Wyzwania

„Wybór jest prosty: albo będziemy mieć do czynienia z pokonaną armią rosyjską wypchniętą za granice Ukrainy, albo ze zwycięską armią rosji stojącą u granic Polski”, stwierdził przed kilkoma tygodniami Radosław Sikorski w rozmowie z gazetą „Bild am Sonntag”. To nieco uproszczona diagnoza, gdyż możliwy jest też trzeci scenariusz – ograniczonych zdobyczy terytorialnych rosjan w Ukrainie. Tym niemniej słowa szefa naszej dyplomacji oddają istotę rzeczy – taką mianowicie, że pokonana Ukraina to dla Rzeczpospolitej ogromne zmartwienie.

Ale czy taki obrót spraw – owo definitywne zwycięstwo rosjan – warto rozpatrywać w kategoriach realnego zagrożenia? Patrząc na bieżące możliwości armii rosyjskiej – nie. Machina wojenna putina nie jest w stanie zniszczyć sił zbrojnych Ukrainy i narzucić okupacji całemu krajowi. Wiele wskazuje na to, że właśnie obserwujemy szczyt wydolności zarówno militarnych jak i gospodarczych rosji. Tymczasem Ukraina twardo się broni, a rosyjskie zyski terytorialne są mniej niż symboliczne.

Po co więc zawracać sobie głowę wizją „ruskich u bram”? A po to na przykład, by podkreślać zasadność dalszej pomocy Ukrainie i scalać wokół tego projektu szerszą koalicję. Przekonanie o konieczności wspierania Kijowa nie zostało dane raz na zawsze. Nawet Polacy – wciąż mocno proukraińscy – nie mają już w sobie takiego zapału dla podtrzymywania ukraińskiego wysiłku wojennego, bo „ile można?” i „ile to kosztuje?”.

No i jest też wymóg uwzględnienia małorealistycznych scenariuszy – wynikający choćby z intelektualnej uczciwości. Ostatecznie mówimy o wojnie, która mimo policzalnego i mierzalnego charakteru, cechuje się również istotną dozą nieprzewidywalności. Trudno mi teraz wskazać zmienne, które mogłyby doprowadzić do gwałtownego załamania się ukraińskiej operacji obronnej, ale definitywnie wykluczyć takiego scenariusza nie potrafię.

A zatem co by było gdyby?

—–

Nie, nie wierzę w to, że armia putina w następnym kroku wtargnęłaby do Polski. Mówiąc wprost, rosjanie są na to (na konflikt z NATO) za słabi – i zapewne już zawsze będą. Ale są dość silni – i byliby tacy po ewentualnym zwycięstwie nad Ukrainą – by podtrzymywać poczucie zagrożenia kolejną wojną. Oczywiście, mogą to robić już teraz – i w ograniczonym zakresie robią – mają bowiem do nas dostęp z północy, z obwodu królewieckiego, i częściowo ze wschodu, z Białorusi. Ale Ukraina absorbuje potencjał rosji do tego stopnia, że odbiera wiarygodność jej pogróżkom. By te miały bardziej „wiążącą moc”, przy granicy musiałoby stać wojsko. Sporo wojska, sama granica zaś być znacznie dłuższa.

Straszenie Polaków i społeczności międzynarodowej niechybnie przyniosłoby negatywne skutki. Niepewność egzystencjalna napędziłaby emigrację – wewnętrzną i zewnętrzną – wygasiła istotną część aktywności ekonomicznej na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej, ba, status Polski jako kraju wysokiego ryzyka oznaczałby skokowy spadek zagranicznych inwestycji i wycofanie dużej części dotychczasowego kapitału. Inicjowany przez Moskwę kryzys migracyjny, z którym mamy do czynienia przy granicy z Białorusią, dotknąłby kolejne obszary Rzeczpospolitej. Zmusiłby służby do jeszcze większego wysiłku organizacyjnego, państwo zaś do kolejnych inwestycji w graniczne zabezpieczenia.

A przecież nie byłyby to jedyne dodatkowe koszty. Kilkanaście dni temu rząd zapowiedział realizację programu „Tarcza Wschód”, który przewiduje budowę umocnień i przeszkód terenowych przy granicy polsko-rosyjskiej i polsko-białoruskiej. Ma to potrwać trzy lata i kosztować 10 mld zł. No to teraz wyobraźmy sobie, że „Tarcza…” musi objąć kolejne obszary i że nie mamy komfortu w postaci dużej ilości czasu, bo „rosjanie już tu są”.

Ich obecność, groźny i bardziej niekorzystny układ granic wymuszałby pośpiech także w innych obszarach związanych z bezpieczeństwem. Sporo ostatnio kupujemy, przezbrajając wojsko w lepszej jakości sprzęt, ale dekady zaniedbań i zakres koniecznej modernizacji sprawiają, że mamy armię „w proszku”. Starego sprzętu posłanego do Ukrainy już nie ma, nowego w dużej mierze jeszcze nie ma. Mozolnie odbudowujemy zdolności przemysłu obronnego, nadal pozwalając sobie na finansowanie innych przedsięwzięć kosztem zbrojeniówki. W omawianym scenariuszu wydatki publiczne inne niż obronne zostałyby w istotnej mierze ograniczone. Odczuwalna jakość życia Polaków bez wątpienia by spadła.

