(Mniej)cenni

W weekend wrzuciłem na facebookowym profilu zdjęcia z kompletnie zrujnowanej Marjinki, frontowego miasteczka w obwodzie donieckim. Czytelnicy dostrzegli analogię z Warszawą, zniszczoną podczas powstania i niemieckiej akcji wyburzania z przełomu 1944 i 1945 roku. „Morze ruin”, komentowano także w wielu innych miejscach, często wprost zestawiając ilustracje z Marjinki z kadrami z naszej stolicy.

Zdjęcia dokumentujące dramat donieckiej miejscowości przeszły też przez profile (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Oczywiście bez komentarza, że chodzi o dowód rosyjskiej zbrodni, a na zasadzie niewyrażonej wprost przestrogi („patrzcie, co się dzieje, jeśli zmusza się rosję do użycia siły”). Prymitywny zabieg propagandowy, obrzydliwy, gdy podany – jak w przypadku mojego „ulubieńca” – w sosie rzekomej troski i antywojennej, humanistycznej refleksji („nieszczęsna wojna”…).

Ale to jeszcze nic. U jednego z rodzimych wielbicieli ruskiego miru znalazłem taki komentarz pod zdjęciami z Marjinki. „Niszczą atakujący, niszczą obrońcy. Kto wie, czy ci drudzy nie bardziej, w końcu mówimy o zajadłych (i tu padło określenie na Ukraińców jak ze skryptu dla skarpetkosceptyków – dop. MO). Szkoda, że taki sam los spotyka teraz Bachmut. Biedne miasto” – koniec cytatu.

Nosz kurwa. Znów ta odwrócona logika, owo dążenie do symetryzmu i relatywizacji ocen i postaw. Panie i panowie od „to-nie-naszej-wojny” usiłują nas przekonać, że „rosja się tylko broni”, że „nie jest wcale zła” itp., co w odniesieniu do większości Polaków – z oczywistych powodów nastawionych rusofobicznie – jest działaniem o niskiej skuteczności. Stąd wersja light – „źli są jedni i drudzy”, a w dodatku „rosja to potęga – lepiej z nią nie zadzierać”. No i „Wołyń!”, a więc „może i ruskie złe, ale Ukraińcy jeszcze gorsi”.

By nie odbiegać od sedna wpisu – ów „biedny Bachmut”, niby-troska stojąca za tym hasłem, prezentuje sprawy w wersji kuriozalnej. Bachmut nie byłby niszczony, gdyby go nie broniono. Marjinkia stałaby dalej, gdyby w 2014 roku pozwolono bandytom – rzekomym separatystom i dowodzącym nimi rosjanom – włączyć miasto do tzw. donieckiej republiki ludowej. Wieluń, zdemolowany przez Luftwaffe 1 września 1939 roku, ocalałby najpewniej, gdyby wcześniej Rzeczpospolita przystała na koncesje terytorialne i ograniczenie własnej podmiotowości na rzecz III Rzeszy. W Leningradzie nie musiałoby zginąć niemal milion ludzi, gdyby sowieci poddali się Wehrmachtowi. I można by tak długo „rodżerołotersować” (czy „franciszkować”), ale takie myślenie to obraza intelektu, przyzwoitości, a w ostatecznym rozrachunku także zamykanie się na współodczuwanie i zrozumienie lęku innych. Ukraińcy nie musieliby bronić Bachmutu (niczego nie musieliby bronić…), gdyby rosja nie napadła ich kraju. Mogliby w którymś momencie odpuścić, gdyby to nie była walka o wszystko – o wolność, o tożsamość, o lepsze życiowe szanse (z dala od posowieckiej beznadziei i bardaku), o życie zagrożone rosyjskim zamiarem eksterminacji i „zwyczajnym” bandytyzmem/bestialstwem rosyjskiej armii. Jens Stoltenberg, sekretarz generalny NATO, mówił jesienią zeszłego roku w wywiadzie dla niemieckiej telewizji: „jeśli rosja putina przestanie walczyć, wtedy będziemy mieli pokój; jeśli Ukraina przestanie walczyć, przestanie istnieć jako niezależny, suwerenny naród”. Mychajło Podolak, doradca prezydenta Ukrainy, nawiązując do tych słów rzekł: „Jeśli przestaniemy się bronić, przestaniemy istnieć. Dosłownie. Fizycznie”.

Trzeba dodawać coś więcej?

Wróćmy do Bachmutu. Pod koniec zeszłego tygodnia wydawało się, że miasto upadło. Embargo informacyjne sprawia, że trudno weryfikuje się takie doniesienia, tym niemniej na dziś nadal nie można mówić o rosyjskim zwycięstwie. Nie zaryzykuję już stwierdzenia, że jest ono albo nieuchronne, albo niemożliwe – bo owszem, determinacja rosjan jest nieprawdopodobna, ale towarzyszy jej również determinacja Ukraińców i ich dowództwa.

