ostatnie 10 lat w ograniczony sposób interesowałem się codziennym funkcjonowaniem Wojska Polskiego. Wessały mnie inne tematy związane nie tylko z obronnością, no i Ukraina, zwłaszcza po 24 lutego 2022 roku. Stopniowo jednak wracam do swoich bazowych zainteresowań (rzecz jasna nie odpuszczając Ukrainy), wszak WP staje się w tym momencie jedną z kluczowych instytucji państwa polskiego. Takie mamy czasy…

I do brzegu – „moja” armia, ta z wojen w Iraku i Afganistanie, była trochę inna od obecnej. Więc wciąż oswajam się z pewnymi sytuacjami. Na przykład z tym, jak wiele jest w szeregach kobiet. One oczywiście były w wojsku wcześniej – w misyjnych, „eksportowych” jednostkach WP, z którymi pracowałem najczęściej, było tych dziewcząt więcej niż gdzie indziej. Ale tak czy inaczej należały do zdecydowanej mniejszości.

Dziś również stanowią mniejszość, ale to całkiem już liczna i widoczna część armii. Szczególnie w wojskach obrony terytorialnej.

Ani myślę narzekać – od ćwierćwiecza zawodowo obserwuję różne armie i wiem, że te najlepsze mają w swoich szeregach duże odsetki kobiet. Jako socjologowi, marzy mi się wojsko na wskroś obywatelskie, a tego nie da się zbudować bez udziału połowy społeczeństwa. Zaś w obecnej sytuacji demograficznej w ogóle nie sposób stworzyć dużych sił zbrojnych – a takich potrzebujemy – wyłącznie w oparciu o męski zasób. Chce ktoś więc czy nie, kobiety w mundurach to konieczność.

I gitara, jako rzecze klasyk. Ino ja, stary dziad, muszę się deczko przyzwyczaić…

—–

Ps. Dziś i jutro jestem w podróży. Z ukraińskim raportem wracam w środę. Ten powstaje w istotnej mierze dzięki Wam, polecam zatem Waszej uwadze poniższe przyciski.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje tytuły w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. Uroczystość otwarcia koszar w Limanowej/fot. własne

Młot

Wczoraj nad ranem, we wsi Suponiewo pod Briańskiem, odnaleziono ciało dmitrija gołenkowa, szefa sztabu 52. Ciężkiego Pułku Bombowego. Oficer sił powietrznych federacji zginął od kilku uderzeń ciężkim narzędziem, najprawdopodobniej młotem.

Informacje na temat jego śmierci – wraz z załączonym filmem, na którym widać ciało gołenkowa – podał Główny Zarząd Wywiadu Ministerstwa Obrony Ukrainy (HUR). Do komunikatu dołączając frazę: „Za każdą zbrodnię wojenną nastąpi sprawiedliwa odpłata”. Tym samym HUR wziął na siebie odpowiedzialność przynajmniej za zlecenie zabójstwa. Potwierdza to również nagłówek oficjalnego komunikatu, brzmiący następująco: „Młot sprawiedliwości – zbrodniarz wojenny dmitrij gołenkow został wyeliminowany w rosji”.

Gwoli rzetelności trzeba odnotować, że od czasu rozpoczęcia pełnoskalowej wojny, w rosji obserwowany jest drastyczny wzrost najbrutalniejszych przestępstw. Idzie to w setki procent (jeśli za punkt odniesienia weźmiemy 2021 rok), sprawcami są głównie „weterani spec-operacji”, najczęściej dawni przestępcy amnestionowani w zamian za chęć pójścia na front. By może więc śmierci gołenkowa to „zwykłe” przestępstwo wpisujące się w to zjawisko, bez związku z działaniami ukraińskich służb. W tym scenariuszu HUR jedynie „korzysta z okazji” i przypisuje sobie sprawstwo.

Opcja zlecenia/wykonania zamachu wydaje mi się jednak bardziej prawdopodobna. Przemawiają za tym kolejne dwie przesłanki.

Po pierwsze, gołenkow (wraz z innymi wojskowymi) został oficjalnie zidentyfikowany jako osoba odpowiedzialna za ataki rakietowe na ukraińskie obiekty cywilne. Chodziło o centrum handlowe „Amstor” w Krzemieńczuku, gdzie 27 czerwca 2022 roku zginęły 22 osoby, oraz o budynek mieszkalny w Dnieprze – 14 stycznia 2023 roku rosyjski pocisk manewrujący zabił tam 46 cywili, pośród nich sześcioro dzieci. Szczególnie ten drugi atak wywołał w Ukrainie falę wściekłości. „Oko za oko, ząb za ząb”, zapowiedział wówczas Gienadij Korban, szef sztabu obrony miasta Dniepr i wyznaczył nagrodę za ustalenie personaliów sprawców. Po dwóch dniach znane były dane całej załogi samolotu Tu-22M, która wystrzeliła rakietę w wieżowiec, oraz dowódców planujących atak. Pośród nich znalazło się nazwisko gołenkowa. Zegar zaczął tykać…