Wielu młodych trafiłoby w kamasze. Wojna w Ukrainie pokazuje, jak istotne jest posiadanie licznych rezerw. Polska ich nie ma, bo 16 lat temu zawiesiliśmy zasadniczą służbę wojskową. Co jakiś czas mówi się o konieczności przywrócenia tego obowiązku, lecz politykom brakuje odwagi i woli. Polacy w większości nie chcą brać na siebie takiego zobowiązania – dlatego kończy się na słowach. W realiach „ruski u bram” na grymaszenie w temacie „zetki” nie byłoby miejsca.

A to ledwie niektóre niedogodności…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, Kraby na ćwiczeniach/fot. 18 DZ

Złodziejstwo

Spałem, zmęczony podróżą, jednak nie na tyle mocno, by przegapić ostrzeżenie kierowcy marszrutki.

– Dojeżdżamy do blok-postu! – krzyknął mężczyzna i zaczął zwalniać.

Westchnąłem. Byliśmy gdzieś między Debalcewem a Donieckiem, na terenie separatystycznej republiki. Kontrola dokumentów w zabitej dechami wiosce nie bardzo mi się uśmiechała. Na ruchliwej donieckiej ulicy wojskowym zwyczajnie brakowało czasu na wnikliwe oględziny dokumentów i rewizje. Tu zaś – kalkulowałem – choćby dla zabicia nudy mogli sobie pozwolić na przetrzymanie pasażerów autobusu. Zwłaszcza Polaków.

– Chłopaki, akredytacje na wierzch – zwróciłem się do kolegów. Michał i Darek dobrze wiedzieli, o co chodzi. Do tej pory kwity z tzw.: Ministerstwa Informacji DRL, podawane razem z paszportem, pozwalał nam uniknąć kłopotów. Lecz nie było pewności, że tak będzie i tym razem. „Chłopcy z batalionu Wostok różnie traktują akredytacje. Rozumiecie, gorąca, kaukaska krew, mogą was poszarpać” – ostrzeżono nas w urzędzie wydającym ów dokument. Niby lojalnie, ale jakoś tak z przekąsem, jakby kobieta wręczająca papier tego szarpania nam życzyła.

Do autobusu wszedł mężczyzna o europejskich rysach twarzy. „Dobrze, że nie Czeczen” – pomyślałem, choć lekko zaniepokoiła mnie rosyjska flaga na rękawie munduru.

– Jesteśmy dziennikarzami z Polski – powiedziałem, podając ruskiemu książeczkę z orłem na okładce.

Znudzona dotąd twarz sierżanta wnet spochmurniała.

– Wasze paszporty! – wysyczał w kierunku chłopaków.

Dokumenty Michała i Darka wylądowały w kieszeni rosjanina. „No to dupa” – pomyślałem. Za oknem trzech żołnierzy o urodzie zakapiorów paliło papierosy i spoglądało groźnie w szyby marszrutki. Miejscowi pasażerowie pokulili się dziwnie w fotelach, choć widać było, że ukradkiem zerkają w naszą stronę. Byłem pewien, że spodziewają się jakiejś draki. Tak zresztą jak i ja, pomny historii sprzed kilku dni. Wówczas to dwóch zagranicznych dziennikarzy dostało solidny łomot podczas przekraczania linii demarkacyjnej („granicy” Ukrainy i DRL). Rebelianci nie dość, że ich pobili, to jeszcze okradli.

Tymczasem podstarzały podoficer kartkował mój paszport.

– Gdzie byliście? – spytał, nie odrywając oczu od jednej z moich afgańskich wiz.

Do Debalcewa pojechaliśmy, by zrobić materiał na temat wracającego do życia miasta, poważnie zniszczonego podczas niedawnych walk.

– Uhmm – rosjanin pokiwał głową, słysząc to wyjaśnienie. – I tak pewnie nakłamiecie – odparł i… oddał mi paszport. Następnie wyjął dokumenty chłopaków, obejrzał ich drugie strony i również zwrócił właścicielom. – Można jechać – obrócił się i ruszył ku wyjściu. Stojąc już w drzwiach, spojrzał w naszą stronę i głosem pełnym wyrzutu rzekł: – Wyjaśnijcie temu swojemu ministrowi, kto tak naprawdę wyzwolił obóz w Auschwitz…

—–

Trzy miesiące wcześniej – w wywiadzie dla radiowej Jedynki – ówczesny szef polskiego MSZ, Grzegorz Schetyna, powiedział:

„(…) to pierwszy front ukraiński i Ukraińcy wyzwalali (Auschwitz). To żołnierze ukraińscy (…) otwierali bramy obozu”.

Wypowiedź miała miejsce w siedemdziesiątą rocznicę wyzwolenia Oświęcimia i wpisywała się w polityczny kontekst początków 2015 roku. Agresywne poczynania rosji w Ukrainie – jakkolwiek nie spotkały się ze zdecydowaną reakcją Unii Europejskiej i NATO – skutkowały szeregiem uciążliwych „prztyczków”, także zadawanych na płaszczyźnie symbolicznej. Słowa Schetyny mocno moskali ubodły, o czym świadczyły dyplomatyczne protesty na najwyższym szczeblu. Ale żal pojawił się także na najniższych poziomach – o czym przekonaliśmy się w Donbasie.