Zasadnicza bitwa o Bachmut zaczęła się 31 sierpnia ub.r. (choć miasto już wcześniej było przez rosjan ostrzeliwane). Od tego czasu rosyjskie wojska posunęły się o kilkanaście kilometrów, zajmując część miejscowości położoną na wschodnim brzegu rzeki Bachmutówka. Ujęły też miasto w kleszcze od północnej i południowej strony, ale jak dotąd nie zdołały ich domknąć. A wszystko za cenę, ostrożnie licząc, 50 tys. zabitych i rannych żołnierzy oraz wagnerowców. Raz jeszcze to podkreślmy – 50-tysięczne straty podczas nadal niezakończonych prób przejęcia powiatowego miasta (liczącego przed wojną 70 tys. mieszkańców).

To jeden z obrazów tej determinacji.

Inny rysuje reporter „Kiev Independent”, a więc solidnego źródła, w oparciu o rozmowy z obrońcami. „Nasz batalion trafił tu w połowie grudnia, jakieś 500 ludzi”, opowiada sanitariusz imieniem Borys „Miesiąc temu było nas już tylko 150”, wylicza. „Kiedy wychodzisz na pozycję, szanse, że wyjdziesz stamtąd żywy, nie rozkładają się pół na pół”, dodaje Serhij, kolejny rozmówca. „Bardziej jak 30 na 70 proc.”.

„Walą do nas moździerzami z siedmiu-dziewięciu kilometrów”, opowiada Serhij. „Czekają, aż dom zaczyna się walić, a my musimy wyskoczyć. I wtedy próbują nas wykończyć”, żołnierz opowiada o taktyce atakujących. Z ustaleń KI wynika, że rosyjski ogień jest stosunkowo precyzyjny dzięki dużej liczbie dronów, większej, niż mają do dyspozycji na tym odcinku frontu Ukraińcy. W efekcie takiej obróbki, obrońcy tracą coraz więcej miejsc, w których mogliby się schronić. Borys wspomina o kolegach, którzy zginęli, gdy ich umocnione pozycje zawaliły się od ciężkiego rosyjskiego ognia – żołnierze po prostu zostali zasypani.

Co gorsza, brakuje amunicji. Illia, artylerzysta obsługujący moździerz 120 mm: „Otrzymujemy 10 pocisków dziennie. To wystarczy na jedną minutę pracy”. A mimo to dowództwo oczekuje utrzymania pozycji, niedostatki wyrównując w iście rosyjskim stylu – poprzez dosyłanie kolejnych żołnierzy obrony terytorialnej, w większości żółtodziobów, z innych rejonów Ukrainy. Nowi trafiają na pierwszą linię w nocy, nad ranem, gdy następują szturmy (rosyjska armia nadal po ciemku nie walczy z braku odpowiedniego sprzętu do obserwacji), zastają one obrońców nieobeznanych z otoczeniem, co generuje wysokie straty.

Nieobeznanych, ale i – co podkreśla „Kiev Independent” – słabo wyszkolonych, co znów przywodzi skojarzenia z rosyjskimi generałami i ich strategią „murowania frontu” ludzkimi masami.

Czemu ma to służyć? Skądinąd wiadomo, że gros najlepszych ukraińskich jednostek, zdjętych wcześniej z pierwszej linii, trafiło na tyły w Zaporożu. Moich znajomych, którzy przez kilkanaście tygodni walczyli w Bachmucie, przesunięto z kolei bardziej na północ, do Łymania. Drugi manewr może mieć związek ze wzrastającą aktywnością rosjan w tej okolicy (natarcia z rejonu Kreminnej), pierwszy wpisywałby się w plany zapowiadanej ukraińskiej kontrofensywy na południu. Koncept Bachmutu jako „zastępczej bitwy” (patrząc z perspektywy obrońców), toczonej, by odwrócić uwagę rosjan i skrwawiać ich bez naruszania najcenniejszych zasobów ukraińskiej armii, nowy nie jest. Ale jeśli determinacja ukraińskiego dowództwa rzeczywiście weszła na poziom nieliczenia się z życiem tych „mniej cennych”, mamy tu nową jakość.

