Wyzwania

„Wybór jest prosty: albo będziemy mieć do czynienia z pokonaną armią rosyjską wypchniętą za granice Ukrainy, albo ze zwycięską armią rosji stojącą u granic Polski”, stwierdził przed kilkoma tygodniami Radosław Sikorski w rozmowie z gazetą „Bild am Sonntag”. To nieco uproszczona diagnoza, gdyż możliwy jest też trzeci scenariusz – ograniczonych zdobyczy terytorialnych rosjan w Ukrainie. Tym niemniej słowa szefa naszej dyplomacji oddają istotę rzeczy – taką mianowicie, że pokonana Ukraina to dla Rzeczpospolitej ogromne zmartwienie.

Ale czy taki obrót spraw – owo definitywne zwycięstwo rosjan – warto rozpatrywać w kategoriach realnego zagrożenia? Patrząc na bieżące możliwości armii rosyjskiej – nie. Machina wojenna putina nie jest w stanie zniszczyć sił zbrojnych Ukrainy i narzucić okupacji całemu krajowi. Wiele wskazuje na to, że właśnie obserwujemy szczyt wydolności zarówno militarnych jak i gospodarczych rosji. Tymczasem Ukraina twardo się broni, a rosyjskie zyski terytorialne są mniej niż symboliczne.

Po co więc zawracać sobie głowę wizją „ruskich u bram”? A po to na przykład, by podkreślać zasadność dalszej pomocy Ukrainie i scalać wokół tego projektu szerszą koalicję. Przekonanie o konieczności wspierania Kijowa nie zostało dane raz na zawsze. Nawet Polacy – wciąż mocno proukraińscy – nie mają już w sobie takiego zapału dla podtrzymywania ukraińskiego wysiłku wojennego, bo „ile można?” i „ile to kosztuje?”.

No i jest też wymóg uwzględnienia małorealistycznych scenariuszy – wynikający choćby z intelektualnej uczciwości. Ostatecznie mówimy o wojnie, która mimo policzalnego i mierzalnego charakteru, cechuje się również istotną dozą nieprzewidywalności. Trudno mi teraz wskazać zmienne, które mogłyby doprowadzić do gwałtownego załamania się ukraińskiej operacji obronnej, ale definitywnie wykluczyć takiego scenariusza nie potrafię.

A zatem co by było gdyby?

—–

Nie, nie wierzę w to, że armia putina w następnym kroku wtargnęłaby do Polski. Mówiąc wprost, rosjanie są na to (na konflikt z NATO) za słabi – i zapewne już zawsze będą. Ale są dość silni – i byliby tacy po ewentualnym zwycięstwie nad Ukrainą – by podtrzymywać poczucie zagrożenia kolejną wojną. Oczywiście, mogą to robić już teraz – i w ograniczonym zakresie robią – mają bowiem do nas dostęp z północy, z obwodu królewieckiego, i częściowo ze wschodu, z Białorusi. Ale Ukraina absorbuje potencjał rosji do tego stopnia, że odbiera wiarygodność jej pogróżkom. By te miały bardziej „wiążącą moc”, przy granicy musiałoby stać wojsko. Sporo wojska, sama granica zaś być znacznie dłuższa.

Straszenie Polaków i społeczności międzynarodowej niechybnie przyniosłoby negatywne skutki. Niepewność egzystencjalna napędziłaby emigrację – wewnętrzną i zewnętrzną – wygasiła istotną część aktywności ekonomicznej na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej, ba, status Polski jako kraju wysokiego ryzyka oznaczałby skokowy spadek zagranicznych inwestycji i wycofanie dużej części dotychczasowego kapitału. Inicjowany przez Moskwę kryzys migracyjny, z którym mamy do czynienia przy granicy z Białorusią, dotknąłby kolejne obszary Rzeczpospolitej. Zmusiłby służby do jeszcze większego wysiłku organizacyjnego, państwo zaś do kolejnych inwestycji w graniczne zabezpieczenia.

A przecież nie byłyby to jedyne dodatkowe koszty. Kilkanaście dni temu rząd zapowiedział realizację programu „Tarcza Wschód”, który przewiduje budowę umocnień i przeszkód terenowych przy granicy polsko-rosyjskiej i polsko-białoruskiej. Ma to potrwać trzy lata i kosztować 10 mld zł. No to teraz wyobraźmy sobie, że „Tarcza…” musi objąć kolejne obszary i że nie mamy komfortu w postaci dużej ilości czasu, bo „rosjanie już tu są”.

Ich obecność, groźny i bardziej niekorzystny układ granic wymuszałby pośpiech także w innych obszarach związanych z bezpieczeństwem. Sporo ostatnio kupujemy, przezbrajając wojsko w lepszej jakości sprzęt, ale dekady zaniedbań i zakres koniecznej modernizacji sprawiają, że mamy armię „w proszku”. Starego sprzętu posłanego do Ukrainy już nie ma, nowego w dużej mierze jeszcze nie ma. Mozolnie odbudowujemy zdolności przemysłu obronnego, nadal pozwalając sobie na finansowanie innych przedsięwzięć kosztem zbrojeniówki. W omawianym scenariuszu wydatki publiczne inne niż obronne zostałyby w istotnej mierze ograniczone. Odczuwalna jakość życia Polaków bez wątpienia by spadła.