Dekady agresywnej propagandy sprawiły, że rosjanie uwierzyli w mit jedynych zwycięzców II wojny światowej, zwanej przez nich wielką wojną ojczyźnianą. Kłamano na ten temat w czasach ZSRR, kłamano wraz z nastaniem ery putina. Po 2000 roku nawet bardziej – to wtedy ów mit stał się podstawą ideologii państwowej, a 9 maja, dzień zwycięstwa, najważniejszym świętem rosji. Wcześniej były nimi rocznice rewolucyjne i obchody pierwszomajowe (parady wojskowe z okazji pabiedy w czasach sowieckich odbyły się tylko trzy razy – w 1965, 1985 i 1990 roku; standardem stały się dopiero za putina).

Oczywiście, byłby to karkołomny wysiłek – próbować umniejszyć rolę sowietów w pokonaniu III Rzeszy. 90 proc. żołnierzy Wehrmachtu poległo na froncie wschodnim, to tam złamano kręgosłup armii niemieckiej. Ale front zachodni i włoski angażowały – w różnych okresach – od 1,5 do 2,5 mln żołnierzy Hitlera, często z najbardziej elitarnych formacji, nierzadko w momentach, w których na wschodzie ich obecność mogłaby pomieszać sowietom szyki (jak w końcowej fazie operacji „Cytadela” na łuku kurskim, którą zwinięto m.in. po to, by przerzucić część oddziałów do Włoch). Trudno powiedzieć, co osiągnięto by taką masą bitnego wojska, dość zauważyć, że tajne niemiecko-radzieckie rozmowy na temat separatystycznego pokoju trwały do początków 1944 roku.

Odrębna kwestia to alianckie wysiłki zmierzające do osłabienia niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. I choć tutaj efekt był nieoczywisty, faktem jest, że brytyjsko-amerykańska kampania bombowa zmusiła sztabowców Hitlera do zaangażowana istotnej części wojska (armatnich luf i amunicji!) do obrony nieba i kluczowych instalacji. Dodajmy do tego dostawy Lend-Lease, w ramach których do ZSRR wysłano m.in. 427 tys. samochodów, 22 tys. samolotów, 13 tys. czołgów, 9 tys. traktorów, 2 tys. lokomotyw, 11 tys. wagonów. Dostawy 142 tys. ton stali, 13,8 tys. ton niklu i 16,9 tys. ton koncentratu molibdenu pozwoliły sowietom na wyprodukowanie około 45 tys. czołgów i dział samobieżnych (połowy z łącznej produkcji czasów wojny). Dla porównania, od połowy 1941 do połowy 1945 roku produkcja własna ZSRR wyniosła ok. 265,6 tys. samochodów. Produkcja parowozów: w 1940 roku – 914 sztuk, w 1941 roku – 708 sztuk, w 1942 roku – 9 sztuk, w 1943 roku – 43 sztuk, w 1944 roku – 32 sztuk, w 1945 roku – 8 sztuk. Produkcja wagonów towarowych w latach 1942–1945 zamknęła się w liczbie 1087 sztuk [1]. Potraficie wyobrazić sobie marsz armii czerwonej na zachód bez sprawnej i odpowiednio licznej logistyki? Bo ja nie.

No i jeszcze jedna, absolutnie nadrzędna rzecz. Niemiecki obóz koncentracyjny w Auschwitz został wyzwolony 27 stycznia 1945 roku przez żołnierzy armii, w skład której wchodzili przedstawiciele wszystkich narodowości zamieszkujących ZSRR. Z przewagą rosjan, to fakt, ale kolejną najliczniejszą grupę stanowili Ukraińcy. Możemy o tym mówić w kontekście pojedynczego wydarzenia, ale tyczy to całości wojennego wysiłku podjętego przez ZSRR. Próby przywłaszczenia sobie tej zasługi przez rosję i rosjan to ordynarne złodziejstwo.

[1] Dane za: Borys Sokołow: „Prawdy i mity Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941-1945”, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2015.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Małgorzacie Król, Piotrowi Kamińskiemu, Łukaszowi Podsiadło i Krzysztofowi Sawickiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Czy jutrzejsza parada w Moskwie okaże się sukcesem rosyjskiej propagandy? Czy rosjanie znów uwierzą, że są potęgą zdolną zawojować świat?/fot. MO FR

Ogień

Wóz bojowy z trudem przedziera się przez uliczki slumsowiska. Wyboista i wąska droga to tylko jedno ze zmartwień kierowcy potężnego auta. Drugie stanowią wyłaniające się zewsząd, z każdego niemal zakamarka, niezliczone rzesze podekscytowanych ludzi. Otaczają oni czerwony pojazd szczelnym kordonem i tak ustawieni idą w kierunku pobliskiego budynku, z którego wydobywa się czarny, gryzący dym…

*          *          *

George Gitau – z zawodu strażak, z zamiłowania obserwator zjawisk społecznych – sytuację w Kenii określa mianem „safari”. Przy czym nie ma na myśli przejażdżki, której celem byłoby podziwianie egzotycznych zwierząt, a szalony pęd ku kolejnym trofeom. Choć kenijska ekonomia znacznie odbiega od standardów Zachodu, to w porównaniu z sąsiednimi krajami rozwija się w nieprawdopodobnym tempie. Nairobi, stolica państwa, jest dziś finansowym centrum wschodniej i środkowej Afryki, o czym najlepiej świadczy imponujące, niezwykle nowoczesne centrum miasta.