No i pytanie, ile ci „mniej cenni” jeszcze wytrzymają?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Jakubowi Kojderowi i Ewie Pawelec.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Bachmut, połowa stycznia br./fot. Marcin Ogdowski

Wyobrażenia

„Proszę, nawet świąt nie są w stanie uszanować…”, pisze z dezaprobatą prorosyjski aktywista medialny, komentując ukraińskie „nie” na putinowską propozycję zawieszenia broni. Dziś prawosławna wigilia, car nakazał więc poddanym, by do jutra nie strzelali, oczekując tego samego od Ukraińców. Ludzki pan… Ten sam, który w Nowy Rok – także istotne święto na wschodzie – kazał swoim bandytom w mundurach napieprzać dronami kamikadze w ukraińskie miasta. A to przecież jedynie szczątkowy dowód hipokryzji moskiewskiego watażki – szerzej spoglądając, za nic miał on świętość ukraińskiej ziemi i ukraińskiego prawa do samostanowienia. Wjechał niczym rabuś do cudzego mieszkania, chcąc je nie tyle okraść, co zagarnąć. Zajął jeden pokój, drugi tylko na chwilę, bo dostał w ryj – raz, drugi, trzeci. Siedzi więc teraz poobijany i prosi o chwilę przerwy, bo w radio nadają mszę.

– Myślę, że władimir putin stara się nabrać tlenu – skomentował Joe Biden.

– To pułapka – stwierdził Wołodymyr Zełenski.

Pozostając na gruncie kryminalnej analogii – rabuś nie tylko chce odetchnąć, ale i postawić w złym świetle napadniętego, jako tego, który nawet „święty sygnał” ma za nic; oto istota pułapki. Szytej grubymi nićmi – uznałem wczoraj. Bo jakim idiotą trzeba być, by dać się na to nabrać? A jednak ruskie – i ich rodzimi zwolennicy – próbują nas nabierać. Biorąc na cel naiwność tych, którym bliska jest idea sacrum. Z miernym skutkiem, sądząc po tym, jak nieliczne w naszej infosferze są głosy wsparcia dla stwierdzeń, jak to zacytowane na wstępie. Co stanowi kolejny dowód na słabnący wpływ rosyjskiej propagandy, która przez lata, skutecznie, truła w głowach Polakom i reszcie Zachodu. Ta propaganda działała, gdy można było stwarzać wrażenie, że rosja jest czym innym niż jest w istocie. Opowiastki o konserwatywnym, szanującym „tradycyjne wartości” kraju brzmią dziś wyjątkowo fałszywie, gdy rosja kojarzy nam się z Buczą. Ilustrujące ten wpis zdjęcie Ławy Świętogórskiej – w maju 2022 roku zbombardowanej przez najeźdźców – w pełni obnaża rzeczywiste oblicze moskiewskiego chanatu.

„Z kontrrewolucją się nie rozmawia. Do kontrrewolucji się strzela”, miał powiedzieć Zenon Kliszko, bliski współpracownik Gomułki, na wieść o rozruchach na Wybrzeżu w 1970 roku. Paskudny czas, podli ludzie, tym niemniej cytat jak znalazł w odniesieniu do „propozycji” putina. Z rabusiami się nie rozmawia, zwłaszcza gdy zabijają napadniętych domowników.

– Rosja musi opuścić okupowane terytoria – tylko wtedy będzie miała „tymczasowy rozejm” – odpowiedział Kremlowi doradca prezydenta Ukrainy Mychajło Podolak. Co w zasadzie zamyka temat, bo cóż więcej można dodać?

—–

Pozostańmy jednak na gruncie mylnych wyobrażeń. Zainspirowany wpisem znajomego – który w oparciu o dane z SIPRI (Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem w Sztokholmie) przedstawił listę największych darczyńców Ukrainy – chciałbym poświęcić nieco uwagi Francji. Otóż Francja – z jej 219 mln dol. pomocy wojskowej – wypada bardzo blado w zestawieniu z Polską czy Wielką Brytanią, ba, nawet Niemcami. Wartość wsparcia to zaledwie 0,4 proc. budżetu obronnego Paryża za 2021 r. W przypadku Polski jest to aż 16 proc., Wielkiej Brytanii 5 proc., Niemiec, uwaga, 7 proc. Nominalnie największe transfery sprzętu i amunicji – amerykańskie – do listopada zamknięte kwotą ponad 18 mld dol., to nieco ponad 2 proc. budżetu Pentagonu za 2021 r. Ale…

Ale Francuzi mało się chwalą – czy jak kto woli „oficjalnie raportują” – a dużo więcej robią. Wsparcie militarne Paryża dla Kijowa – szacowane w oparciu o to, co i w jakiej ilości widać na froncie – jest bez wątpienia wielokrotnie wyższe (spotkałem się z szacunkiem mówiącym o 3 mld euro, ale nie potrafię go zweryfikować). Francuski wkład jest trudno policzalny także z innego powodu – istotną jego część stanowi wsparcie wywiadowcze dla Ukrainy (wszyscy wiemy o amerykańskim, które jest gigantyczne, zapominając o technologicznych możliwościach Francji). No i to Francuzi dają asumpt do wysyłki cięższego sprzętu – tak było wiosną zeszłego roku, gdy posłali Caesary, tak jest i teraz, gdy zapowiedzieli dostawy wozów bojowych AMX (o czym szerzej za chwilę). Ponadto to Francja utrzymuje w Ukrainie – jako jedyny kraj NATO – uzbrojony kontyngent wojskowi. Mam na myśli żandarmów (nie takich zwykłych jakby co…), którzy współtworzą ochronę prezydenta Zełenskiego.