Druga przesłanka to sposób, w jaki uśmiercono wojskowego. Gdy w listopadzie 2022 roku wagnerowcy rozłupali młotem głowę jednemu ze swoich, dezerterowi, w rosyjskim internecie trudno było znaleźć wyrazy oburzenia z powodu takiego bestialstwa. Przeciwnie, naszywki Wagnera i cyfrowe grafiki odwołujące się do „akcji z młotem” biły wówczas rekordy popularności. A kopia narzędzia stała się cennym podarkiem, jaki wręczali sobie nie tylko ludzie prigożyna, ale też zwykli rosjanie, niezaangażowani bezpośrednio w działania wojenne. Młot stał się symbolem rosyjskiej determinacji i specyficznej pryncypialności, w tym „sprawiedliwego” rozrachunku ze zdrajcami.

Rozbijając łeb gołenkowowi (czy „tylko” zlecając jego rozbicie) Ukraińcy przewłaszczyli ów symbol, nadali mu nowe, własne znaczenie (w rosyjsko-ukraińskim kontekście, wszak „młot sprawiedliwości” to figura o ugruntowanej tradycji i znacznie szerszym zasięgu kulturowym).

Brzmi to wszystko okrutnie? Zgadza się. Warto jednak pamiętać, że nie mielibyśmy do czynienia z takimi aktami, gdyby rosjanie trzymali się z dala od Ukrainy. I nie popełniali na jej ludności koszmarnych zbrodni wojennych; TO jest źródło problemu.

—–

Dziękuję za lekturę! I polecam uwadze przyciski poniżej – potrzebuję bowiem czytelniczego wsparcia, by móc kontynuować pisanie ukraińskiego raportu.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. dmitrij gołenkow/fot. screen z materiału rosyjskiej wojskowej telewizji propagandowej

„Mobilizator”

„Najgorętszy” w ostatnich dniach temat w Polsce dotyczy rzekomych przyszłorocznych planów przeszkolenia 200 tys. rezerwistów. „Czemu to ja miałbym iść do woja na cały miesiąc!? Mam rodzinę, pracę, zobowiązania…” – głosy tego typu zdają się dominować, cytowane w mediach i wygłaszane w serwisach społecznościowych. I choć dyskusja daje dowód niskiej jakości świadomości obywatelskiej Polaków, obnażając przy tym hipokryzję wielu potencjalnych rezerwistów, niespecjalnie się nią przejmuję. Wkurza mnie to podejście, że obowiązek obowiązkiem, ale niech go wykonają inni („przecież mamy zawodową armię! – grzmi jeden z drugim). Wkurza tym mocniej, że przykład Ukrainy powinien przekonanie o konieczności posiadania rezerw sprowadzić do poziomu wiedzy potocznej, wytłumić opinie mówiące o bezsensie szkoleń. No więc jest we mnie złość, ale nie załamuję rąk nad „społeczeństwem mięczaków, wygodnickich, defetystów”. W dalszej części tekstu napiszę dlaczego, a póki co chciałbym się odnieść do clou informacji – i naprostować pojawiające się przekłamania.

Zacznijmy od podstawowej kwestii – dwustu tysięcy powołań na ćwiczenia. To wcale nie znaczy, że tyle osób pójdzie w kamasze – 200 tys. to górny limit wyznaczony w projekcie dotyczącym funkcjonowania sił zbrojnych w 2023 roku, tożsamy z zapisem obowiązującym na ten rok. Czy w 2022 roku powołano na ćwiczenia 200 tys. rezerwistów? Nie, wojsko nie przedstawia dokładnych danych, ale wiadomo, że jest to dużo-dużo mniejsza pula. W 2023 roku zapewne również skończy się na kilku-kilkunastoprocentowym wykorzystaniu limitu, bo choć z jednej strony nie obowiązują już obostrzenia kowidowe, a wojna tuż za granicą motywuje do zwiększania zasobów mobilizacyjnych, z drugiej, w tym roku weszła w życie ustawa o obronie ojczyzny, która wprowadziła zasadniczą, dobrowolną służbę wojskową. W jej ramach MON chciałby przeszkolić w 2023 roku niemal 29 tys. osób, a budżet ministerstwa z gumy nie jest, bazy szkoleniowej (i personelu) też nie da się z miesiąca na miesiąc pomnożyć.