Wielu młodych trafiłoby w kamasze. Wojna w Ukrainie pokazuje, jak istotne jest posiadanie licznych rezerw. Polska ich nie ma, bo 16 lat temu zawiesiliśmy zasadniczą służbę wojskową. Co jakiś czas mówi się o konieczności przywrócenia tego obowiązku, lecz politykom brakuje odwagi i woli. Polacy w większości nie chcą brać na siebie takiego zobowiązania – dlatego kończy się na słowach. W realiach „ruski u bram” na grymaszenie w temacie „zetki” nie byłoby miejsca.

A to ledwie niektóre niedogodności…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, Kraby na ćwiczeniach/fot. 18 DZ

Ogień

Wóz bojowy z trudem przedziera się przez uliczki slumsowiska. Wyboista i wąska droga to tylko jedno ze zmartwień kierowcy potężnego auta. Drugie stanowią wyłaniające się zewsząd, z każdego niemal zakamarka, niezliczone rzesze podekscytowanych ludzi. Otaczają oni czerwony pojazd szczelnym kordonem i tak ustawieni idą w kierunku pobliskiego budynku, z którego wydobywa się czarny, gryzący dym…

*          *          *

George Gitau – z zawodu strażak, z zamiłowania obserwator zjawisk społecznych – sytuację w Kenii określa mianem „safari”. Przy czym nie ma na myśli przejażdżki, której celem byłoby podziwianie egzotycznych zwierząt, a szalony pęd ku kolejnym trofeom. Choć kenijska ekonomia znacznie odbiega od standardów Zachodu, to w porównaniu z sąsiednimi krajami rozwija się w nieprawdopodobnym tempie. Nairobi, stolica państwa, jest dziś finansowym centrum wschodniej i środkowej Afryki, o czym najlepiej świadczy imponujące, niezwykle nowoczesne centrum miasta.

Rozwój ma jednak swoją ciemną stronę.

– Przybywa nam klasy średniej, ale jej zachłanność pożera zasoby, które powinny być dostępne większemu gronu ludzi – mówi Gitau.

George Gitau/fot. Marcin Ogdowski
George Gitau/fot. Marcin Ogdowski

Chciwość, o której wspomina Kenijczyk – dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Limuru w hrabstwie Kiambu – ma również wymiar terytorialny. Ziemia, na której powstają zamknięte osiedla nowobogackich oraz siedziby zagranicznych koncernów, pochodzi często z wywłaszczeń lokalnych wspólnot. Działań w wielu przypadkach brutalnych, wspieranych przez wojsko i policję.

– W ostatecznym rozrachunku biedni mają jeszcze mniej i lądują w slumsach – kwituje ze smutkiem mój rozmówca.

Pęczniejącym wianuszkiem prowizorycznych osiedli otoczone są dziś zarówno Nairobi czy Mombasa – największe miasta w Kenii – jak i mniejsze ośrodki. Nieco ponad 100-tysięczna Thika także ma swoje slumsowisko.

Strażacy podczas przeszukania spalonego mieszkania w slumsowisku w Thika/fot. Marcin Ogdowski
Strażacy podczas przeszukania spalonego mieszkania w slumsowisku w Thika/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Ogień strawił niemal doszczętnie wnętrze niewielkiego budyneczku. Murowanego, co sprawiło, że pożar nie zdążył przenieść się na kolejne konstrukcje. Jego właściciel również może mówić o wielkim szczęściu – żyje, choć ma poważnie poparzone ręce i nogi. Towarzyszący wozowi gaśniczemu ambulans zabiera ofiarę do najbliższego szpitala.

– Co było przyczyną pożaru? – pytam jednego z przeczesujących gruzowisko strażaków.

– Najprawdopodobniej zwarcie instalacji elektrycznej – mężczyzna w żółtym hełmie trzyma w dłoniach osmolone i nadtopione resztki radia. – Nielegalnej instalacji – precyzuje.

Spalone radio wydobyte spośród zgliszczy/fot. Marcin Ogdowski
Spalone radio wydobyte spośród zgliszczy/fot. Marcin Ogdowski

Unoszę aparat, by zrobić mu zdjęcie, i czuję napierający z tyłu tłum. Większość gapiów to dzieci – bose, brudne, niekompletnie ubrane. Gotowe wedrzeć się do spalonego domu przez zniszczone okna i drzwi, byle tylko na własne oczy zobaczyć niecodzienne zjawisko. I wcale nie chodzi tu o skutki pożaru, bo ogień w slumsach nie jest niczym wyjątkowym.

*          *          *

W całej, 49-milionowej Kenii, jest około… ośmiuset strażaków, wliczając w to wolontariuszy. Funkcjonuje też kilka prywatnych firm ochroniarskich, mających w swojej ofercie usługi strażackie. Trudno jednak mówić o rozbudowanej i profesjonalnej służbie, wspartej – jak w Polsce – masowym zaciągiem ochotniczym. Kenijska straż pożarna podlega pod ministerstwo dróg, transportu, robót i użyteczności publicznej, co tylko potwierdza jej marginalny charakter.

Winnie Gichuri, szefowa jednej ze strażnic, oraz Magdalena Jarocka z kenijskiej misji Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej/fot. Marcin Ogdowski
Winnie Gichuri, szefowa jednej ze strażnic, oraz Magdalena Jarocka z kenijskiej misji Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej/fot. Marcin Ogdowski

– Matka służyła wojsku, ojciec był policjantem – opowiada Winnie Gichuri, dowódca innej strażnicy w hrabstwie Kiambu. – Gdy powiedziałam, że chcę wstąpić do straży, kazali mi puknąć się w głowę. „Nie zarobisz i niewiele zrobisz”, mówili.

– Z czego to wynika? – dopytuję.