Nie bez znaczenia jest fakt – w Polsce po wielokroć wypaczany – że Pałac Elizejski zachowuje aktywne kanały komunikacji z Moskwą. O tym, jak bardzo są one teraz przydatne, wiemy niespecjalnie dużo (a bez nich, dla przykładu, nie udałoby się utrzymać w bieżącym ruchu procesu wymiany jeńców), doświadczenie historyczne i wyobraźnia każą antycypować ich niezbędność, gdy rozpocznie się proces pokojowy.

Nim damy się zwieść „żabojadosceptycznej” narracji, zwróćmy uwagę, jak częste są kontakty dyplomatyczne na linii Kijów-Paryż (na najwyższym szczeblu). Dla przyjemności porozmawiania o kulturze nikt tego nie robi. Co podkreślam, bo owe mylne wyobrażenia na temat Francji często służą w Polsce jako lek na nasze kompleksy. „Dajemy więcej!”, co rusz pokrzykuje jeden z drugim. No i? Polska ma w tej wojnie gigantyczne znaczenie – nie tyle jako dostarczyciel uzbrojenia, co hub logistyczny. Realizujemy to zadanie niemal perfekcyjnie i tego się trzymajmy.

Co zaś się tyczy tej pierwszej roli – wkład Polski – i innych krajów dawnego bloku wschodniego – będzie się już tylko zmniejszał. Posowiecka broń jest „na wykończeniu”, co można było, w większości zostało przekazane bądź zostanie przekazane wkrótce. Strumień nowoczesnych systemów nie będzie zaś tak szeroki (nie te przemysły, nie ten know-how, nie te możliwości finansowe). Teraz czas na broń zachodnią – i to w reżimie: więcej, cięższej, szybciej.

—–

Obiecane przez prezydenta Macrona AMX-y to nie są czołgi („czołgi na kołach”, jak to piszą niektórzy dziennikarze). Owszem, mają 105-milimetrową armatę, ale strzelają amunicją o gorszych parametrach niż ich gąsienicowi „więksi bracia”. Nade wszystko jednak – nie ten pancerz. Za to mobilność i „lekkość” – w połączeniu z taką lufą – czynią z AMX-ów bardzo niebezpieczną broń dla wszystkiego poniżej czołgów.

Czołgami nie są też obiecane wczoraj niemieckie Mardery i amerykańskie Bradleye – to gąsienicowe bojowe wozy piechoty, służące do podrzucania wojska w rejon walk i zapewniania mu osłony w starciu z piechotą i artylerią przeciwnika. Do walki z czołgami się nie nadają (co nie znaczy, że nie mogą ich niszczyć); chciałbym, by to jednoznacznie wybrzmiało, obserwuję bowiem ponadnormatywny entuzjazm wynikły z faktu, że „wreszcie idzie ciężki sprzęt”. Idzie – czy raczej pójdzie, bo to kwestia tygodni – ale nie najcięższy. Jest też kwestia ilości – nie wiadomo, ile będzie AMX-ów, zapewne kilkadziesiąt sztuk, Niemcy zadeklarowały 40 Marderów, Amerykanie 50 Bradleyów. To sporo, a zarazem kropla w morzu potrzeb. Jest oczywistym, że pojawią się kolejne dostawy, i o ile francuski i niemiecki rezerwuar imponujący nie jest, Amerykanie mają setki, jeśli nie tysiące Bradleyów na zbyciu (w sumie wyprodukowano ich niemal 7 tys.). A 400 czy 500 sztuk już różnicę zrobi, solidnie mieszając na froncie.

Lecz i tak bez czołgów ani rusz.

Ukraina wciąż dysponuje znaczącym parkiem maszynowym sowieckiej proweniencji, ale w obliczu rosyjskiej przewagi ilościowej potrzebuje zachodnich czołgów. Te bowiem są po prostu lepsze.

„Taa, lepsze…”, czytałem niedawno u fana rosyjskiej myśli technicznej. „A niby skąd to wiemy?”. Pytanie niegłupie, bo jak dotąd Amerykanie, Brytyjczycy czy Niemcy z rosjanami się nie zwarli; nie przetestowali swoich tanków w starciu między sobą. Abramsy czy Challengery walczyły z T-72 w Iraku, gdzie amerykańscy i brytyjscy czołgiści zafundowali arabskim załogom piekło na ziemi. To głównie stąd bierze się przekonanie o absolutnej dominacji zachodniej broni pancernej, a przecież „Irakijczycy to nie rosjanie”; „nie ta kultura techniczna, nie to wyszkolenie, nie ta dyscyplina, taktyka itp., itd.”. Czyżby? – zapytam zupełnie serio, mając w głowie dziesiątki przykładów „nieogaru” rosyjskich pancerniaków.