Tym niemniej jacyś rezerwiści do woja trafią, ale… Ale otrzymanie poczty z Wojskowego Centrum Rekrutacji wcale sprawy nie przesądza. De facto jest to wezwanie na kwalifikację do ćwiczeń, w dodatku wysyłane z wielotygodniowym wyprzedzeniem (obecne wezwania dotyczą ćwiczeń zaplanowanych za trzy miesiące). Jeśli komuś nie uśmiecha się czasowe założenie munduru, może zawnioskować o zwolnienie, przedstawiając odpowiednie dokumenty (dotyczące stanu zdrowia, sytuacji rodzinnej, pracy). Ich ocena – poza oczywistymi sytuacjami niezdolności do służby – ma charakter arbitralny, lecz decyzja o skierowaniu na ćwiczenia, jak każda procedura administracyjna, ma też mechanizm odwoławczy.

Bezzasadne w każdym razie są lęki dotyczące reakcji pracodawcy („wyrzuci mnie, jak zniknę na miesiąc”). Ma on ustawowy obowiązek zwolnienia pracownika, posyłanego na szkolenie. Dzieje się to w ramach bezpłatnego urlopu, ale wojsko straty wetuje. W najczęstszym przypadku – gdy mowa o szeregowcach – rekompensata wynosi 130 zł za każdy dzień w koszarach, co przy 30-dniowym szkoleniu daje kwotę 3,9 tys. zł.

80 proc. Polaków zarabia mniej lub tyle samo, o czym wspominam w kontekście często pojawiającego się argumentu o „finansowej stracie”, będącej efektem powołania. Ci, którzy zarabiają więcej, mogą złożyć wniosek o wyższą rekompensatę. Osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą – dla których miesiąc poza branżą mógłby oznaczać poważniejsze kłopoty – mają możliwość wnioskowania o zwolnienie z ćwiczeń (albo o ich odroczenie).

Co ważne, szkolenia dotyczą zarówno tych, którzy w wojsku już byli, jak i tych przeniesionych do rezerwy „z automatu”. Ustawa o obronie ojczyzny przewiduje, że obowiązkowe ćwiczenia dotyczą osób pełnoletnich przed 55. rokiem życia (w przypadku podoficerów i oficerów górny próg wyznacza ukończony 63. r.ż.), posiadających kategorię zdrowia A. Ćwiczenia mogą być: jednodniowe, krótkotrwałe – trwające nieprzerwanie do 30 dni; długotrwałe – trwające nieprzerwanie do 90 dni; rotacyjne – trwające łącznie do 30 dni i odbywane z przerwami w określonych dniach w ciągu danego roku kalendarzowego. Z reguły wojsko poprzestaje na ćwiczeniach krótkotrwałych, najczęściej dwutygodniowych.

—–

Czy dwa lub nawet cztery tygodnie to dużo? Moim zdaniem nie, ale sporo osób uważa inaczej. I daje temu wyraz, ku uciesze rosyjskiej propagandy, która już dostrzegła, że „Polacy nie chcą zakładać munduru” (jakby k… rosjanie chcieli…). Szczęśliwie z tej radochy moskali niewiele wynika. Po pierwsze, żeruje ona na medialnym szumie („pustych” deklaracjach i wirtualnym oburzeniu), po drugie, niechęć do wojska czasu pokoju wcale nie musi oznaczać, że w razie W nie będzie komu bronić ojczyzny. Spójrzmy na Ukrainę, która nie ma poważnych problemów z uzupełnianiem stanów osobowych armii. Mimo iż wojsko zaangażowane jest w koszmarnie ofiarochłonną wojnę. Czy Ukraińcy są jacyś inni niż my? Nie sądzę. Tuż przed rozpoczęciem inwazji – w lutym br. – tylko 37 proc. obywateli Ukrainy deklarowało bezwzględną chęć walki w razie rosyjskiej agresji. Dziś dziewięciu na dziesięciu Ukraińców chce toczyć wojnę aż do zwycięskiego końca, bez żadnych zgniłych kompromisów. Co się wydarzyło po drodze? Coś, co byłoby i naszym udziałem, zakładając, że jedyny realny scenariusz działań wojennych na terytorium RP wiązałby się z rosyjską napaścią (teraz niemożliwą, w ciągu najbliższych lat również nie, ale w nieco odleglejszej przyszłości nie da się jej wykluczyć; sojusze nie są dane raz na zawsze). A jeśli rosyjską to…