– „Jak się spali, to trudno”, tak myślą nasi politycy – kobieta krzywi twarz w niewesołym uśmiechu. – I nie ma tu większego znaczenia, czy chodzi o slumsy, czy o inne obiekty. Duże zagrożenie pożarami występuje na wszystkich obszarach wysoko zurbanizowanych. Płoną posiadłości klasy średniej, domy, mieszkania w blokach, warsztaty rzemieślnicze i fabryki. Tymczasem wciąż zbyt wielu polityków nie dostrzega potrzeby zbudowania służby, która byłaby odpowiednio liczna i wyposażona.

Strażaczka dobrze wie, o czym mówi. W czerwcu tego roku straciła w wypadku jedyny wóz bojowy. Na remont bądź wymianę pojazdu wciąż brakuje pieniędzy. I nie wiadomo, kiedy się znajdą. Winnie Gichuri została w strażnicy sama – reszta jednostki dołączyła do innych załóg w okolicznych miejscowościach.

– Ile osób mieszka w twoim rejonie odpowiedzialności? – zadaję to pytanie z lekka bojąc się odpowiedzi.

– Sto pięćdziesiąt tysięcy – słyszę. – Co więcej, na tym terenie jest kilka dużych centrów handlowych i sporo wysokich wieżowców.

Pęd deweloperów i inwestorów do szybkiego zysku oraz będący skutkiem nonszalancji władzy brak regulacji z zakresu ochrony przeciwpożarowej, skutkuje masowym powstawaniem źle zabezpieczonych obiektów. Nie ma w nich gaśnic, wyznaczonych dróg ewakuacji, instalacji alarmowych czy systemów oddymiania. Administratorzy nie przekazują straży planów budynków. W wielu takich miejscach jest niewiele lepiej niż w slumsach, których dziki charakter utrudnia strażakom orientację w terenie.

Uprzątanie miejsca pożaru w slumsowisku/fot. Marcin Ogdowski
Uprzątanie miejsca pożaru w slumsowisku/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

– Jeśli zobaczycie ogień albo dym, natychmiast dzwońcie na ten numer – strażak wskazuje dłonią burtę ciężarówki, na której wymalowano rząd cyfr. Kenijska straż pożarna nie dysponuje jednolitą linią działającą w całym kraju. Nie istnieją tu lokalne czy regionalne dyspozytornie; każda strażnica to odrębna jednostka z własnym telefonem alarmowym. Ekipa z Thiki po zabezpieczeniu wypalonego budynku robi więc to, czym zwykle zajmują się strażacy po zakończonej akcji – edukuje i „reklamuje” swoje usługi.

Pożar opanowany, czas na edukację.../fot. Marcin Ogdowski
Pożar opanowany, czas na edukację…/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

W 2014 roku w Kenii pojawili się strażacy i ratownicy z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). W ramach programu „Polska Pomoc”, finansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP, rozpoczęli cykl szkoleń, który dotąd objął ponad 40 procent kenijskich pożarników. Afrykańskim strażakom przekazano też sporo specjalistycznego sprzętu pożarniczego, medycznego, wysokościowego i wodnego. W Kiambu – stolicy hrabstwa o tej samej nazwie – realizowane jest flagowe przedsięwzięcie projektu. Na terenie tamtejszej strażnicy powstaje nowy budynek, w którym siedzibę znajdzie centrum szkoleniowe kenijskiej straży.

– To działanie rozwojowe, nie humanitarne – tłumaczy Magdalena Jarocka z misji PCPM w Kenii. – Nie chodzi w nim o doraźną pomoc, o ratowanie ludzi przed śmiercią z głodu czy chorób. W Kenii, współpracując z lokalnymi władzami i jednostkami straży pożarnej, chcemy dać impuls do zmian systemowych. Strażacy, którzy przeszli nasz ujednolicony program szkoleń zawodowych i zostali odpowiednio doposażeni, mają być dowodem na to, że opłaca się posiadać straż pożarną z prawdziwego zdarzenia.

Czy to realny cel?

– Gdy porównuję obecną sytuację mojej służby do tej sprzed dziesięciu lat, widzę ogromną zmianę in plus – przyznaje George Gitau. – Mam dziś więcej ludzi, lepiej wyszkolonych, z lepszym ekwipunkiem – konkretyzuje.

– Ogniem można zarządzać – przekonuje Winnie Gichuri. – Coś, co poczułam, gdy po raz pierwszy miałam z nim kontakt, stało się dla mnie oczywiste po szkoleniach z Polakami. Niechby teraz uwierzyli w to politycy…

Po akcji.../fot. Marcin Ogdowski
Po akcji…/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Masło

Sterta kolorowych koców i szmat sprawia niepozorne wrażenie. Ale to złudzenie, o czym przekonuję się słysząc cichutki płacz. Podchodzę bliżej stołu i dostrzegam maleńką główkę. Dopiero teraz moim oczom ukazuje się mikroskopijna dłoń i… trzy kolejne główki.

Przysuwam się bliżej, stopą zawadzam o coś pod stołem. Zerkam w dół i widzę stalowy cylinder wypełniony żarzącym się popiołem. „Palenisko, koce; po co komu podgrzewanie stołu, skoro temperatura na zewnątrz sięga 25 stopni?” – szukam w myślach wyjaśnienia. Wnet przychodzi olśnienie: „To inkubator!”. Nie mylę się – siedząca obok położna kiwa głową, gdy wypowiadam nazwę urządzenia.