Rozwój ma jednak swoją ciemną stronę.

– Przybywa nam klasy średniej, ale jej zachłanność pożera zasoby, które powinny być dostępne większemu gronu ludzi – mówi Gitau.

George Gitau/fot. Marcin Ogdowski
George Gitau/fot. Marcin Ogdowski

Chciwość, o której wspomina Kenijczyk – dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Limuru w hrabstwie Kiambu – ma również wymiar terytorialny. Ziemia, na której powstają zamknięte osiedla nowobogackich oraz siedziby zagranicznych koncernów, pochodzi często z wywłaszczeń lokalnych wspólnot. Działań w wielu przypadkach brutalnych, wspieranych przez wojsko i policję.

– W ostatecznym rozrachunku biedni mają jeszcze mniej i lądują w slumsach – kwituje ze smutkiem mój rozmówca.

Pęczniejącym wianuszkiem prowizorycznych osiedli otoczone są dziś zarówno Nairobi czy Mombasa – największe miasta w Kenii – jak i mniejsze ośrodki. Nieco ponad 100-tysięczna Thika także ma swoje slumsowisko.

Strażacy podczas przeszukania spalonego mieszkania w slumsowisku w Thika/fot. Marcin Ogdowski
Strażacy podczas przeszukania spalonego mieszkania w slumsowisku w Thika/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Ogień strawił niemal doszczętnie wnętrze niewielkiego budyneczku. Murowanego, co sprawiło, że pożar nie zdążył przenieść się na kolejne konstrukcje. Jego właściciel również może mówić o wielkim szczęściu – żyje, choć ma poważnie poparzone ręce i nogi. Towarzyszący wozowi gaśniczemu ambulans zabiera ofiarę do najbliższego szpitala.

– Co było przyczyną pożaru? – pytam jednego z przeczesujących gruzowisko strażaków.

– Najprawdopodobniej zwarcie instalacji elektrycznej – mężczyzna w żółtym hełmie trzyma w dłoniach osmolone i nadtopione resztki radia. – Nielegalnej instalacji – precyzuje.

Spalone radio wydobyte spośród zgliszczy/fot. Marcin Ogdowski
Spalone radio wydobyte spośród zgliszczy/fot. Marcin Ogdowski

Unoszę aparat, by zrobić mu zdjęcie, i czuję napierający z tyłu tłum. Większość gapiów to dzieci – bose, brudne, niekompletnie ubrane. Gotowe wedrzeć się do spalonego domu przez zniszczone okna i drzwi, byle tylko na własne oczy zobaczyć niecodzienne zjawisko. I wcale nie chodzi tu o skutki pożaru, bo ogień w slumsach nie jest niczym wyjątkowym.

*          *          *

W całej, 49-milionowej Kenii, jest około… ośmiuset strażaków, wliczając w to wolontariuszy. Funkcjonuje też kilka prywatnych firm ochroniarskich, mających w swojej ofercie usługi strażackie. Trudno jednak mówić o rozbudowanej i profesjonalnej służbie, wspartej – jak w Polsce – masowym zaciągiem ochotniczym. Kenijska straż pożarna podlega pod ministerstwo dróg, transportu, robót i użyteczności publicznej, co tylko potwierdza jej marginalny charakter.

Winnie Gichuri, szefowa jednej ze strażnic, oraz Magdalena Jarocka z kenijskiej misji Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej/fot. Marcin Ogdowski
Winnie Gichuri, szefowa jednej ze strażnic, oraz Magdalena Jarocka z kenijskiej misji Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej/fot. Marcin Ogdowski

– Matka służyła wojsku, ojciec był policjantem – opowiada Winnie Gichuri, dowódca innej strażnicy w hrabstwie Kiambu. – Gdy powiedziałam, że chcę wstąpić do straży, kazali mi puknąć się w głowę. „Nie zarobisz i niewiele zrobisz”, mówili.

– Z czego to wynika? – dopytuję.

– „Jak się spali, to trudno”, tak myślą nasi politycy – kobieta krzywi twarz w niewesołym uśmiechu. – I nie ma tu większego znaczenia, czy chodzi o slumsy, czy o inne obiekty. Duże zagrożenie pożarami występuje na wszystkich obszarach wysoko zurbanizowanych. Płoną posiadłości klasy średniej, domy, mieszkania w blokach, warsztaty rzemieślnicze i fabryki. Tymczasem wciąż zbyt wielu polityków nie dostrzega potrzeby zbudowania służby, która byłaby odpowiednio liczna i wyposażona.

Strażaczka dobrze wie, o czym mówi. W czerwcu tego roku straciła w wypadku jedyny wóz bojowy. Na remont bądź wymianę pojazdu wciąż brakuje pieniędzy. I nie wiadomo, kiedy się znajdą. Winnie Gichuri została w strażnicy sama – reszta jednostki dołączyła do innych załóg w okolicznych miejscowościach.