I tu pozwólcie na historyczną dygresję. Słyszeliście o sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie? Chodzi o pierwszą niemiecką wieś, wtedy jeszcze w Prusach Wschodnich, zajętą przez armię czerwoną pod koniec czterdziestego czwartego roku. Wedle wciąż popularnej wersji, ruskie zamordowały tam siedemdziesiąt kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano. Sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa. Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Po prostu je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odzyskaniu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”. Stąd (m.in. rzecz jasna) wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością cywilną, po tym, jak w styczniu ’45 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Przed 24 lutego niemal jedna trzecia Ukraińców wykazywała sympatie prorosyjskie, dziś jest to kilka procent. Brutalność i barbarzyństwo, jakie cechują działania rosyjskich wojsk w Ukrainie, okazały się istotnym czynnikiem mobilizującym Ukraińców do walki. Tym silniejszym, że w Buczy, Irpieniu czy Izjumie niczego nie trzeba było improwizować, „podkręcać” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło.

W Polsce nadal żyją osoby z osobistym doświadczeniem sowieckiego bestialstwa, które towarzyszyło pochodowi armii czerwonej na zachód. Ich wspomnienia są przekazywane kolejnym pokoleniom – na najgłębszej psychologicznej płaszczyźnie z tego właśnie brał się nasz lęk, najpierw przez ZSRR, potem rosją. Dziś te obawy karmią się obrazkami z wyzwalanych spod okupacji terenów Ukrainy. One zostaną nam w głowach na lata, w razie potrzeby dając asumpt do mobilizacji, bo przecież nie chcemy u siebie Buczy czy Nemmersdorfu. putin – wbrew własnym intencjom – nie tylko zmusił Europę do zbrojeń, ale też uzbroił jej obywateli w świadomość, czym nadal pozostaje rosja i jej armia. Jak bardzo niemożliwa jest „cywilizowana okupacja” w jej wykonaniu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Aktywizacja

Polska wzmacnia potęgę… amerykańskiego przemysłu.

Trochę niepostrzeżenie, bez medialnej wrzawy, rząd PiS przepchnął zmiany w budżecie za 2021 r. Jedną z poprawek – dotyczącą zwiększenia o 6,9 mld zł finansowania armii – usiłował zablokować Senat. Zdominowana przez opozycję izba miała inny pomysł na wykorzystanie wspomnianej kwoty. „Są to środki na modernizację sił zbrojnych, a dokładnie na zakup czołgów Abrams. Ministerstwo Finansów wskazywało, że dodatkowe wydatki zapisane w nowelizacji budżetu są wydatkami prorozwojowymi. Zakup tego uzbrojenia nie przyczynia się do większej dynamiki gospodarczej, bo te środki wypłyną za granicę. Dzisiaj priorytetem powinna być służba zdrowia”, argumentował senator Kazimierz Klejna z Koalicji Obywatelskiej, przewodniczący Komisji Budżetu i Finansów Publicznych. Na próżno. Sejm senacką poprawkę odrzucił, a Andrzej Duda – w typowym dla siebie, ekspresowym tempie – podpisał nowelę ustawy budżetowej. Zgodnie z nią, ministerstwo obrony otrzyma w tym roku nie 51,2 mld zł, a 58,1 mld, czyli rekordowe 2,4% PKB.

Tak wielkimi pieniędzmi MON nie dysponowało nigdy po 1989 r. Zaskakuje też dynamika zmian w wydatkach na zbrojenia. W 2015 r. rząd RP przeznaczył na ten cel 38 mld zł, dwa lata później koszty utrzymania armii spadły o ponad miliard, by w 2018 r. przekroczyć 40 mld zł. Rok później na obronność wydaliśmy 44 mld, w 2020 r. 49 mld zł. Tegoroczny budżet oznacza, że w ciągu 6 lat doszło do prawie 70-procentowego wzrostu nakładów. W projekcie budżetu na przyszły rok przewidziano, że MON otrzyma 57 mld zł, ale ten dokument wymaga jeszcze przejścia całej procedury legislacyjnej. Zakładając, że PiS utrzyma sejmową większość, można przyjąć, że kwota ta nie ulegnie znaczącej korekcie. Mając z kolei w pamięci doświadczenia z nowelizacją, prawdopodobny wydaje się scenariusz korekty in plus już w trakcie obowiązywania budżetu. Niezależnie od tego, czy do niej dojdzie, realne nakłady na wojsko w 2022 r. i tak mają szansę przekroczyć 60 mld zł. Większość z dopisanych właśnie MON pieniędzy nie zostanie bowiem wydana w bieżącym roku.