Gabinet położnej w ośrodku w Mindigo. Na drugim planie wspomniana sterta koców/fot. Marcin Ogdowski
Gabinet położnej w ośrodku w Mindigo. Na drugim planie wspomniana sterta koców/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Klinika w Midigo na północy Ugandy to dla osób przyzwyczajonych do europejskich standardów obraz nędzy i rozpaczy. Brakuje tu dosłownie wszystkiego, włącznie z dostępem do bieżącej wody i elektryczności. Jedyny ambulans już dawno stanął na klockach, cały park maszynowy placówki to… motocykl. Budżet szpitala winien być kilkunastokrotnie większy, by zapewnić opiekę wszystkim potrzebującym. Lecz Uganda to jedno z najbiedniejszych państw świata, zaś sama klinika znajduje się na północy kraju, nieopodal Bidi Bidi, gigantycznego obozu dla uchodźców. Ci ostatni, głównie Południowi Sudańczycy, stanowią niemal połowę pacjentów ośrodka. To ludzie pozbawieni dóbr materialnych, uciekinierzy przed głodem i prześladowaniami – nie sposób więc oczekiwać od nich zapłaty za pomoc medyczną.

Uganda ma jeden z najwyższych współczynników dzietności na świecie, Sudanki z południa – mimo wojny, klęski głodu i pobytu w obozach – również rodzą wiele dzieci. Część mieszkańców Zachodu nie potrafi tego zrozumieć – zapomina bądź nie ma świadomości przemiany, jaka dokonała się w ich kulturze na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Tymczasem wielodzietność towarzysząca biedzie to zjawisko stare jak gatunek ludzki. Liczne potomstwo, gdy już osiągnie odpowiedni wiek, daje większe gwarancje przetrwania rodziny. Wysoka umieralność niemowląt wymusza kolejne wysiłki prokreacyjne. Znaczenie ma też fakt, że seks jest za darmo, a profilaktyka antykoncepcyjna kuleje – jest droga i niezakorzeniona kulturowo. Ludzie żyjący w świecie choćby względnej zamożności, gdzie funkcjonują systemy zdrowotne i emerytalne, dalecy są od takich dylematów.

Sala oddziału położniczego. W rogu „izolatka” – pojedyncze łóżko dla pacjentki chorej na malarię/fot. Marcin Ogdowski
Sala oddziału położniczego. W rogu „izolatka” – pojedyncze łóżko dla pacjentki chorej na malarię/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Położnictwo to najważniejszy aspekt działalność kliniki w Midigo. Angażuje ono trzy czwarte czterdziestoosobowego personelu. Ale szpital leczy też pacjentów z innymi dolegliwościami. Uganda leży w strefie malarycznej, zarażenia są tu powszechne i zbierają śmiertelne żniwo (u jednej trzeciej chorych diagnozuje się przypadki ciężkiej malarii). Miejscowa ludność i mieszkańcy obozowiska Bidi Bidi cierpią także z powodu zapylenia. Nad gęstą siecią prymitywnych dróg nieustannie unoszą się tumany kurzu. Ograniczony dostęp do wody sprzyja infekcjom skóry i chorobom układu pokarmowego. Zagrożenie niesie miejscowa fauna – żmije i węże. Niestety, dawka surowicy kosztuje sto tysięcy ugandyjskich szylingów – to odpowiednik stu złotych, jak na tutejsze warunki kwota zaporowa. Personel zmaga się także z konsekwencjami zbierania mango. Wiele prób zerwania owoców kończy się upadkiem z drzewa – co dotyczy przede wszystkim dzieci. To one, oraz sudańskie ofiary wojny domowej, stanowią największe wyzwanie dla ortopedów i chirurgów z Midigo.

W listopadzie 2018 roku lekarzy z kliniki wsparł Zespół Ratunkowy z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej – dwunastoosobowa grupa medyków różnych specjalności. Przyjechali w dwóch turach, a ich pobyt w Ugandzie sfinansowano dzięki rządowemu programowi „Polska Pomoc”. Patrick Onzimkue, zastępca dyrektora szpitala, z uznaniem mówi o pracy ekipy PCPM. Jest pod wrażeniem jej pomysłowości – Polacy, z dostępnych na miejscu przedmiotów, wykonali różnego rodzaju wyciągi i ramy, pomocne w leczeniu złamań.

Pacjent oddziału ortopedycznego, do leczenia którego użyto jednego z urządzeń zaprojektowanych i wykonanych przez członków Zespołu Ratunkowego PCPM/fot. Marcin Ogdowski
Pacjent oddziału ortopedycznego, do leczenia którego użyto jednego z urządzeń zaprojektowanych i wykonanych przez członków Zespołu Ratunkowego PCPM/fot. Marcin Ogdowski

– Po drugiej wojnie światowej mieliśmy w Polsce wiele ofiar wymagających rehabilitacji – tłumaczę. – Chcieliśmy czy nie, wykształciliśmy całe pokolenia świetnych ortopedów.

– Uhm – słyszę w odpowiedzi. – Macie szczęście, że dla was to już historia. W naszym sąsiedztwie wciąż toczą się dwie okrutne wojny – Patrick ma na myśli zarówno konflikt w Sudanie Południowym, jak i w Demokratycznej Republice Konga.