– Ile osób mieszka w twoim rejonie odpowiedzialności? – zadaję to pytanie z lekka bojąc się odpowiedzi.

– Sto pięćdziesiąt tysięcy – słyszę. – Co więcej, na tym terenie jest kilka dużych centrów handlowych i sporo wysokich wieżowców.

Pęd deweloperów i inwestorów do szybkiego zysku oraz będący skutkiem nonszalancji władzy brak regulacji z zakresu ochrony przeciwpożarowej, skutkuje masowym powstawaniem źle zabezpieczonych obiektów. Nie ma w nich gaśnic, wyznaczonych dróg ewakuacji, instalacji alarmowych czy systemów oddymiania. Administratorzy nie przekazują straży planów budynków. W wielu takich miejscach jest niewiele lepiej niż w slumsach, których dziki charakter utrudnia strażakom orientację w terenie.

Uprzątanie miejsca pożaru w slumsowisku/fot. Marcin Ogdowski
Uprzątanie miejsca pożaru w slumsowisku/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

– Jeśli zobaczycie ogień albo dym, natychmiast dzwońcie na ten numer – strażak wskazuje dłonią burtę ciężarówki, na której wymalowano rząd cyfr. Kenijska straż pożarna nie dysponuje jednolitą linią działającą w całym kraju. Nie istnieją tu lokalne czy regionalne dyspozytornie; każda strażnica to odrębna jednostka z własnym telefonem alarmowym. Ekipa z Thiki po zabezpieczeniu wypalonego budynku robi więc to, czym zwykle zajmują się strażacy po zakończonej akcji – edukuje i „reklamuje” swoje usługi.

Pożar opanowany, czas na edukację.../fot. Marcin Ogdowski
Pożar opanowany, czas na edukację…/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

W 2014 roku w Kenii pojawili się strażacy i ratownicy z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). W ramach programu „Polska Pomoc”, finansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP, rozpoczęli cykl szkoleń, który dotąd objął ponad 40 procent kenijskich pożarników. Afrykańskim strażakom przekazano też sporo specjalistycznego sprzętu pożarniczego, medycznego, wysokościowego i wodnego. W Kiambu – stolicy hrabstwa o tej samej nazwie – realizowane jest flagowe przedsięwzięcie projektu. Na terenie tamtejszej strażnicy powstaje nowy budynek, w którym siedzibę znajdzie centrum szkoleniowe kenijskiej straży.

– To działanie rozwojowe, nie humanitarne – tłumaczy Magdalena Jarocka z misji PCPM w Kenii. – Nie chodzi w nim o doraźną pomoc, o ratowanie ludzi przed śmiercią z głodu czy chorób. W Kenii, współpracując z lokalnymi władzami i jednostkami straży pożarnej, chcemy dać impuls do zmian systemowych. Strażacy, którzy przeszli nasz ujednolicony program szkoleń zawodowych i zostali odpowiednio doposażeni, mają być dowodem na to, że opłaca się posiadać straż pożarną z prawdziwego zdarzenia.

Czy to realny cel?

– Gdy porównuję obecną sytuację mojej służby do tej sprzed dziesięciu lat, widzę ogromną zmianę in plus – przyznaje George Gitau. – Mam dziś więcej ludzi, lepiej wyszkolonych, z lepszym ekwipunkiem – konkretyzuje.

– Ogniem można zarządzać – przekonuje Winnie Gichuri. – Coś, co poczułam, gdy po raz pierwszy miałam z nim kontakt, stało się dla mnie oczywiste po szkoleniach z Polakami. Niechby teraz uwierzyli w to politycy…

Po akcji.../fot. Marcin Ogdowski
Po akcji…/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Masło

Sterta kolorowych koców i szmat sprawia niepozorne wrażenie. Ale to złudzenie, o czym przekonuję się słysząc cichutki płacz. Podchodzę bliżej stołu i dostrzegam maleńką główkę. Dopiero teraz moim oczom ukazuje się mikroskopijna dłoń i… trzy kolejne główki.

Przysuwam się bliżej, stopą zawadzam o coś pod stołem. Zerkam w dół i widzę stalowy cylinder wypełniony żarzącym się popiołem. „Palenisko, koce; po co komu podgrzewanie stołu, skoro temperatura na zewnątrz sięga 25 stopni?” – szukam w myślach wyjaśnienia. Wnet przychodzi olśnienie: „To inkubator!”. Nie mylę się – siedząca obok położna kiwa głową, gdy wypowiadam nazwę urządzenia.