Challengery byłyby dla nich niczym dopust boży, tymczasem Brytyjczycy już oficjalnie mówią – ustami ministra spraw zagranicznych Jamesa Cleverleya – o możliwości wysłania do Ukrainy własnych czołgów. Gdy kilka tygodni temu w podobnym tonie wypowiadali się Amerykanie – na temat Bradleyów – towarzyszył temu powszechny sceptycyzm. Ja jednak nie zamierzam iść śladem analityków, którzy twierdzą, że zachodnich czołgów Ukraina nie dostanie. Dostanie – idę o zakład, że wiosną pojawią się na froncie.

—–

„Zachód coś wie”, martwią się Czytelnicy. „Bo skąd ten nagły wysyp zapowiedzi wysyłki ciężkiego sprzętu?”. No jasne, że wie – ale za tym nie kryją się żadne apokaliptyczne scenariusze. Wbrew złowieszczeniu niektórych analityków, nie należy spodziewać się potężnego uderzenia, które miałoby na celu zajęcie całej wschodniej Ukrainy – aż po Dniepr. Oczywiście, rosjanie bardzo by chcieli, ale chcieć, a móc, to dwie różne sprawy. Armii rosyjskiej nie stać obecnie na tak rozległą operację. Wymagałaby ona dodatkowego pół miliona żołnierzy, mających wszystkiego „po korek” (czołgów, dział, samolotów, śmigłowców, indywidualnego wyposażenia itd.), działających w oparciu o wydolne zaplecze logistyczne. Skąd to wszystko wziąć?

Pozwólcie, że zepnę klamrą kwestię mylnych wyobrażeń. Sukces jesiennej mobilizacji nie przesądza o możliwościach rosji. Z 300 tys. rezerwistów, 100 tys. posłano na front – połowa z nich już nie żyje bądź została ranna.

Już wiele tygodni temu dramatycznie spadła liczba niszczonych przez Ukraińców rosyjskich czołgów, co nastąpiło przy rosnącym potencjale ukraińskiej armii. Czyżby rosjanie nauczyli się unikać strat? W pewnym zakresie owszem, lecz zasadniczo odpowiedź na pytanie kryje się w czołgowej absencji. Ukraińcy nie niszczą już tyle, bo nie ma tylu celów. Z rozmów z ukraińskimi wojskowymi, jakie przeprowadziłem jeszcze w grudniu, wynika, że liczba rosyjskich czołgów „na teatrze” spadła o 70 proc. w porównaniu ze stanem z lutego 2022 roku.

Liczba operacji lotniczych to raptem jedna piąta tego, z czym mieliśmy do czynienia w marcu.

Wyposażenie indywidualne rezerwistów woła o pomstę do nieba.

Przykładów można by mnożyć, większość nie stanowi wiedzy tajemnej (łatwo takie informacje posiąść). A i tak nie brakuje opinii, że dopiero teraz „armia rosyjska nam wszystkim pokaże”. Dwa dni temu przeczytałem, że piszę bzdury na temat możliwości dalszego wyposażania wojsk rosyjskich w czołgi. I zostałem odesłany do analizy, z której wynika, że rosja może produkować setki maszyn, a dziesięć tysięcy tylko czeka na rozkonserwowanie. Tak, w jednym miejscu, zobaczyłem to, co można przeczytać w Wikipedii, w materiałach RIA Nowosti i Iar Tass oraz w radzieckich i rosyjskich opracowaniach poświęconych temu, jak powinno się/należy prowadzić wojnę. Cóż, wolę własne źródła i własny osąd sytuacji.

One wiodą mnie do konkluzji, że rosjanie znów uderzą (gdzie i kiedy – pisałem kilka dni temu), ale nie będzie to nokautujący atak – ani realnie, ani w zamyśle. Ukraińską armię czekają ciężkie boje, straci wielu ludzi, ale da sobie radę, w czym pomóc mają zapowiadane dostawy. I kolejne.

A gdy na arenie pojawi się najcięższy zachodni sprzęt i samoloty, będzie pozamiatane.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Fot. Sierhij Michalczuk, za Ukraine.ua

(Bez)powrotni

W ostatnich dniach znów na tapet trafiła kwestia strat osobowych, poniesionych przez obie strony rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Najnowszy wysyp doniesień i komentarzy zaczął się od szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen i jej oświadczenia z 30 listopada br. Opublikowane dane dotyczące zabitych w wojnie Ukraińców mówiły o 20 tysiącach cywilów i 100 tysiącach żołnierzy. Informacje te wkrótce zostały usunięte, co wywołało kolejne spekulacje, tym razem na temat samej von der Leyen, której zarzucono powielanie bzdur. W odpowiedzi rzeczniczka prasowa Komisji wyjaśniła na Twitterze, że zacytowane szacunki odnosiły się do ogólnej liczby ofiar – zarówno zabitych, jak i rannych – i miały na celu pokazanie brutalności rosji.

