Adaptacja

Latem 2007 roku w Afganistanie pojawiły się pierwsze kołowe transportery opancerzone Rosomak. Operujący tam polski kontyngent potrzebował czegoś lepiej uzbrojonego i opancerzonego, niż używane dotąd amerykańskie wozy Humvee. Szybko okazało się, że fabryczny pancerz „rośka” to za mało, że nie chroni on dostatecznie dobrze przed uderzeniami granatów przeciwpancernych, wystrzeliwanych z wyrzutni RPG – i już na miejscu zaczęto doposażać wozy w dodatkowe płyty. Rosomak „spuchł”, miał jednak dość mocy, by poradzić sobie z „nadbagażem”.

Ale wyścig zbrojeń cały czas trwał.

„Problemem są chińskie erpegi z podwójnymi głowicami, które przepalają nawet te wzmocnione pancerze”, pisał mi jesienią 2009 roku kolega z Afganistanu. Ryzyko wymusza kreatywność – i tak załogi rosomaków zaczęły na własną rękę udoskonalać zabezpieczenia. Nie było to nic nowego w najnowszej historii Wojska Polskiego – kilka lat wcześniej, w Iraku, masowo dopancerzano terenówki Honker, wykorzystując w tym celu złomowiska sprzętu po dawnej armii Husajna. W przypadku „rośków” sięgnięto po rozwiązanie w postaci siatki – metalowych prętów na stelażu przymocowanym do burt wozów. Na załączonym zdjęciu widzicie przykład takiej „wojennej inżynierii”. Siatka miała przechwycić nadlatujący granat, zanim doszłoby do penetracji pancerza.

Zaimprowizowana siatka. Afganistan, 2009 rok/fot. Adam Roik

Jakkolwiek zaimprowizowane, rozwiązanie się sprawdzało. W efekcie parę miesięcy później na polskich wozach pojawiły się fabryczne siatki LSO (skrót od: lekki system opancerzenia). Niestety, nie istnieją rozwiązania idealne – moduły LSO się gięły, obrywały, nie chroniły wszystkich elementów wozu, a niekiedy nie wytrzymywały kontaktu z nadlatującym pociskiem. „Erpegi” wciąż „przepalały” pancerze, niekiedy z tragicznym dla załogi i desantu skutkiem. Lecz zasadniczo LSO pozwoliły na znaczące ograniczenie strat.

Oryginalne LSO na Rosomaku. Afganistan, 2010 rok/fot. Adam Roik

Podobnie z pojazdami typu MRAP, lepiej znoszącymi skutki eksplozji min-pułapek. Istotą ich unikalnej konstrukcji było podwozie w kształcie litery „V”, które sprawiało, że znaczna część energii wybuchu rozchodziła się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty – w tym polski – dysponowały kilkoma typami takich pojazdów. I choć wozy te ocaliły życie wielu natowskich żołnierzy, bywało, że i one zawodziły. W wojnie minowej – jaką był konflikt w Afganistanie – z roku na rok rosła masa ładunków wykorzystywanych przez talibów. Początkowo „sadzili” oni kilkukilogramowe miny-pułapki, później kilkunasto- a następnie kilkudziesięcio-kilogramowe. Zdarzały się IED (zaimprowizowane urządzenia wybuchowe) o masie 200-300 kilogramów, i większe. Na takiego „ajdika” nie pomogłoby żadne opancerzenie – siła eksplozji była tak wielka, że wielotonowe pojazdy rozszarpywało na strzępy.

Lecz i na taką okoliczność istniały sposoby – „djuki”. Duke – jak wygląda prawidłowy angielski zapis nazwy tego urządzenia – to najprościej rzecz ujmując zagłuszarka fal elektromagnetycznych. Zamontowana na pojazdach, znacznie utrudniała odpalenie w ich pobliżu „ajdików” za pomocą radia czy telefonu. Tworzyła niewidoczny parasol, czy jak to się dziś mówi, „bąbel antydostępowy” w odległości kilkudziesięciu metrów od chronionych wozów. „Djuki” włączano przy wyjeździe z bazy, ich dezaktywacja następowała po wjechaniu w bezpieczną strefę (co zwykle gremialnie odnotowywały telefony, informując o odzyskanym zasięgu i otrzymanych wiadomościach tekstowych).

