Erozja

Z chwilą, gdy Moskwa zdecydowała się na pełnoskalową wojnę z Kijowem, zasadnicze zadania armii ukraińskiej sprowadzały się do ocalenie podmiotowości i niepodległości Ukrainy, ochrony jak największych grup ludności przed rosyjskimi prześladowaniami oraz utrzymania strategicznych obszarów kraju. Poza stolicą, właściwie wszystkich dużych miast będących zarazem ośrodkami przemysłowymi, Odessy jako „okna na świat”, kontrolowanej po 2014 roku części Donbasu oraz rozległych areałów „spichlerza Europy” w środkowej i wschodniej części Ukrainy.

To skrótowe z konieczności zestawienie należałoby rozszerzyć o ukraińskie roszczenia wobec zrabowanych wcześniej przez rosjan ziem – Krymu, Ługańska i Doniecka. Odzyskanie tych terenów pozostawało w latach 2014-2022 aktualnym postulatem politycznym obu prezydenckich administracji (Petra Poroszenki i Wołodymyra Zełenskiego). Jednocześnie, wobec braku wojskowych możliwości (oraz niemożności osiągnięcia celu na drodze negocjacji z Moskwą), odkładano jego realizację na niezdefiniowane „później”. W 2022 roku udana operacja obronna, kontrofensywa i przejęcie inicjatywy operacyjnej na froncie, rozbudziły nadzieje Ukraińców. Wydarzenia z pierwszych miesięcy 2023 roku – w trakcie których to rosjanie na powrót stali się bardziej aktywną stroną konfliktu – wobec mizerii rosyjskich sukcesów tylko ugruntowały przekonanie o możliwym zwycięstwie Ukrainy. Mglista wcześniej perspektywa powrotu do granic sprzed 2014 roku stała się dla Kijowa jasno zdefiniowanym warunkiem zakończenia działań zbrojnych.

A zatem czeka nas kolejna kontrofensywa, a raczej – pozostając na gruncie realizmu – seria rozłożonych w czasie uderzeń, które docelowo doprowadzą do wyparcia rosjan. Problem w tym, że jest to zamiar tak oczywisty, że nie sposób oczekiwać od moskali jakiegoś dramatycznego braku przygotowania. Dobrze wiemy, że od miesięcy ryją linie obronne na zajętych terenach Ukrainy, że trzymają w odwodzie sporo sił na wypadek ukraińskiego uderzenia. Logika wojskowego rozumowania również działa na korzyść ruskich – oni dobrze wiedzą, co z perspektywy Ukraińców byłoby najefektywniejszym posunięciem (rozcięcie korytarza lądowego prowadzącego na Krym i izolacja półwyspu). Nie ma dla nich nic zaskakującego w tym, że ZSU „macają”/szukają słabszych punktów na Zaporożu (przez cały weekend mieliśmy tam do czynienia z sytuacją klasycznego rozpoznania bojem).

W takich realiach, przy braku czynnika zaskoczenia na poziomie operacyjnym, liczą się wyłącznie twarde argumenty: „liczba luf”, wyszkolenie i determinacja żołnierzy, zasoby i możliwości logistyki. Ukraińcy biją rosjan o głowę w kwestii motywacji, nadal przewyższają ich umiejętnościami taktycznymi, ale sprawność logistyki nie jest najmocniejszą stroną ZSU. Najeźdźcy mają z tym jeszcze większe kłopoty, ale mają też relatywnie silne lotnictwo, które – przynajmniej teoretycznie – mogłoby rozstrzygnąć na ich korzyść patowe sytuacje (albo co najmniej doprowadzić do tych patowej sytuacji, hamując postępy ukraińskiego kontruderzenia).