Skarpeta ministerstwa

Zgodnie z ustawą o dyscyplinie finansów publicznych, ministerstwa zobowiązane są zwracać niewykorzystane w danym roku budżetowym środki. Sposobem na uniknięcie takiej sytuacji jest tworzenie funduszy celowych, których nie dotyczy ów reżim. Fundusz Modernizacji Sił Zbrojnych (FMSZ) – gdzie trafi 6,3 mld zł ze wspomnianych 6,9 mld – jest więc czymś w rodzaju „skarpety”, w której MON trzyma swoje „oszczędności”. Po co? W projekcie ustawy budżetowej na 2022 r. przewidziano FMSZ na poziomie 10 mld zł i wydatki w jego ramach nie większe niż 200 mln zł. Żadne z zaplanowanych zakupów nie mają związku z Abramsami, o których wspominał senator Klejna, co wcale nie podważa prawdziwości słów polityka opozycji. Potwierdza ją… Mariusz Błaszczak. „Prezydent podpisał nowelizację ustawy budżetowej na 2021 r., dzięki której będzie prawie 7 mld zł więcej na wydatki obronne. Ustawa gwarantuje dodatkowe środki, które zostaną przeznaczone m.in. na zakup czołgów Abrams”, napisał na Twitterze minister obrony.

Tuż po powrocie z niedawnej wizyty w Stanach Zjednoczonych Błaszczak zadeklarował, że pierwsze Abramsy pojawią się w Polsce już w przyszłym roku. Tymczasem w planach zakupowych ministerstwa – nie tylko dotyczących FMSZ, ale całego budżetu MON – nie ma o tym choćby wzmianki. I być nie może, bowiem nie istnieje jeszcze żadna umowa z Amerykanami. W sprawie czołgów Polska jest dopiero na początku drogi – przed nami m.in. konieczność uzyskania zgody Kongresu na sprzedaż. Ma to nastąpić do końca br., ale na etapie planowania budżetu MON, w tym zapisów dotyczących FMSZ, nie można było domniemywać kongresowej zgody. Stąd zapisy nieuwzględniające transakcji, pozornie sprzeczne z deklaracjami ministra i przewidywaniami opozycji. Dla porządku dodajmy, że całość przyszłej umowy na pozyskanie 250 Abramsów, sprzętu towarzyszącego, amunicji i pakietu szkoleniowego, ma opiewać na kwotę 23 mld zł. To dużo więcej niż zasilony właśnie FMSZ, co pozwala przypuszczać, że gros wydatków zostanie poniesionych po 2022 r.

Armia na zakupach

A na co MON wyda pieniądze w przyszłym roku? 13,5 mld zł pochłoną pensje dla 115 tys. żołnierzy zawodowych, 35 tys. wotowców i 53 tys. pracowników wojska. W tej kwocie mieści się również uposażenie dla funkcjonariuszy SKW i SWW, 8 tys. kandydatów do służby wojskowej oraz tysiąca żołnierzy Narodowych Sił Rezerwy. 156 tys. byłych mundurowych otrzyma 8,24 mld zł z tytułu świadczeń emerytalno-rentowych. Łącznie zatem wydatki osobowe wyniosą 21,7 mld zł, stanowiąc niemal dwie piąte przyszłorocznego budżetu ministerstwa. Podkreślmy przy tej okazji, że jest to istotna jakościowa zmiana, bo przez większość okresu III RP, na pensje i emerytury przeznaczano aż połowę kasy MON (a bywały lata, że więcej). „Przejadanie” budżetu zwykle wiązało się z ograniczaniem zakupów – utrzymanie etatów definiowano jako cel nadrzędny. W planach na 2022 r. lista wydatków na modernizację techniczną sił zbrojnych jest, jak na polskie warunki, imponująca i zamyka się w kwocie niemal 15 mld zł (bez FMSZ).

Prawie 3 mld pochłonie budowa systemu obrony powietrznej, 2 mld – przygotowania do pozyskania samolotów F-35. 1,5 mld zł wydamy na nowy sprzęt dla wojsk rakietowych i artylerii, 1,2 mld będą kosztować śmigłowce dla marynarki wojennej. Ale wojsko to nie tylko broń – na inwestycje budowlane przeznaczonych zostanie 2,1 mld zł, niezależnie od 800 mln zł, jakie planujemy wydać na projekty infrastrukturalne, związane z obecnością w NATO. Ponad 1,1 mld pójdzie na remonty uzbrojenia, w czym mieści się przywracanie do jako takiego stanu czołgów T-72. De facto więc mówimy tu o kroplówce dla rodzimego przemysłu, bowiem utrzymywanie w linii tych przestarzałych wozów już dawno minęło się z sensem. 1,9 mld zł to pieniądze na zakup środków materiałowych – amunicji (1 mld zł), mundurów, paliwa, smarów itp. Planowane jest zabezpieczenie 1,1 mld zł na prace badawczo-rozwojowe. Wojsko – jako instytucja żywotnie zainteresowana stanem infrastruktury drogowej – zapłaci też 500 mln daniny na rzecz Rządowego Funduszu Rozwoju Dróg.