No ale i one miewały „dziury”, a część ładunków talibowie odpalali przy użyciu detonatorów elektrycznych. Więc do samego końca interwencji natowscy żołnierze ginęli na skutek IED, choć śmierć dotknęła ledwie ułamek tych, których bojownicy próbowali uśmiercić.

Adaptacja, adaptacja i jeszcze raz adaptacja. Wojnę przeżywa ten, kto szybciej adaptuje się do warunków pola walki.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Lancet złapany w siatkę rozpiętą nad krabem/fot. ZSU/Kriegsforscher

Ruszyli?

Ukraińcy dokonali czegoś, co ostatni raz z sukcesem udało się przeprowadzić 32 lata temu, podczas „Pustynnej Burzy” – wyizolowali informacyjnie pole bitwy. Wtedy jednak, w czasach przedinternetowych, było dużo prościej – wystarczyło odebrać żołnierzom dostęp do budek telefonicznych (wojskowych lub sprowadzonych w miejsca koncentracji przez firmy telekomunikacyjne na zlecenie armii) oraz kontrolować pracę akredytowanych dziennikarzy. W efekcie, w świat płynęły komunikaty wprost od wojskowych prasowców bądź przez nich autoryzowane. Zasadniczo przekaz nie był fałszywy, ale post factum okazało się, że część doniesień została podkoloryzowana. Najlepszym przykładem były hurraoptymistyczne raporty na temat skuteczności Patriotów, które bez większych problemów miały zestrzeliwać irackie Scudy. Faktycznie aż tak różowo to nie wyglądało – Patrioty były wówczas w okresie niemowlęcym, dalekie od doskonałości, z jaką mamy do czynienia obecnie.

Tym niemniej coś o tej wojnie na bieżąco wiedzieliśmy i były to wieści od „naszych”.

W przypadku Ukrainy i tego, co dzieje się obecnie przede wszystkim na zaporoskim odcinku frontu, mamy do czynienia z niezwykle szczelną blokadą. Służby prasowe ZSU w zasadzie milczą, politycy rzucają jedynie mało konkretne hasła, dziennikarzy w „czerwonej strefie” nie ma, a żołnierze – jak trafnie ujął to mój znajomy – jakby połknęli telefony. Jakkolwiek to irytujące – z perspektywy kogoś, kto próbuje zrozumieć i opisać sytuację „na teatrze” – trudno mi zarazem nie wyrazić podziwu dla tak imponującej samodyscypliny.

Zawsze jednak jest jakieś „ale”. Milczenie jednej strony nie musi oznaczać, że druga zrobi to samo. I w tym przypadku rosjanie nie milczą, od kilku dni zasypując media lawiną dramatycznych doniesień. A mówimy o aparacie propagandowym nawykłym nie tylko do przeinaczeń i reinterpretacji, ale też do ordynarnych kłamstw. Skutek jest taki, że pustą przestrzeń – wielką, bo wielkie są oczekiwania na informacje – wypełnia neosowieckie szambo. Czemu sprzyja niedojrzałość niektórych rodzimych komentatorów, którzy boją się (wstydzą?) przyznać, że bazują wyłącznie na orczych źródłach – i niezależnie od intencji, puszczają w świat rosyjskie konfabulacje. Miast pomilczeć czy przyznać się do niewiedzy…

Ale mniejsza o tony moralizatorskie – do sedna. Poza rosyjskim chłamem w obiegu są jeszcze sensacyjne doniesienia Turków, wałęsających się w pobliżu (!) czerwonej strefy. Zastanawiam się, dlaczego Ukraińcy ich tolerują, są bowiem tureccy „korespondenci” źródłem wielu dezinformacji (a może o to chodzi; pełnią rolę użytecznych idiotów?). Wedle jednej z nich, ZSU w ciągu ostatnich kilku dni straciły na Zaporożu 7 tys. zabitych. Byłby to ekwiwalent niemal dwóch brygad i oczywisty pogrom, zwłaszcza że do zabitych trzeba by dodać co najmniej dwa razy tyle rannych (co w sumie oznaczałoby zniszczenie pięciu brygad). Takiej masie poszkodowanych nie sposób pomóc z wykorzystaniem przyfrontowej medycyny, tymczasem – tego akurat jestem pewien ponad wszelką miarę – ani szpitale w Zaporożu, ani w Dnipro (od dawna przygotowywane do „obsługi” kontrofensywy), nie notują znaczącego wzrostu liczby mundurowych pacjentów.