Szpital w Midigo nie posiada własnej kuchni. Posiłki dla chorych, na przyszpitalnym dziedzińcu, w zaimprowizowanych kuchniach, gotują rodziny pacjentów/fot. Marcin Ogdowski
Szpital w Midigo nie posiada własnej kuchni. Posiłki dla chorych, na przyszpitalnym dziedzińcu, w zaimprowizowanych kuchniach, gotują rodziny pacjentów/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Polska pomoc dla Midigo ma szerszy wymiar rzeczowy. PCPM  przekazało klinice sporo drobnego sprzętu medycznego oraz lekarstw i środków opatrunkowych. Do placówki trafił też inkubator. Urządzenie, wymagające stałego dostępu do energii elektrycznej, zacznie pracę dopiero, gdy ruszy przyszpitalna elektrownia solarna. Jak zapewnia Onzimkue, stanie się to jeszcze w grudniu. To rzecz jasna kropla w morzu potrzeb – lecz i tak nie do przecenienia. Statystyki są bowiem zatrważające – na tysiąc sudańskich niemowląt umiera aż 63. W Ugandzie, gdzie najważniejszym czynnikiem wpływającym na śmiertelność nowonarodzonych dzieci nie jest wojna czy głód, a „zwyczajna” bieda, ów wskaźnik wynosi 32. Ośmiokrotnie więcej niż w Polsce…

– Członkowie Zespołu Ratunkowego byli zaskoczeni, że tu nie walczy się o życie noworodków – Tomasz Lipert, szef ugandyjskiej misji PCPM, zdradza jeszcze jedną przyczynę wysokiej śmiertelności. – Że gdy dziecko przestaje oddychać, nie udziela mu się pierwszej pomocy. Zawzięli się więc i nauczyli Ugandyjczyków odpowiednich procedur.

Placówka nie posiada również poczekalni. Przyszli pacjenci oraz odwiedzające ich rodziny koczują na matach rozłożonych w każdym wolnym miejscu/fot. Marcin Ogdowski
Placówka nie posiada również poczekalni. Przyszli pacjenci oraz odwiedzające ich rodziny koczują na matach rozłożonych w każdym wolnym miejscu/fot. Marcin Ogdowski

Bieżąca pomoc medyczna angażuje wysiłki wielu organizacji humanitarnych, działających na terenie Ugandy. Jednocześnie towarzyszy jej wielka mobilizacja wzdłuż całej ugandyjsko-sudańskiej granicy. W tym roku po jej północnej stronie udało się zebrać część plonów, dzięki czemu obniżył się poziom ostrego niedożywienia tamtejszej ludności. Lecz jak szacują specjaliści, jedzenia w Sudanie Południowym zabraknie już w pierwszym kwartale 2019 roku. O zakupach interwencyjnych sudańskiego rządu można co najwyżej pomarzyć – ten dostępne środki finansowe przeznacza na walkę z wrogimi sobie plemionami. Ucierpi więc, jak zawsze, ludność cywilna. Wkrótce po tym, jak zjedzone zostaną ostatnie zapasy, zacznie się kolejny exodus. Będzie to – cytując jednego z ugandyjskich wolontariuszy pracujących w Bidi Bidi – ponury marsz szkieletów.

—–

Osobom znajdującym się w stanie ostrego niedożywienia podawana jest specjalna, wysokoenergetyczna żywność. Ma ona konsystencje pasty i przypomina masło orzechowe. Możesz pomóc w zakupie zapasów tego „masła życia” – wystarczy datek na konto PCPM: 18 1140 1010 0000 5228 6800 1001 z dopiskiem: Sudan Południowy.

—–

Nz. głównym jedno z niemowląt w prymitywnym inkubatorze. Klinika w Mindigo/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Głód

W poprzednim życiu Rose Juan była nauczycielką. Ale gdy znów wybuchła wojna, szkołę zamknięto. Potem w Kajokeji zaczęło brakować jedzenia i wody. Głód wraz z pragnieniem zabijają wolniej niż kule czy bomby – lecz to one sieją największe spustoszenie w Sudanie Południowym. Rose postanowiła zawalczyć o siebie i o trójkę swoich dzieci. Jesienią 2016 roku ruszyła z nimi w stronę Ugandy, by po wielu dniach dotrzeć do Bidi Bidi – drugiego spośród największych obozów uchodźczych na świecie.

Bidi Bidi nie pasuje do europejskich wyobrażeń o takim miejscu. Nie jest to wygrodzony płotem teren, nie ma tu namiotowego miasteczka. Obozowisko to zbiór rozrzuconych chaotycznie osad, składających się z niewielkich glinianych chatek, brezentowych szałasów i szop zbudowanych z tego, co było pod ręką. A wszystko to pośród bujnej równikowej przyrody. Mieszka tu, na 250 kilometrach kwadratowych, niemal 220 tysięcy ludzi – jedna piąta wszystkich uchodźców, którzy znaleźli schronienie w Ugandzie. Są pośród nich uciekinierzy z Kongo, również dotkniętego dramatem okrutnej wojny domowej, lecz miażdżąca większość to Sudańczycy z południa.

Obóz Bidi Bidi, widok z terenu ośrodka zdrowia w Koro/fot. Marcin Ogdowski
Obóz Bidi Bidi, widok z terenu ośrodka zdrowia w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Sudan Południowy to klasyczny przykład państwa upadłego. Wewnętrzne konflikty na tym terenie trwają niemal nieprzerwanie od 1956 roku.

– Dziś to znów strefa chaosu – mówi Wojciech Wilk, szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. – Rząd, zdominowany przez jedną grupę etniczną, walczy ze wszystkimi innymi plemionami. A tych w Południowym Sudanie jest ponad pięćdziesiąt.

W efekcie jedynie niewielkie obszary kraju uchowały się od przemocy. Lecz nawet tam sytuacja jest dramatyczna.

– Gospodarka zamarła. Rząd nie ma pieniędzy na wypłaty nawet dla swoich żołnierzy. Nie działają ośrodki zdrowia, szkoły, transport, a kraj pożera szalejąca inflacja – wyjaśnia Wilk.