Innymi słowy, Ukraińcy muszą zrobić coś nieoczywistego, zaskakującego, co przyczyni się do powodzenia ich rekonkwisty. Przygraniczne ataki przy użyciu walczących po stronie Ukrainy rosyjskich ochotników, to z tej perspektywy genialne posunięcie. Angaż relatywnie niewielkich sił skutkuje bowiem odpływem pełnowartościowych jednostek z obszaru „specjalnej operacji wojskowej”. Wracają one do rosji, by bronić „płonącej granicy”, osłabiając potencjał sił inwazyjnych. O skutkach propagandowych i psychologicznych pisałem już wiele – dość zaznaczyć, że niemożność upilnowania własnych granic podważa międzynarodową wiarygodność rosji (co ma szczególne znaczenie w przypadku nielicznych „sojuszników” Kremla, trzymanych w ryzach militarnym szantażem), podważa też wiarygodność reżimu w oczach samych rosjan, którzy przekonują się, jak słaba jest władza.

Wspominam o kwestiach propagandowo-psychologicznych, bo choć nie mają one szybkiego przełożenia na sytuację na froncie, docelowo mogą okazać się ważniejsze niż spektakularna bitwa. Odpowiednio zaawansowana erozja zewnętrznego i wewnętrznego poparcia (wymuszonej obojętności), to dla Kremla wyrok śmierci. Reżim nie utrzyma się, jeśli obywatele wymówią mu posłuszeństwo, co może być skutkiem ich lęku (wynikłego z przeniesionej na teren rosji wojny), ale i urażonej dumy, gdy nagle dotrze do nich, że „matuszki” nikt nie poważa, nikt się jej nie boi, nawet dawni lokaje („zaprzyjaźnione” kraje byłego ZSRR). Ukraina – poza przykładem skutecznego oporu wobec Moskwy – może zrobić niewiele więcej w temacie „urywania się” państw nadal pozostających w rosyjskiej strefie wpływów; to robota dla większych graczy. Może jednak tę erozję poparcia pogłębić u granic „własnego podwórka”. Nie zaskoczy mnie więc, gdy Kijów – w ramach szeroko zakrojonych przygotowań do rekonkwisty – pchnie wojsko do Naddniestrza.

Stacjonujące tam siły rosyjskie oraz „armia” separatystów nie będą dla Ukraińców wielkim wyzwaniem. O dosłaniu posiłków przez Moskwę nie ma mowy. Naddniestrze jest geograficznie wyizolowane, cokolwiek próbowałoby tam dotrzeć powietrzem czy wodą, zostałoby przez ZSU zniszczone. Działania Kijowa miałyby mandat legalnych władz Mołdawii, Zachód już dawno zdefiniował naddniestrzański separatyzm jako przejaw imperializmu rosji, więc pewnie oficjalnie by się od interwencji zdystansował (jak dystansuje się od przygranicznych rajdów), ale realnie nadal by Ukrainę wspierał. Jedyny problem mogłyby stanowić prorosyjskie sympatie części Mołdawian, każące założyć, że na skutek wejścia ZSU w Naddniestrzu powstaną i przez jakiś czas utrzymają się formy zbrojnego oporu. Byłoby to uciążliwe, ale…

…ale szok w rosji byłby potężny, przekaz idący w świat miażdżący – „Moskwa jest tak nieudolna, tak słaba, że nie potrafi pomóc ‘swoim’”. Możliwa reakcja Kremla? Powie ktoś: wtedy na pewno użyliby atomówek! Ja wówczas zapytam, czy środkiem oka jedzie mi czołg. Rosyjski prezydent i jego współpracownicy konsekwentnie powtarzają, że rosja będzie dążyć do pokonania „kijowskiego reżimu”. Nie sądzę jednak, by generałowie federacji – znający realne możliwości sił zbrojnych, które nie pozwalają na pokonanie Ukrainy w konwencjonalnym konflikcie – mierzyli dalej niż „dowiezienie” przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych. Ukraiński „wjazd” do Naddniestrza rosja skwitowałaby chwilową intensyfikacją uderzeń rakietowych i wrzaskliwą narracją – na więcej byłaby za krótka. A zwykłym ruskim dokręcono by śrubę terroru, licząc, że to wystarczający „lek” na rozczarowanie. Tylko jak długo tak można? Kijów – mam coraz bardziej nieodparte wrażenie – właśnie to sobie „przelicza”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Magdalenie Kaczmarek. A także: Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Szymonowi Jończykowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Maciejowi Orzechowskiemu, Czytelnikowi imieniem Jacek, Piotrowi W., Piotrowi Kmiecikowi i Danielowi Alankiewiczowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ukraińska artyleria w akcji/fot. Sztab Generalny ZSU