Sentyment, jakim Turcy darzą rosję i rosjan, to temat na oddzielny tekst; może kiedyś się podejmę, ale teraz wróćmy do wątku dezinformacji. Ta ściśle rosyjska wchodzi na wyżyny, budując u odbiorców przekonanie, że „wielka ukraińska kontrofensywa” właściwie została już utopiona we krwi, a masa zachodniego sprzętu dopala się właśnie na zaporoskich polach. Bo jest gorszy od rosyjskiego, a i Ukraińcy niespecjalnie poradzili sobie z jego użyciem. Mamy więc sukces, „specjalna operacja wojskowa” znów idzie zgodnie z planem, uraaa! Pewnie czytaliście o udanym ataku na zgrupowanie Leopardów, które okazały się ciągnikami rolniczymi, no i widzieliście marnie przerobione grafiki przedstawiające spalonego rzekomo „leosia”, który okazał się ruskim czołgiem z rodziny T. Takie to sukcesy.

Lecz te realne rosjanie też mają – nie ulega wątpliwości, że spalili co najmniej jednego Leoparda i uszkodzili kolejnego. Z kapek wiedzy, która spływa do nas z Zaporoża wynika, że mogli zniszczyć jeszcze kilka innych pojazdów (zachodnich czołgów i bojowych wozów piechoty).

Z pewnością wyeliminowali z walki co najmniej kilkanaście MRAP-ów. To takie dopancerzone ciężarówki bez własnego uzbrojenia, służące podwózce żołnierzy w rejon działań. Konstruowane z założeniem większej mino-odporności, czemu poza pancerzem sprzyja podwozie w kształcie litery V. Wielkie toto, chybotliwe i kompletnie niesprawdzające się w trudnym terenie, już w Afganistanie – gdzie przechodziły chrzest bojowy – przeklinane przez żołnierzy. W Ukrainie „posadzić” w piachu czy błocie MRAP-a to żaden wyczyn, nie dziwi mnie zatem fakt, że wiele pojazdów, po uprzednim porzuceniu, jest potem dobijanych przez rosyjską artylerię. Pod jej ogniem trudno ewakuować uszkodzony wóz – i stąd obrazki dymiących wraków, skrzętnie wykorzystywane przez rosyjskich propagandystów. Kończąc tę dygresję – dla mnie MRAP-y to ślepa ścieżka zachodnich dostaw, kilkaset milionów dolarów, które można by przeznaczyć na jakiś lepszy cel. No ale jest jak jest i ruski mają zaciesz.

A co tak naprawdę dzieje się na zaporoskim odcinku frontu? Na pewno mamy tam do czynienia z nasilonymi ukraińskimi działaniami, prowadzonymi w pasie liczącym co najmniej kilkadziesiąt kilometrów. Szeroki, frontalny atak? Nie. Seria mniejszych, punktowych uderzeń, skoordynowanych i prowadzonych siłami maksymalnie batalionu (kilkuset ludzi) na danym odcinku. Czy to początek kontrofensywy? Najpewniej tak, chociaż byłby to jej bardzo wczesny etap. O co w nim chodzi? Możliwości są dwie – albo mamy do czynienia z próbami „wymacania” słabszych miejsc rosyjskiej obrony, albo to działania, których celem jest odwrócenie uwagi rosjan. W pierwszym scenariuszu w „słabe ogniowo” uderzą znacznie większe ukraińskie siły, a w drugim? Gdy latem zeszłego roku rosyjscy generałowie zafiksowali się na Chersoniu, ukraińscy wyprowadzili zaskakujące natarcie na Charkowszczyźnie; myślę więc o „powtórce z rozrywki”, choć boję się wskazywać możliwe kierunki.