Co ciekawe, o ponad 100 tysiącach zabitych ukraińskich żołnierzy mówią raporty rosyjskiego ministerstwa obrony, prezentowane przez gen. igora konaszenkowa. „Narratora alternatywnej rzeczywistości”, jak nazywają go nie tylko zachodni analitycy, ale i nieco lepiej zorientowani w wojennych realiach rosjanie. Mniejsza o zabitych – gdyby brać na poważnie to, co „konasz” mówi o zniszczonej ukraińskiej technice, Kijów straciłby już swoją armię… trzy albo i cztery razy.

Tymczasem wczoraj, w reakcji na wpadkę von der Leyen, uaktywnił się doradca prezydenta Ukrainy Mychajło Podolak. Podkreślił on, że zabitych cywilów jest znacznie więcej niż 20 tys. Nie podał innych danych, ale z wcześniejszych wypowiedzi przedstawicieli ukraińskich władz oraz z szacunków organizacji humanitarnych wynika, że straty cywilne jeszcze w listopadzie przekroczyły próg 50 tys. zabitych. Co zaś się tyczy wojskowych, Podolak powołał się na informacje sztabu generalnego, zastrzegając, że precyzyjne dane są objęte tajemnicą. Z jego słów wynika, że do tej pory poległo od 10 do 13 tys. ukraińskich żołnierzy.

Dziś rano na profilach społecznościowych Sił Zbrojnych Ukrainy pojawiły się aktualizowane codziennie dane na temat rosyjskich strat. Ludzkie – definiowane jako bezpowrotne – „dobiły” właśnie do 90 tys.

Wspominałem już o tym w innych wpisach, podkreślę raz jeszcze – kwestia strat osobowych to jeden z istotniejszych elementów wojny informacyjnej. Umniejszanie własnych ubytków służy budowaniu morale pośród swoich, „podkręcanie” danych dotyczących przeciwnika ma rujnować ducha bojowego drugiej strony. Wiedzą o tym zarówno Ukraińcy, jak i rosjanie, co dla obserwujących konflikt dziennikarzy stanowi źródło wielu utrapień.

Weźmy przykład ukraińskich statystyk dotyczących rosjan – nadal brakuje oficjalnej wykładni, czym są „straty bezpowrotne”. Opierając się o zapewnienia sztabu generalnego armii ukraińskiej, na początku inwazji byli to zabici, od połowy marca: zabici, ranni, zaginieni i wzięci do niewoli. Latem zarzucono natowską metodologię i od tej pory do dziś informacje mówią znów wyłącznie o poległych. Ale po drodze nie było żadnej korekty danych, a niektórzy ukraińscy oficjele z innych instytucji (MON, kancelarii prezydenta) nadal twierdzą, że obecnie prezentowane szacunki dotyczą nie tylko zabitych, ale też „trwale wyeliminowanych z walki”, czyli niekoniecznie martwych. A to robi różnicę, bo czym innym jest 90 tys. zabitych, a czym innym 90 tys. zabitych, rannych, wziętych do niewoli i zaginionych rosjan. Drugi szacunek jest „zamknięty” – obejmuje wszystkie bezpośrednie ofiary działań wojennych. Pierwszy implikuje istnienie całej rzeszy innych poszkodowanych. Kilka dni temu rozmawiałem z wysokiej rangi ukraińskim wojskowym – przekonywał mnie, że sumaryczne rosyjskie straty dochodzą do poziomu 200 tys. ludzi. W tym zestawieniu ponad 100 tys. to „ubytki sanitarne” (ranni, chorzy, kontuzjowani).

W takim kontekście dane przytoczone przez Podolaka wydają się szokująco niskie. I nic w tym dziwnego, bo informacja o 10-13 tysiącach zabitych ukraińskich żołnierzy jest nieprawdziwa. Prezydent Zełenski jeszcze w połowie czerwca przyznał się do 10 tys. poległych żołnierzy. Po ponad pięciu miesiącach ta liczba musiała ulec poważnym zmianom. Zwróćmy uwagę, że boje w Donbasie charakteryzowały się zmasowanym ogniem artyleryjskim. Szacuje się, że między majem a połową sierpnia rosjanie strzelali dziennie 40 tys. pocisków artyleryjskich. Przy bardzo ostrożnym założeniu, że tylko promil z nich kogoś zabił, od momentu wypowiedzi Wołodymyra Załenskiego do utraty przez rosjan inicjatywy na froncie (w dwa miesiące – od połowy czerwca do połowy sierpnia), poległo jakieś 2,5 tys. Ukraińców. Tylko wskutek ostrzałów, a co z ofiarami bezpośrednich walk? Nawet gdyby nie brać ich pod uwagę, „Podolakowa pula” kończy się latem. A przecież później walczono w charkowszczyźnie, toczono boje na froncie chersońskim, teraz kotłuje się na Zaporożu – tam nikt nie zginął i nie ginie?