Gabinet położnej w ośrodku w Mindigo. Na drugim planie wspomniana sterta koców/fot. Marcin Ogdowski
Gabinet położnej w ośrodku w Mindigo. Na drugim planie wspomniana sterta koców/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Klinika w Midigo na północy Ugandy to dla osób przyzwyczajonych do europejskich standardów obraz nędzy i rozpaczy. Brakuje tu dosłownie wszystkiego, włącznie z dostępem do bieżącej wody i elektryczności. Jedyny ambulans już dawno stanął na klockach, cały park maszynowy placówki to… motocykl. Budżet szpitala winien być kilkunastokrotnie większy, by zapewnić opiekę wszystkim potrzebującym. Lecz Uganda to jedno z najbiedniejszych państw świata, zaś sama klinika znajduje się na północy kraju, nieopodal Bidi Bidi, gigantycznego obozu dla uchodźców. Ci ostatni, głównie Południowi Sudańczycy, stanowią niemal połowę pacjentów ośrodka. To ludzie pozbawieni dóbr materialnych, uciekinierzy przed głodem i prześladowaniami – nie sposób więc oczekiwać od nich zapłaty za pomoc medyczną.

Uganda ma jeden z najwyższych współczynników dzietności na świecie, Sudanki z południa – mimo wojny, klęski głodu i pobytu w obozach – również rodzą wiele dzieci. Część mieszkańców Zachodu nie potrafi tego zrozumieć – zapomina bądź nie ma świadomości przemiany, jaka dokonała się w ich kulturze na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Tymczasem wielodzietność towarzysząca biedzie to zjawisko stare jak gatunek ludzki. Liczne potomstwo, gdy już osiągnie odpowiedni wiek, daje większe gwarancje przetrwania rodziny. Wysoka umieralność niemowląt wymusza kolejne wysiłki prokreacyjne. Znaczenie ma też fakt, że seks jest za darmo, a profilaktyka antykoncepcyjna kuleje – jest droga i niezakorzeniona kulturowo. Ludzie żyjący w świecie choćby względnej zamożności, gdzie funkcjonują systemy zdrowotne i emerytalne, dalecy są od takich dylematów.

Sala oddziału położniczego. W rogu „izolatka” – pojedyncze łóżko dla pacjentki chorej na malarię/fot. Marcin Ogdowski
Sala oddziału położniczego. W rogu „izolatka” – pojedyncze łóżko dla pacjentki chorej na malarię/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Położnictwo to najważniejszy aspekt działalność kliniki w Midigo. Angażuje ono trzy czwarte czterdziestoosobowego personelu. Ale szpital leczy też pacjentów z innymi dolegliwościami. Uganda leży w strefie malarycznej, zarażenia są tu powszechne i zbierają śmiertelne żniwo (u jednej trzeciej chorych diagnozuje się przypadki ciężkiej malarii). Miejscowa ludność i mieszkańcy obozowiska Bidi Bidi cierpią także z powodu zapylenia. Nad gęstą siecią prymitywnych dróg nieustannie unoszą się tumany kurzu. Ograniczony dostęp do wody sprzyja infekcjom skóry i chorobom układu pokarmowego. Zagrożenie niesie miejscowa fauna – żmije i węże. Niestety, dawka surowicy kosztuje sto tysięcy ugandyjskich szylingów – to odpowiednik stu złotych, jak na tutejsze warunki kwota zaporowa. Personel zmaga się także z konsekwencjami zbierania mango. Wiele prób zerwania owoców kończy się upadkiem z drzewa – co dotyczy przede wszystkim dzieci. To one, oraz sudańskie ofiary wojny domowej, stanowią największe wyzwanie dla ortopedów i chirurgów z Midigo.

W listopadzie 2018 roku lekarzy z kliniki wsparł Zespół Ratunkowy z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej – dwunastoosobowa grupa medyków różnych specjalności. Przyjechali w dwóch turach, a ich pobyt w Ugandzie sfinansowano dzięki rządowemu programowi „Polska Pomoc”. Patrick Onzimkue, zastępca dyrektora szpitala, z uznaniem mówi o pracy ekipy PCPM. Jest pod wrażeniem jej pomysłowości – Polacy, z dostępnych na miejscu przedmiotów, wykonali różnego rodzaju wyciągi i ramy, pomocne w leczeniu złamań.

Pacjent oddziału ortopedycznego, do leczenia którego użyto jednego z urządzeń zaprojektowanych i wykonanych przez członków Zespołu Ratunkowego PCPM/fot. Marcin Ogdowski
Pacjent oddziału ortopedycznego, do leczenia którego użyto jednego z urządzeń zaprojektowanych i wykonanych przez członków Zespołu Ratunkowego PCPM/fot. Marcin Ogdowski

– Po drugiej wojnie światowej mieliśmy w Polsce wiele ofiar wymagających rehabilitacji – tłumaczę. – Chcieliśmy czy nie, wykształciliśmy całe pokolenia świetnych ortopedów.

– Uhm – słyszę w odpowiedzi. – Macie szczęście, że dla was to już historia. W naszym sąsiedztwie wciąż toczą się dwie okrutne wojny – Patrick ma na myśli zarówno konflikt w Sudanie Południowym, jak i w Demokratycznej Republice Konga.