Przy stanie wiedzy (szczątkowej!) na dziś wydaje się, że realizowany jest scenariusz pierwszy, co oznacza, że Ukraińcy podjęli próbę przerwania rosyjskiego korytarza lądowego, łączącego federację z okupowanym Krymem.

Ale, muszę Wam się przyznać, ciągle pozostaję sceptyczny co do zamiarów i możliwości ukraińskiej armii. Nauczono mnie, że wojny wygrywa się dzięki silnemu lotnictwu i potężnej, sprawnej logistyce – taka jest moja wiedza teoretyczna, takie wojenno-reporterskie doświadczenie. I nie bardzo potrafię wyjść poza ten paradygmat. Tymczasem ukraińskie lotnictwo jest słabiutkie, a precyzyjna artyleria rakietowa tylko częściowo niweluje tę słabość. Słabości logistyki – wobec rosyjskich problemów na tej płaszczyźnie – aż tak istotne mi się nie wydają. Tym niemniej, uważam, jest jeszcze za wcześnie na generalny ukraiński atak – na to przyjdzie czas, gdy „na teatrze” pojawią się zachodnie samoloty.

Ani myślę zaklinać rzeczywistości i z pewnością brakuje mi masy konkretnej wiedzy, która buduje świadomość sytuacyjną ukraińskich generałów. Zaś patrząc wstecz, Ukraińcy już pokazali, że potrafią gromić rosjan przy mocno ograniczonych środkach. Oby udało się i tym razem, choć miejmy świadomość, że lekko nie będzie. Że zachodnie czołgi to nie wunderwaffe, a rosjanie mieli czas, żeby wryć się w ziemię. Zginie więc wielu dobrych ludzi i spłonie masa dobrego sprzętu…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Szwedzki ciężki bojowy wóz piechoty CV9040. Maszyny tego typu znalazły się na wyposażeniu ukraińskiej armii/fot. ZSU

Konfuzja

Wczoraj na Ukrainę dotarł transport amerykańskich samochodów opancerzonych typu Humvee. Wozy odbierał osobiście prezydent Petro Poroszenko, na oficjalnych stronach dużo było podziękowań dla „dotrzymujących słowa” sojuszników. Ba, głowa ukraińskiego państwa przejechała się nawet jedną z maszyn – chwaląc jej zalety.

A ja poczułem się trochę głupio, pamiętając o okolicznościach, jakie towarzyszyły wymianie Humvee na Rosomaki i MRAP-y w naszym kontyngencie w Afganistanie. „To, k…, trumny są!” – że poprzestanę na krótkiej żołnierskiej opinii, która wyjaśni przyczyny mojej konfuzji.

W Donbasie nie toczy się wojna minowa, ale z drugiej strony – ileż tam chociażby ręcznych granatników przeciwpancernych (o takim nasyceniu w Afganistanie nie było mowy)? Z „trzeciej” jednak – lepszy Humvee niż poczciwy UAZ…

Z „czwartej”, „piątej” i „szóstej”… – pewnie znalazłbym mnóstwo „za” i „przeciw”. Ale i tak nie pozbędę się zakłopotania.

„Walczymy czy się pier…my?” – żołnierz Wojska Polskiego, który wypowiedział te słowa zimą 2012 roku, krytykował w ten sposób asekuranckie podejście naszego dowództwa w Afganistanie. No właśnie – jak żywo można przenieść to pytanie na grunt dzisiejszych rozważań na temat sytuacji na Ukrainie. Skoro Zachód uznaje Rosję za agresora, czas chyba zrobić coś więcej niż wysłanie Humvee? Otwarta konfrontacja NATO-Rosja nie jest rozwiązaniem – boże broń – ale jeśli tamci już walczą, może zwiększyć ich szansę na zwycięstwo? Z grubsza wiadomo, czego Ukraińcy potrzebują – i czym mogliby Putinowi przytrzeć nosa.

—–

Afganistan, lato 2007 roku – to wtedy w miejsce Humvee zaczęły się pojawiać dużo solidniejsze i uzbrojone transportery typu Rosomak. Nz. jeden z pierwszych wozów/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to