Czy to etyczne?

Armia jest jak studnia bez dna – ile by w nią nie włożyć, zawsze znajdą się niezaspokojone potrzeby. Zwłaszcza w przypadku wojska przez dekady notorycznie niedoinwestowanego – a właśnie w takich warunkach funkcjonowało WP. Zdaniem specjalistów, by osiągnąć poziom natowskiej czołówki, konieczne byłyby zakupy sprzętu i uzbrojenia o wartości 150 mld zł. A to oznacza finansowanie na poziomie 3,5-4% PKB przez dekadę. Przekładając to na konkrety, przyszłoroczny budżet MON powinien zamknąć się w kwocie 80 mld zł. A później tylko rosnąć. Bo lista potrzeb jest długa. W służbie wciąż pozostają ponad 40-letnie transportery BWP-1 (do wymiany jest ponad 1000 sztuk tego sprzętu), marynarka wojenna właśnie straciła zdolności podwodne (jedyny OP trafił do remontu), a program budowy fregat pozostaje wyłącznie programem. Kurczy się flota śmigłowców transportowych, pilnej wymiany wymagają pozbawione już amunicji rakietowej śmigłowce uderzeniowe. Symboliczne możliwości ma, i będzie posiadała w najbliższych latach, obrona przeciwlotnicza.

A to tylko niektóre z priorytetów. Czy najważniejsze? Pandemia obnażyła strukturalną słabość polskiej służby zdrowia. Jasne jest, że bez zwiększenia nakładów, co rusz będziemy mieli do czynienia z zapaściami, podobnymi do tej z przełomu 2020 i 2021 r. I że wówczas – jak w czasie II i III fali COVID-19 – będą umierać ludzie, w skali podobnej do niejednych działań zbrojnych. Wystarczy wsłuchać się w argumenty protestujących z „białego miasteczka”. A obszarów państwa dotkniętych kryzysem jest przecież więcej. Dość wspomnieć edukację, niewydolny i przestarzały system energetyczny czy całe gałęzie gospodarki dotkniętej pandemicznym kryzysem. W takim kontekście zwiększanie nakładów na wojsko wydaje się niewłaściwe, a nawet nieetyczne. Szczególnie gdy uświadomimy sobie, w jakiej kondycji znajduje się polski przemysł zbrojeniowy. Najlepiej świadczy o niej fakt, że 70% środków wydanych na nowy sprzęt trafi za granicę – głównie do USA (a w przyszłym roku istotna część także do Turcji). Zaorana w latach 90. „zbrojeniówka” nie jest w stanie stworzyć i wyprodukować bardziej zaawansowanych rodzajów uzbrojenia. Kupujemy więc za Oceanem, czyniąc z budżetu MON coś na kształt Funduszu Aktywizacji Amerykańskiej Gospodarki…

—–

Pilnej wymiany wymagają pozbawione już amunicji rakietowej śmigłowce uderzeniowe Mi-24/fot. Bartek Bera

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 44/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Język

Na wspólnej konferencji prasowej  ministrowie spraw wewnętrznych i administracji oraz obrony narodowej zaprezentowali materiały operacyjne pozyskane rzekomo od zatrzymanych na polsko-białoruskiej granicy uchodźców. „Służby (…) zidentyfikowały dowody na działalność pedofilską oraz dowody zoofilii”, mówił Stanisław Żaryn, rzecznik Mariusza Kamińskiego. „Podjęliśmy decyzję, żeby udokumentować również ten wątek”, wtórował mu przełożony, gdy na wielkim ekranie wyświetlano częściowo zamazane ujęcie mężczyzny kopulującego ze zwierzęciem. „Zgwałcił krowę, chciał dostać się do Polski?”, zaalarmowała TVP Info. „Zabezpieczone materiały wskazują, że wśród uchodźców są narkomani, pedofile i zoofile”, informowały wieczorne „Wiadomości”.

Zagrożenie totalne

Dla porządku dodajmy, że podczas konferencji pokazano także inne „dowody” obciążające ujętych imigrantów, m.in. zdjęcia z brutalnych egzekucji, dokonanych gdzieś na Bliskim Wschodzie. O jakości materiałów najlepiej świadczy fakt, że zoofilski kadr okazał się fragmentem nielegalnego pornosa sprzed lat. Co więcej, występuje w nim nie krowa, ale klacz.

Sprawa może wydawać się zabawna i ilustrować kolejną kompromitującą wpadkę pisowskiej władzy. Lecz nie sposób przejść nad nią do porządku dziennego.