Potworne zubożenie sprzyja korupcji i przestępczości, zmusza też ludzi do desperackich czynów. Brak żywności sprawia, że ludzie zjadają korę z drzew, wszelkiego rodzaju bulwy, korzenie, gotowane liście. Dorośli łatwiej tolerują taką dietę, młodsi bardzo szybko zaczynają spalać własne mięśnie i umierać z głodu. Właśnie takiego losu postanowiła oszczędzić swoim dzieciom Rose.

Lecz droga ku życiu wcale nie jest prosta. W obawie przed zbrojnymi bandami wycieńczeni głodem ludzie przedzierają się przez busz. Wielu nie dociera do sudańsko-ugandyjskiej granicy…

Rose, po przybyciu do obozu, była skrajnie wyczerpana. Gdy po roku dołączył do niej mąż, on również ledwie stał na własnych nogach. Dziś oboje są w niezłej kondycji, Rose pomaga w przedszkolu prowadzonym przez jedną z międzynarodowych organizacji, mężczyzna najmuje się jako kierowca. Już w Bidi Bidi urodziło im się czwarte dziecko, dziewczynka.

– Zdrowa – zapewnia pielęgniarka.

Sudanki z dziećmi w centrum szczepień w Koro/fot. Marcin Ogdowski
Sudanki z dziećmi w centrum szczepień w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Klinika w Koro leży w tak zwanej zonie drugiej obozu Bidi Bidi. To tam spotykam Rose – właśnie przyprowadziła córkę na szczepienia. Samo centrum szczepień – podobnie jak inne pomieszczenia ośrodka zdrowia – mieści się w sfatygowanym baraku. Rachitycznej konstrukcji z gałęzi i brezentu, niedającej nawet złudzenia sterylności.

Lecz niebawem się to zmieni – obok trwają prace wykończeniowe, które pozwolą przenieść klinikę do modułowych domków z tworzywa sztucznego, ustawionych na betonowej, zadaszonej platformie.

– Podobna infrastruktura powstaje jeszcze dla dwóch innych klinik na terenie Bidi Bidi, w Twajiji i Iyete – wyjaśnia Tomasz Lipert, szef ugandyjskiej misji PCPM.

Pieniądze na ten cel pochodzą z projektu finansowanego przez polski rząd. Pośród jego założeń jest również takie, by jak najwięcej pracy wykonali sami uchodźcy.

– To sposób na ich aktywizację i danie możliwości zarobkowania – wyjaśnia Lipert. Choć rząd Ugandy zezwolił Sudańczykom na uprawę ziemi w Bidi Bidi, bezrobocie pozostaje poważnym problemem obozowiska.

Składanie polskich domków. Na pierwszym planie Mokili Mayki, w tle nowa klinika/fot. Marcin Ogdowski
Składanie polskich domków. Na pierwszym planie Mokili Mayki, w tle nowa klinika/fot. Marcin Ogdowski

Mówi o tym wprost Mokili Mayki, członek ekipy stawiającej polskie domki, który uciekł z Sudanu latem 2016 roku.

– Mam pracę co kilka miesięcy po parę dni – przyznaje. – Ale najważniejsze, że żyję – dodaje po chwili, a jego twarz nabiera pogodnego wyrazu.

– I jesteś fanem Barcelony – wskazuję dłonią na nadgarstek, na którym Sudańczyk nosi bransoletkę z logo legendarnego klubu.

– To jedyna pamiątka z Sudanu – słyszę w odpowiedzi. – Mało jej nie zgubiłem, gdy miałem rękę dwa razy chudszą niż teraz – wspomnienie głodu psuje humor mojemu rozmówcy.

– A tu, w Bidi Bidi, grasz w piłkę? – próbuję odciągnąć mężczyznę od nieprzyjemnych refleksji.

– Jestem bramkarzem w zespole United Stars – oświadcza z dumą Mokili. – Mamy w obozie boisko, system rozgrywek, regularne spotkania.  Gramy w sandałach lub na boso, w tym, co kto ma na sobie, ale i tak jesteśmy najlepszą drużyną w zonie.

– Przydałby się wam sponsor, który kupiłby stroje i buty – stwierdzam.

– Marzenie… – wzdycha Sudańczyk.

Postanawiam kontynuować wątek i pytam:

– A do domu chciałbyś wrócić?

– Do Sudanu? – upewnia się Mokili. Gdy kiwam głową, mężczyzna uśmiecha się smutno.

– Nie, póki trwa wojna – Sudańczyk przemawia w imieniu swoim i kolegów z ekipy, ci bowiem zgodnie przytakują. – Bo wojna to głód, bo Sudan to głód, a kto by chciał wracać do pustego żołądka?

—–

Nz. głównym Rose Juan z córką w klinice w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Durudżi

Woda przyszła po całonocnej ulewie. Pokonała wały, które miejscami sięgały ośmiu metrów. Kaskadowe koryto nadało jej potwornej prędkości. Zaskoczeni żołnierze nie mieli szans, by ujść z życiem. Niska zabudowa odebrała im możliwość ucieczki wyżej, na bezpieczne dachy. Zresztą, większość budynków była słabej konstrukcji – zbyt słabej, by oprzeć się rozpędzonym kamieniom, niesionym przez wodę. W kilkadziesiąt minut było po wszystkim.

Durudżi to nazwa własna jednej z górskich rzek w Gruzji. Z czasem stała się ona synonimem czegoś szalonego, bo i Durudżi bywa szalona. Jak w sierpniu 1949 roku. Kilkanaście dni temu stałem w korycie tej rzeki, patrząc ku dolinie, na miasteczko Kwareli, w którym mieszka dziś osiem tysięcy ludzi. Wartki strumień miał dwa-trzy metry szerokości, woda sięgała mi najwyżej do kolan. Słowem, nic wielkiego i budzącego grozę.