Szpital w Midigo nie posiada własnej kuchni. Posiłki dla chorych, na przyszpitalnym dziedzińcu, w zaimprowizowanych kuchniach, gotują rodziny pacjentów/fot. Marcin Ogdowski
Szpital w Midigo nie posiada własnej kuchni. Posiłki dla chorych, na przyszpitalnym dziedzińcu, w zaimprowizowanych kuchniach, gotują rodziny pacjentów/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Polska pomoc dla Midigo ma szerszy wymiar rzeczowy. PCPM  przekazało klinice sporo drobnego sprzętu medycznego oraz lekarstw i środków opatrunkowych. Do placówki trafił też inkubator. Urządzenie, wymagające stałego dostępu do energii elektrycznej, zacznie pracę dopiero, gdy ruszy przyszpitalna elektrownia solarna. Jak zapewnia Onzimkue, stanie się to jeszcze w grudniu. To rzecz jasna kropla w morzu potrzeb – lecz i tak nie do przecenienia. Statystyki są bowiem zatrważające – na tysiąc sudańskich niemowląt umiera aż 63. W Ugandzie, gdzie najważniejszym czynnikiem wpływającym na śmiertelność nowonarodzonych dzieci nie jest wojna czy głód, a „zwyczajna” bieda, ów wskaźnik wynosi 32. Ośmiokrotnie więcej niż w Polsce…

– Członkowie Zespołu Ratunkowego byli zaskoczeni, że tu nie walczy się o życie noworodków – Tomasz Lipert, szef ugandyjskiej misji PCPM, zdradza jeszcze jedną przyczynę wysokiej śmiertelności. – Że gdy dziecko przestaje oddychać, nie udziela mu się pierwszej pomocy. Zawzięli się więc i nauczyli Ugandyjczyków odpowiednich procedur.

Placówka nie posiada również poczekalni. Przyszli pacjenci oraz odwiedzające ich rodziny koczują na matach rozłożonych w każdym wolnym miejscu/fot. Marcin Ogdowski
Placówka nie posiada również poczekalni. Przyszli pacjenci oraz odwiedzające ich rodziny koczują na matach rozłożonych w każdym wolnym miejscu/fot. Marcin Ogdowski

Bieżąca pomoc medyczna angażuje wysiłki wielu organizacji humanitarnych, działających na terenie Ugandy. Jednocześnie towarzyszy jej wielka mobilizacja wzdłuż całej ugandyjsko-sudańskiej granicy. W tym roku po jej północnej stronie udało się zebrać część plonów, dzięki czemu obniżył się poziom ostrego niedożywienia tamtejszej ludności. Lecz jak szacują specjaliści, jedzenia w Sudanie Południowym zabraknie już w pierwszym kwartale 2019 roku. O zakupach interwencyjnych sudańskiego rządu można co najwyżej pomarzyć – ten dostępne środki finansowe przeznacza na walkę z wrogimi sobie plemionami. Ucierpi więc, jak zawsze, ludność cywilna. Wkrótce po tym, jak zjedzone zostaną ostatnie zapasy, zacznie się kolejny exodus. Będzie to – cytując jednego z ugandyjskich wolontariuszy pracujących w Bidi Bidi – ponury marsz szkieletów.

—–

Osobom znajdującym się w stanie ostrego niedożywienia podawana jest specjalna, wysokoenergetyczna żywność. Ma ona konsystencje pasty i przypomina masło orzechowe. Możesz pomóc w zakupie zapasów tego „masła życia” – wystarczy datek na konto PCPM: 18 1140 1010 0000 5228 6800 1001 z dopiskiem: Sudan Południowy.

—–

Nz. głównym jedno z niemowląt w prymitywnym inkubatorze. Klinika w Mindigo/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Głód

W poprzednim życiu Rose Juan była nauczycielką. Ale gdy znów wybuchła wojna, szkołę zamknięto. Potem w Kajokeji zaczęło brakować jedzenia i wody. Głód wraz z pragnieniem zabijają wolniej niż kule czy bomby – lecz to one sieją największe spustoszenie w Sudanie Południowym. Rose postanowiła zawalczyć o siebie i o trójkę swoich dzieci. Jesienią 2016 roku ruszyła z nimi w stronę Ugandy, by po wielu dniach dotrzeć do Bidi Bidi – drugiego spośród największych obozów uchodźczych na świecie.

Bidi Bidi nie pasuje do europejskich wyobrażeń o takim miejscu. Nie jest to wygrodzony płotem teren, nie ma tu namiotowego miasteczka. Obozowisko to zbiór rozrzuconych chaotycznie osad, składających się z niewielkich glinianych chatek, brezentowych szałasów i szop zbudowanych z tego, co było pod ręką. A wszystko to pośród bujnej równikowej przyrody. Mieszka tu, na 250 kilometrach kwadratowych, niemal 220 tysięcy ludzi – jedna piąta wszystkich uchodźców, którzy znaleźli schronienie w Ugandzie. Są pośród nich uciekinierzy z Kongo, również dotkniętego dramatem okrutnej wojny domowej, lecz miażdżąca większość to Sudańczycy z południa.

Obóz Bidi Bidi, widok z terenu ośrodka zdrowia w Koro/fot. Marcin Ogdowski
Obóz Bidi Bidi, widok z terenu ośrodka zdrowia w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Sudan Południowy to klasyczny przykład państwa upadłego. Wewnętrzne konflikty na tym terenie trwają niemal nieprzerwanie od 1956 roku.

– Dziś to znów strefa chaosu – mówi Wojciech Wilk, szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. – Rząd, zdominowany przez jedną grupę etniczną, walczy ze wszystkimi innymi plemionami. A tych w Południowym Sudanie jest ponad pięćdziesiąt.