– Celem prezentacji było wywołanie poczucia zagrożenia totalnego – ocenia dr Maria Stojkow, socjolożka z Wydziału Humanistycznego AGH. – Obcy nie tylko zdolni są wyrządzić krzywdę mnie, moim bliskim, ale nawet żywemu inwentarzowi. Wpuszczenie ich do Polski to ryzyko dla wszystkiego, co posiadam, dla całego gospodarstwa. I nie ma większego znaczenia, że ów przekaz został poddany miażdżącej weryfikacji przez wolne media. W publicznej telewizji i radiu dalej wałkowano temat.

Muzułmańskie zagrożenie wraca w narracji PiS – opartej na najgorszych stereotypach – jak bumerang.

– Istnieje kilka grup, które nadają się do budowania wrażenia, że my, „normalni Polacy”, żyjemy w warunkach oblężonej twierdzy – zauważa dr Stojkow. – Wciąż nie milkną echa nagonki na środowiska LGBT, lecz Arabowie, czy szerzej – muzułmanie, to obiekt idealny, bo bezbronny. W Polsce jest ich mało, a ci na granicy to niezorganizowana grupa. PiS umiejętnie to wykorzystuje.

Zaczęło się podczas kampanii parlamentarnej w 2015 r., która zbiegła się z poważnym kryzysem migracyjnym w Europie. Ponad milion osób, głównie Syryjczyków, szturmowało wówczas granice Unii Europejskiej. „Są już objawy (…) chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie: cholera na wyspach greckich, dyzenteria w Wiedniu, różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne. To nie oznacza, żeby kogoś dyskryminować. Ale sprawdzić trzeba”, mówił Jarosław Kaczyński. Jego ugrupowanie postawiło sobie za cel niedopuszczenie do przyjmowania uchodźców w Polsce i… wygrało wybory.

– Słowa Kaczyńskiego sprawiły, że część ludzi zaczęła postrzegać uchodźców jako pasożyty – zwraca uwagę Maria Stojkow, widząc w tym jedną z tajemnic sukcesu PiS.

Podatność na manipulacje strachem nie jest tylko polską przypadłością i nie zależy od kontekstu kulturowego – przekonuje socjolożka i przypomina ludobójstwo w Rwandzie. Zaczęło się od tego, że Hutu nazywali Tutsi „karaluchami”.

Dlaczego PiS sięga po takie środki? Bo może. – Edukacja w Polsce nie jest nastawiona na propagowanie treści antydyskryminacyjnych – wylicza dr Stojkow. – Nie mamy zatem nawyku reagowania na niestosowne praktyki. Państwo też nie reaguje, bo jest słabe – Kamiński czy Błaszczak po takiej prezentacji powinni z miejsca stracić posady, ale tak się nie stanie, bo runęłaby cała konstrukcja obozu władzy. No i opozycyjna część społeczeństwa chyba „wypaliła się obywatelsko”. Skala rozmaitych wyzwań, jakie postawiło przed nią PiS, spowodowała ogromną mobilizację, ale skutki były i są mizerne. Przekonanie o nieskuteczności działań sprzyja wycofaniu i nie pomaga w tworzeniu odpowiedniej presji. A rozochocony rząd idzie dalej, co rusz przekraczając kolejne czerwone linie.

Islamofobia realna…

Lecz to nie PiS przecierało szlaki – w historii Polski po 1989 r. język pełnił już funkcje dehumanizujące muzułmanów. Identyczne procesy były udziałem służących w Iraku i Afganistanie polskich żołnierzy. Wobec drugiej strony nie używano określenia „nieprzyjaciel”, „wróg”. Oficjalnie Polacy walczyli z „przeciwnikami” czy „insurdżentami” (od ang. insurgent – powstaniec), nieoficjalnie – z „brudasami”, „szmatogłowymi”, „kozoj…” i – przede wszystkim – z „szuszfolami”. Tej ostatniej nazwy używano zarówno w odniesieniu do rebeliantów, jak i wszystkich mieszkańców Iraku i Afganistanu. Słowo „szuszfol” wywodzi się z Pałuk, regionu na granicy Kujaw i Wielkopolski, i w tamtejszej gwarze oznacza człowieka niechlujnego i leniwego. Wojskowi stosowali je zamiennie z określeniem „arabus” – także w Afganistanie, niezamieszkanym przez Arabów.

Wojna w naturalny sposób sprzyja deprecjonowaniu przeciwnika. Złośliwe i lekceważące słownictwo odbiera mu cześć i powagę. A umniejszony w ten sposób nieprzyjaciel staje się wrogiem trochę mniej strasznym. Weźmy choćby popularne przed laty „szwaby”, które – zarezerwowane w języku polskim dla Niemców – oznaczają również robactwo – coś obrzydliwego i zarazem dającego się pokonać. Bo właśnie wroga pozbawionego cech ludzkich czy tylko statusu „przyzwoitego człowieka” po prostu łatwiej się zabija. Czy wręcz „likwiduje”, jak przez dłuższy czas mogliśmy czytać w oficjalnych komunikatach wysyłanych do Polski z Afganistanu.