Ale tak samo było w przededniu powodzi sprzed 69 lat…

001
Tak zwany punkt krytyczny – ostatnie miejsce, gdzie można wyhamować pęd rzeki Durudżi/fot. Marcin Ogdowski

Aleko Baidoszwili, inżynier-hydrolog, wyciąga mapę, na której widać środkowy odcinek Durudżi. Palcem wskazuje tak zwany punkt krytyczny – ostatnie miejsce, w którym można wyhamować pędzącą z góry wodę. Poniżej zaznaczono trzy strefy, nadając im osobny kolor i numer. To tereny, które w czarnym scenariuszu znajdą się pod władzą żywiołu. Jego oblicze będzie się stopniowo zmieniać – na zonę pierwszą uderzy masą w 70 procentach składającą się z kamieni, w 30 procentach z wody. Zonę drugą zaatakuje falą stworzoną w równym stopniu ze skał i wody. W strefie trzeciej kamieni będzie co najwyżej 30 procent. Ujmując rzecz bardziej obrazowo – „jedynka” zostanie przede wszystkim zbombardowana skalnymi odpadami, „trójka” zaś „tylko” zalana. Im dalej, tym szkody będą mniejsze. Im szersze rozlewisko, tym niższa będzie fala – na krańcach „trójki” woda wtargnie co najwyżej do piwnic.

Oddział Armii Radzieckiej, który latem 1949 roku został zdziesiątkowany przez gwałtowną powódź, stacjonował w tej części Kwareli, którą po latach oznaczono jako zona numer jeden.

Aleko Baidoszwili pokazuje na mapie zagrożone rejony/fot. Marcin Ogdowski
Aleko Baidoszwili pokazuje na mapie zagrożone rejony/fot. Marcin Ogdowski

W czasach radzieckich nie mówiło się publicznie o takich wypadkach. Śmierć stu żołnierzy i kilkuset członków ich rodzin nie trafiła na pierwsze strony gazet. Nawet tych lokalnych, gruzińskich. Zabici byli przede wszystkim Rosjanami – zapewne obawiano się, że ich los wywoła u miejscowych nastroje dalekie od współczucia. Zdziesiątkowana po drugiej wojnie światowej gruzińska społeczność (zginął na froncie bądź umarł z głodu na tyłach niemalże co dziesiąty Gruzin), nie miała dość siły na otwarte bunty. Jednak marzenie o odzyskaniu niepodległości, utraconej najpierw na rzecz rosyjskiego cesarstwa, a później sowieckiego imperium, nie było Gruzinom obce. Moskwa wolała więc dmuchać na zimne – stąd liczne rosyjskie garnizony (i podjęta po wojnie próba rusyfikacji tego kaukaskiego narodu).

Dramat w Kwareli miał pozostać lokalną historią, ale nawet miejscowi nie znali szczegółów. Aleko Baidoszwili o jego skali dowiedział się kilka lat temu.

– Firma, która zajmuje się pogłębianiem koryta rzeki, dała w internecie ogłoszenie o sprzedaży żwiru – opowiada hydrolog. – I w odpowiedzi na nie przyszedł mail od starszej pani z Rosji. Napisała ona, że żwiru kupić nie chce, ale że zna Durudżi, bo kiedyś zabiła jej męża. Skontaktowano mnie z tą kobietą i tak zaczęła się nasza korespondencja.

Rosjanka miała szczęście – latem 1949 roku pojechała do domu na wakacje. Mąż, radziecki oficer, został w Gruzji. Przez pół roku po jego śmierci żonie wojskowego nie pozwolono przyjechać do Kwareli. „Nie macie po co tam wracać” – słyszała od armijnych władz. Wreszcie, po sześciu miesiącach, dopięła swego. Na początku 1950 roku wróciła do gruzińskiego miasteczka.

– Chciała zobaczyć miejsce, w którym zginął jej mąż – relacjonuje inżynier. – Porobiła też zdjęcia zniszczonej zony – dodaje.

Reprodukcje, które otrzymał Baidoszwili, są słabej jakości. Na jednej z nich widać samotną fasadę jakiegoś domu. Dachu i trzech pozostałych ścian już nie ma. Są za to skalne śmieci pokaźnych rozmiarów. I drzewa, które jakimś cudem nie dały się porwać wodzie – choć ich pnie są cieńsze niż ściana zdemolowanego budynku. Natura i w tym przypadku okazała się silniejsza od tego, co stworzył człowiek.

Pozostałości domu po powodzi z 1949 roku. Jedno ze zdjęć, które otrzymał Aleko Baidoszwili/fot. archiwum prywatne
Pozostałości domu po powodzi z 1949 roku. Jedno ze zdjęć, które otrzymał Aleko Baidoszwili/fot. archiwum prywatne

Aleko Baidoszwili wie o Durudżi niemal wszystko.

– Ta rzeka jest jak tsunami. Szalona i potrafi zabijać – mówi, jakby miał na myśli jakąś żywą istotę. Z jego słów da się wyczytać respekt, ale i coś jeszcze.

– Pan ją kocha? – pytam.

Inżynier uśmiecha się lekko.

– Poświęciłem jej całe swoje zawodowe życie – przyznaje. – Przez ten czas próbując ją ujarzmić – dodaje.