W efekcie jedynie niewielkie obszary kraju uchowały się od przemocy. Lecz nawet tam sytuacja jest dramatyczna.

– Gospodarka zamarła. Rząd nie ma pieniędzy na wypłaty nawet dla swoich żołnierzy. Nie działają ośrodki zdrowia, szkoły, transport, a kraj pożera szalejąca inflacja – wyjaśnia Wilk.

Potworne zubożenie sprzyja korupcji i przestępczości, zmusza też ludzi do desperackich czynów. Brak żywności sprawia, że ludzie zjadają korę z drzew, wszelkiego rodzaju bulwy, korzenie, gotowane liście. Dorośli łatwiej tolerują taką dietę, młodsi bardzo szybko zaczynają spalać własne mięśnie i umierać z głodu. Właśnie takiego losu postanowiła oszczędzić swoim dzieciom Rose.

Lecz droga ku życiu wcale nie jest prosta. W obawie przed zbrojnymi bandami wycieńczeni głodem ludzie przedzierają się przez busz. Wielu nie dociera do sudańsko-ugandyjskiej granicy…

Rose, po przybyciu do obozu, była skrajnie wyczerpana. Gdy po roku dołączył do niej mąż, on również ledwie stał na własnych nogach. Dziś oboje są w niezłej kondycji, Rose pomaga w przedszkolu prowadzonym przez jedną z międzynarodowych organizacji, mężczyzna najmuje się jako kierowca. Już w Bidi Bidi urodziło im się czwarte dziecko, dziewczynka.

– Zdrowa – zapewnia pielęgniarka.

Sudanki z dziećmi w centrum szczepień w Koro/fot. Marcin Ogdowski
Sudanki z dziećmi w centrum szczepień w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Klinika w Koro leży w tak zwanej zonie drugiej obozu Bidi Bidi. To tam spotykam Rose – właśnie przyprowadziła córkę na szczepienia. Samo centrum szczepień – podobnie jak inne pomieszczenia ośrodka zdrowia – mieści się w sfatygowanym baraku. Rachitycznej konstrukcji z gałęzi i brezentu, niedającej nawet złudzenia sterylności.

Lecz niebawem się to zmieni – obok trwają prace wykończeniowe, które pozwolą przenieść klinikę do modułowych domków z tworzywa sztucznego, ustawionych na betonowej, zadaszonej platformie.

– Podobna infrastruktura powstaje jeszcze dla dwóch innych klinik na terenie Bidi Bidi, w Twajiji i Iyete – wyjaśnia Tomasz Lipert, szef ugandyjskiej misji PCPM.

Pieniądze na ten cel pochodzą z projektu finansowanego przez polski rząd. Pośród jego założeń jest również takie, by jak najwięcej pracy wykonali sami uchodźcy.

– To sposób na ich aktywizację i danie możliwości zarobkowania – wyjaśnia Lipert. Choć rząd Ugandy zezwolił Sudańczykom na uprawę ziemi w Bidi Bidi, bezrobocie pozostaje poważnym problemem obozowiska.

Składanie polskich domków. Na pierwszym planie Mokili Mayki, w tle nowa klinika/fot. Marcin Ogdowski
Składanie polskich domków. Na pierwszym planie Mokili Mayki, w tle nowa klinika/fot. Marcin Ogdowski

Mówi o tym wprost Mokili Mayki, członek ekipy stawiającej polskie domki, który uciekł z Sudanu latem 2016 roku.

– Mam pracę co kilka miesięcy po parę dni – przyznaje. – Ale najważniejsze, że żyję – dodaje po chwili, a jego twarz nabiera pogodnego wyrazu.

– I jesteś fanem Barcelony – wskazuję dłonią na nadgarstek, na którym Sudańczyk nosi bransoletkę z logo legendarnego klubu.

– To jedyna pamiątka z Sudanu – słyszę w odpowiedzi. – Mało jej nie zgubiłem, gdy miałem rękę dwa razy chudszą niż teraz – wspomnienie głodu psuje humor mojemu rozmówcy.

– A tu, w Bidi Bidi, grasz w piłkę? – próbuję odciągnąć mężczyznę od nieprzyjemnych refleksji.

– Jestem bramkarzem w zespole United Stars – oświadcza z dumą Mokili. – Mamy w obozie boisko, system rozgrywek, regularne spotkania.  Gramy w sandałach lub na boso, w tym, co kto ma na sobie, ale i tak jesteśmy najlepszą drużyną w zonie.

– Przydałby się wam sponsor, który kupiłby stroje i buty – stwierdzam.

– Marzenie… – wzdycha Sudańczyk.

Postanawiam kontynuować wątek i pytam:

– A do domu chciałbyś wrócić?

– Do Sudanu? – upewnia się Mokili. Gdy kiwam głową, mężczyzna uśmiecha się smutno.

– Nie, póki trwa wojna – Sudańczyk przemawia w imieniu swoim i kolegów z ekipy, ci bowiem zgodnie przytakują. – Bo wojna to głód, bo Sudan to głód, a kto by chciał wracać do pustego żołądka?

—–

Nz. głównym Rose Juan z córką w klinice w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to