Bazą dla dehumanizacyjnych praktyk językowych w Afganistanie była też frustracja. „Nie chce mi się z tobą gadać. Te małe gnojki spuściły nam dzisiaj wpier…”, zbył mnie dowódca jednego z patroli, gdy po powrocie do bazy poprosiłem go o rozmowę. Ostatecznie nie pogadaliśmy, choć wyjaśnił mi, na czym owo lanie polegało. Otóż oddział już po wyjściu z wizytowanej wioski został ostrzelany z granatników RPG – szczęśliwie dla Polaków niecelnie. Centrum operacji taktycznych zabroniło kontrakcji i nakazało odwrót. Zbliżał się wieczór, dowództwo kontyngentu nie chciało ryzykować walki w ciemnościach. Usłyszawszy tę relację, wyobraziłem sobie chłopca szczypiącego olbrzyma. Bo dla większości Afgańczyków – ludzi z naszej perspektywy średniego i niskiego wzrostu – polscy żołnierze to naprawdę rosłe chłopaki. I mimo tej rosłości często bezsilne.

Ale misyjny slang upokarzał też sojuszników. Żołnierz ANA (ang. Afghan National Army) nie zasługiwał na inne określenie niż „anals” lub „anusiak”. Deprecjonowanie Afgańczyków do poziomu tylnej części ciała bądź śmiesznej postaci z kreskówki było efektem nie tylko kulturowego, ale i zawodowego poczucia wyższości. „My to byśmy dopiero zrobili zasadzkę…”, skomentował latem 2009 r. jeden z polskich żołnierzy nieudaną akcję ANA. Inny śmiał się z „cudacznych czapek, mundurów i starych kałachów” afgańskiej armii. Dwa lata później pośród naszych wojskowych w Ghazni rekordy popularności bił filmik zarejestrowany rzekomo przez bezzałogowiec. Przedstawiał on mężczyznę w mundurze afgańskiej policji, kopulującego z kozą. „Oni do niczego innego się nie nadają”, mówiono. Trudu weryfikacji materiału nikt się nie podjął.

…i platoniczna

Trzeba jednak zauważyć, że opisane zjawiska miały w większości charakter nieformalny. MON i dowództwa kontyngentów nie wspierały rasistowskich postaw. Dość wspomnieć, że z miejsca przystano na sugestię grupy dziennikarzy, by nie pisać o „likwidacji” rebeliantów. Konferencja Kamińskiego i Błaszczaka to już zupełnie inny poziom. Za jej sprawą język dehumanizacji uzyskał legitymizację. Dokąd nas to zaprowadzi? Karkołomna wydaje się teza, że rząd działa z intencją napędzania fizycznej przemocy wobec niechcianych cudzoziemców. Nikt przy zdrowych zmysłach z widłami na uchodźców nie pójdzie. Ale działaniom władz towarzyszy brak albo ignorowanie świadomości długofalowych skutków. Muzułmanie – rdzenni Polacy i obcokrajowcy – po 2015 r. mierzą się z coraz liczniejszymi przejawami przemocy. Dr Stojkow podaje przykład zrzucania chust z głów kobietom.

– Wielu moich znajomych z lękiem wsiada do autobusu – opowiada socjolożka. – Ciemniejsza skóra czy charakterystyczny element ubioru coraz częściej działają jak płachta na byka. Skutki można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, złe wieści idą w świat, karmiąc negatywne wyobrażenia o Polakach. Nasz kraj przez dekady cieszył się dobrą opinią na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Przyłączenie się do interwencji w Iraku rozpoczęło proces psucia reputacji. Rasistowska retoryka władz RP dopełnia obrazu zniszczeń na tym polu. Ale z poważniejszymi skutkami przyjdzie nam się mierzyć tu, w Polsce, gdzie rośnie w siłę platoniczna islamofobia. Platoniczna, bo większość Polaków nie zna muzułmanów, a jedynym punktem odniesienia jest dla nich powierzchowna relacja ze sprzedawcą kebabu. Niedostatek muzułmanów sprawi, że osoby skłonne do praktyk dyskryminacyjnych wezmą na celownik pozostałych „lekko innych”.

—–

Nz. Słowa „szuszfol” używano zarówno w odniesieniu do rebeliantów, jak i wszystkich mieszkańców Iraku i Afganistanu/fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 41/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to