Ukraińcy oficjalnie pytani o straty kręcą, ale w nieformalnych rozmowach, z poważnymi źródłami, usłyszałem o ponad 30 tysiącach poległych wojskowych. I dwa razy większej liczbie rannych. Co współgra ze słowami von der Leyen – tymi skorygowanymi przez podwładną. Współgra też z danymi amerykańskich i brytyjskich służb, ujawnianymi co jakiś czas przez ważnych urzędników i wojskowych. Dość wspomnieć przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów USA gen. Marka Milley’a, który mówił niedawno o 100 tysiącach zabitych i poszkodowanych ukraińskich żołnierzy.

Amerykanie mają mnóstwo źródeł i mechanizmów weryfikacji danych, włącznie z wysoko postawioną agenturą w rosyjskiej armii i administracji. Co podkreślam, bo Milley wspomniał też o 100 tysiącach rosyjskich ofiar, sugerując tym samym, że obie strony poniosły dotąd podobne wojskowe straty. Różni je relacja zabitych do rannych – wybitnie niekorzystna dla rosjan – o czym napiszę więcej w jednym z kolejnych wpisów.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. W ostatecznym rozrachunku to Ukraina płaci więcej w tej wojnie. Barbarzyńskie rosyjskie ostrzały miast odbierają życie bogu ducha winnym cywilom i niszczą infrastrukturę. Wyszogród, listopad 2022/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Presja

Poproszono mnie o komentarz w sprawie sensacyjnych doniesień „New York Timesa” dotyczących okoliczności śmierci Darii Duginy. Niezorientowanym pokrótce zrekapituluję: otóż z ustaleń amerykańskich dziennikarzy wynika, że za sierpniowym zamachem stoją ukraińskie służby specjalne. Rzeczywistym celem miał być Aleksander Dugin, ale zbieg okoliczności sprawił, że to nie on, a jego córka wsiadła do auta, w którym podłożono bombę. Waszyngton nie miał pojęcia o tej operacji, gdyby znał plany, byłby jej przeciwny, nie akceptuje bowiem takich działań – relacjonuje rozmowy z przedstawicielami administracji i wywiadu NYT. Kijów miał zostać przez Biały Dom „upomniany”, choć cytowany w tekście Mychajło Podolak – bliski współpracownik Wołodymyra Zełenskiego – obstaje przy twierdzeniu, że Ukraina nie ma ze sprawą nic wspólnego.

– Chcę jeszcze raz podkreślić, że każde zabójstwo podczas wojny w danym kraju musi mieć jakiś praktyczny wymiar. Musi służyć określonemu celowi – taktycznemu lub strategicznemu. Osoba taka jak Dugina nie mogła być strategicznym ani taktycznym celem dla Ukrainy – odpowiedział reporterom Podolak. Zapytany, o jakie cele w rosji chodzi, odparł: – Mam na myśli współpracowników i przedstawicieli rosyjskiego dowództwa.

„Od początku wojny Ukraina wielokrotnie udowadniała, że ​​jest zdolna do sabotażu na terenie Rosji, ale zabójstwo Duginy, jeśli informacje się potwierdzą, można uznać za najśmielszą operację tego typu. Pokazuje, jak blisko ukraińskie agencje wywiadowcze mogą zbliżyć się do rosyjskich osobistości”, pisze renomowany dziennik.

I jeszcze jedna uwaga tytułem wprowadzenia – de facto metodyczna. W wydanej przed trzema laty powieści pt.: „Międzyrzecze”, poświęconej hipotetycznej wojnie polsko-rosyjskiej, zawarłem istotny fragment dotyczący terroryzmu państwowego. Nie wszyscy tu obecni książkę znają, zatem by nie zdradzać suspensu napiszę tylko, iż chodzi o serię działań podjętych przez polskie służby na terytorium rosji, w efekcie których następuje zawieszenie broni, a później wycofanie się rosyjskiej armii z zajętych regionów Rzeczpospolitej. Nie jest to „czysta” operacja, przeciwnie. Gdy wpadłem na ów fabularny pomysł, wydał mi się nie tylko logiczny (w sensie, mogący poskutkować opisanym finałem), ale i czułem, że jest on zgodny z moim sumieniem. Uważam bowiem, że z etycznego punktu widzenia, zaatakowane przez znacząco silniejszego wroga państwo ma prawo sięgać po ekstraordynaryjne rozwiązania, także terrorystyczne (z wyczuciem rzecz jasna, by sobie bardziej przez to nie zaszkodzić). Temu przekonaniu dałem wyraz w podtytule „Międzyrzecza”, który brzmi następująco: „Cena przetrwania”. Wyraźnie to podkreślę: gdy na szali jest wolność czy wręcz biologiczne przetrwanie wspólnoty, nie oburzą mnie „niehonorowe” metody. I bazując na takim przekonaniu podchodzę do sprawy śmierci Duginy oraz ustaleń amerykańskiego dziennika.