Ujarzmienie Durudżi to nie lada wyzwanie. Rzeka nie jest długa – mierzy zaledwie 25 kilometrów. To cztery z nich nadają jej piekielnych cech – na tym krótkim odcinku różnica poziomów wynosi bowiem aż 800 metrów. Woda wręcz spada z nieba, a jej prędkość potęguje wąskie koryto. Skalne kaniony, przez które płynie Durudżi, są niekiedy szerokie tylko na dwa metry. W takich miejscach od lustra wody do dna jest aż dwadzieścia metrów.

– Kiedy rzeka jest najgroźniejsza? – dopytuję.

– Wiosną w czasie roztopów i latem po gwałtownych ulewach – słyszę w odpowiedzi. – W 1904 roku zabrała ze sobą wysoki na pięć metrów blok skalny. Ważący dwieście czterdzieści ton kamień przepchnęła siedem kilometrów dalej. Taką ma siłę…

*          *          *

Powódź z 1949 roku dała ludziom do myślenia – mieszkańcy Kwareli nie wrócili już na tereny najbardziej dotknięte katastrofą. Ale wciąż mieszkają niebezpiecznie blisko. Dziś w zonie numer jeden żyje niemal dwa tysiące osób. Łatwo im zarzucić ryzykanctwo czy nonszalancję – rzecz jednak w tym, że od początku lat 70., aż do 1992 roku, Durudżi była systematycznie poddawana hydroregulacji. Budowano wały, poszerzano i pogłębiano koryto. Rokrocznie z dna rzeki usuwano pół miliona metrów sześciennych żwiru i kamieni. W efekcie, choć Durudżi wylewała, to już nie tak spektakularnie. Świadomość zagrożenia więc malała, a w międzyczasie przyszła kolejna katastrofa – tym razem geopolityczna.

Upadek Związku Radzieckiego dał Gruzinom własne państwo, ale przyniósł też wojnę domową, a później konflikt z Rosją. Skazał przy tym niewielki naród na samowystarczalność, co w przypadku dużych projektów infrastrukturalnych oznaczało zwykle uratę państwowych źródeł finansowania. I tak ambitny pomysł ujarzmienia Durudżi poległ w walce z rzeczywistością – zaniechano pogłębiania, a dotychczas wybudowane wały zaczęły niszczeć.

Ludzie tacy jak Aleko nie odpuszczali – świadomi narastającego ryzyka, pomocy zaczęli szukać za granicą. O nieznośnym charakterze Durudżi usłyszeli urzędnicy Banku Światowego i Unii Europejskiej. Problemem zainteresowano również ambasadę Rzeczpospolitej w Tbilisi. Kilka lat temu – dzięki wsparciu zagranicznych instytucji – zaczęto znów oczyszczać koryto rzeki i zabezpieczać jej brzegi.

Stacja pomiarowa w niższym biegu rzeki - element systemu ostrzegawczego/fot. Marcin Ogdowski
Stacja pomiarowa w niższym biegu rzeki – element systemu ostrzegawczego/fot. Marcin Ogdowski

Dwa lata temu w Kwareli pojawił się zespół z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Fundacja – działająca przy wsparciu rodzimego MSZ – sfinansowała zakup zdjęć satelitarnych Durudżi, pomocnych przy tak zwanym modelowaniu hydrologicznym i hydraulicznym. Owo modelowanie – wykorzystując specjalistyczny program komputerowy – pozwala przewidzieć zachowanie rzeki przy różnych scenariuszach przyboru wody.

– Mówiąc wprost, wiemy, co i kiedy zaleje – tłumaczy Dariusz Marczyński, strażak, specjalista PCPM. Oczywiście Polacy nie zdobywali tej wiedzy dla siebie. – To dane na wagę złota, jeśli chce się uniknąć ofiar powodzi i przeprowadzić skuteczną ewakuację – dodaje Marczyński. – Przekazaliśmy je gruzińskiej Narodowej Agencji Środowiska oraz władzom samorządowym, za pośrednictwem których trafiły też do lokalnej ludności. Znacząco zwiększyliśmy świadomość ryzyka, związanego z mieszkaniem w pobliżu Durudżi, a urzędnikom w Kwareli pomogliśmy stworzyć odpowiednie procedury na wypadek katastrofy.

Co więcej, podglądający modelowanie gruzińscy inżynierowie z NAŚ, są dziś w stanie wykonać samodzielnie identyczne zadania w odniesieniu do innych gruzińskich rzek.

Lecz nie wszystko się Polakom tak do końca powiodło. W planach było jeszcze zbudowanie systemu ostrzegawczo-alarmowego. W praktyce polegało to na ustawieniu dwóch stacji pomiarowych – pierwszej w górnym biegu rzeki, drugiej we wspomnianym już punkcie krytycznym. Odczyty dotyczące wysokości i prędkości wody w obu miejscach pozwalały przewidzieć zachowanie rzeki z wyprzedzeniem kilku minut. Gdyby były niepokojące, odpowiedni sygnał miał uruchomić w dolinie syreny alarmowe.

Górny czujnik, zawieszony na wysokości trzynastu metrów od lustra, wydawał się być poza zasięgiem wody. I wówczas Durudżi po raz kolejny udowodniła, że jest durudżi – pewnej nocy rzeka wezbrała do tego stopnia, że piętnastometrowa fala zabrała ze sobą cenną aparaturę. Niszcząc ją po drodze.

Dziś działa tylko dolna część systemu.

– Ale nie poddajemy się – zapewnia mnie Marczyński. – Zastanawiamy się, jak bezpiecznie zamontować u góry nowy zestaw. To dla nas sprawa honoru…

Postaw mi kawę na buycoffee.to