NYT to solidna firma – teksty tej gazety są rzetelne, oparte o wiele źródeł poddanych krytycznej analizie i krzyżowym weryfikacjom. Jeśli NYT coś ustala, zwykle nie odbiega to od prawdy. Przyjmuję zatem za bardzo prawdopodobne, że Ukraińcy chcieli zabić Dugina, ale wyszło, jak wyszło. Przyznam, iż dla mnie był to trzeci w kolejności możliwy scenariusz – bardziej prawdopodobne wydawało mi się, że putinowskiego ideologa „odwalić” chcieli sami rosjanie, by po zrzuceniu winy na Ukraińców zdobyć pretekst dla bardziej zdecydowanych działań na froncie. Nieco tylko mniej prawdopodobna opcja zakładała, że wybuch na podmoskiewskiej autostradzie to efekt wewnętrznych porachunków między rosyjskimi nacjonalistami; to środowisko na poły przestępcze, z rozmaitymi biznesami – Dugin mógł kogoś mocno zdenerwować/wejść komuś w szyki. Chciano go więc zabić albo nastraszyć zabijając mu córkę. Wątek ukraiński był dla mnie czysto teoretyczną możliwością.

Tym niemniej zakładałem, że może to być sygnał wysłany przez Kijów Moskwie (który byłby bardziej czytelny, gdyby zabito ojca, nie córkę). Moskwie rozumianej jako rosyjska elita państwowa i wojskowa. „Uważajcie, bo mamy długie ręce”. Może była to akcja w odpowiedzi na powtarzające się próby zamachu na prezydenta Zełenskiego, a może element szerzej rozumianej wojny psychologicznej, zorientowanej na paraliż rosyjskich ośrodków władzy. A może jedno i drugie.

Od końca sierpnia sytuacja rosyjskich wojsk uległa dramatycznemu pogorszeniu. Gdzie nie spojrzeć są w odwrocie, a w najlepszym razie w defensywie. Staje się coraz oczywistsze, że konwencjonalnymi środkami walki rosja tej wojny nie wygra, a najprawdopodobniej sromotnie ją przegra. Pojawiają się zatem elementy atomowego szantażu, skierowanego zarówno do Ukrainy (z przesłaniem „przestańcie walczyć, bo…”) oraz do Zachodu („przestańcie ich wspierać, bo…”). Moskwa uruchomiła całą kampanię dezinformacyjną, której celem jest wywołanie powszechnego lęku przed skutkami atomowej eskalacji – aktywność (por)rosyjskich trolli, wieszczących rychłą zagładę, gdy „durny Zachód sprowokuje rosję”, obserwowana jest i w naszej infosferze. Wszystko rzecz jasna po to, by poprzez wywołanie społecznego niepokoju, wpłynąć na decyzje zachodnich rządów.

Te jednak pozostają nieugięte, co największe znaczenie ma w przypadku władz Stanów Zjednoczonych. Waszyngton, w odpowiedzi na rosyjski blef, wysyła jednoznaczne sygnały. Nie znamy szczegółów depesz, które trafiły do Moskwy, ale… Ale jeśli były szef CIA (gen. David Petraeus) mówi w wywiadzie prasowym, że odpowiedzią USA na użycie broni jądrowej w Ukrainie będzie zniszczenie rosyjskiej armii ekspedycyjnej i floty czarnomorskiej, to nie są to spekulacje emeryta, a wyraźny sygnał. Jeśli informatorzy amerykańskiego „Newsweeka” z wysokich szczebli administracji zapowiadają w odwecie fizyczną eliminację władz rosji, to nie jest to niekontrolowany przeciek. Jeśli rozmówcy NYT sugerują, że Ukraińcy mogą dosięgnąć rosyjskie VIP-y – z których część może wziąć udział w ewentualnym procesie decyzyjnym dotyczącym użycia broni A – to nie jest to przypadek. Zostawienie czytelnika z przekonaniem, że we współpracy na linii Waszyngton-Kijów coś zgrzyta pozostaje niewielką ceną w porównaniu z zyskiem, jakim jest lęk rosyjskich elit.

Presja idzie z różnych kierunków – media (świadomie lub nie) czasem stają się tej presji narzędziem. I gitara – jak mawia klasyk – bo strach zabije w końcu ten reżim. Wystarczy świadomość u części wpływowych rosjan, że łatwiej pozbyć się putlera niż nieustannie drżeć o własne życie.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to