Determinacja

Od końca lutego ub.r. do połowy stycznia br. Ukraina otrzymała wsparcie militarne w wysokości 65 mld euro, co stanowi 135 proc. budżetu wojskowego rosji za 2022 rok. Czy putin spodziewał się tak wielkiej reakcji Zachodu? Z pewnością nie. Gdyby miał kryształową kulę i zerkał w przyszłość – gdzie dostrzegłby owo wsparcie, ale i inne skutki wywołanej przez siebie wojny – do inwazji by nie doszło. Dziś trudno się wycofać – bo dla putlera to wyrok śmierci – tym niemniej w lutym 2022 roku zawinięcie wojska do domu nie zostałoby odebrane jako słabość rosji i jej führera. Ba, uważam wręcz, że znaleźliby się ważni politycy największego kalibru, którzy dziękowaliby Moskwie za „deeskalację i zachowanie pokoju”, pozwalając jej na pozostanie w „klubie poważanych mocarstw”.

No ale putler jest geniuszem geopolityki i ma do dyspozycji „drugą armię świata” – więc wyszło jak wyszło.

Zachodnie wsparcie w połączeniu z coraz bardziej dotkliwymi sankcjami, są najlepszym dowodem determinacji wolnego świata. Determinacji dziś oczywistej, na którą rosja nie może zamykać oczu, bo przelicytuje i ucierpi jeszcze bardziej.

O czym wspominam w kontekście Mołdawii. Moskwa rzeczywiście próbuje podburzać tę część Mołdawian, u których żywe są sowieckie sentymenty i prorosyjskie sympatie (to jakieś 30 proc. populacji). Istotnie, ma to cechy wojny hybrydowej, wszak celem protestów jest wywołanie ostrego kryzysu politycznego w najbiedniejszym kraju Europy. Kraju dotkniętym separatystycznym rakiem w postaci prorosyjskiego Naddniestrza – zbuntowanej prowincji, w której stacjonują moskiewskie „siły pokojowe”. W państwie graniczącym z Ukrainą, z którą rosja prowadzi regularną wojnę. Zresztą i bez tej wojny Mołdawia Moskwie nie leżała. Znacząca część elit politycznych i społeczeństwa zorientowała się na zachód, ku integracji z Europą, a przecież mówimy o dawnej radzieckiej republice, „tradycyjnej” rosyjskiej strefie wpływów.

Przed rokiem jednemu z rosyjskich zgrupowań inwazyjnych postawiono zadanie zdobycia wybrzeża Morza Czarnego, połączenia Krymu z Naddniestrzem, „zszycia rosyjskich ziem”. Na drodze stanęła armia ukraińska, ale gdyby nie jej opór, dziś zapewne nie byłoby już Mołdawii (podobnie jak Ukrainy). Dotarłszy do Naddniestrza, ruskie „zintegrowałyby” zbuntowany region z resztą państwa. Fizyczna obecność mas rosyjskiego wojska byłaby tu czynnikiem decydującym.

Czynnikiem, który dziś nie istnieje.

Komponent wojsk rosyjskich w Naddniestrzu liczy 1500-2000 żołnierzy, właściwie pozbawionych sprzętu ciężkiego. „Armia” separatystycznej republiki jest niewiele większa, zaś potencjał mobilizacyjny pozwala na wystawienie kilkunastu tysięcy ludzi. I owszem, mołdawskie wojsko to zaledwie trzy tysiące żołnierzy, słabo wyszkolonych i uzbrojonych, ale…

Ale Mołdawia leży między Ukrainą a Rumunią, z dala od rosji. Przy granicy z Naddniestrzem znajdują się co najmniej trzy ukraińskie brygady osłaniające pobliską Odessę (również pełną wojska). To kilkanaście tysięcy żołnierzy, z których większość ma doświadczenie bojowe z walk na północy i wschodzie Ukrainy. Bardzo przyzwoicie wyposażonych i wyekwipowanych. A mowa wyłącznie o jednostkach gotowych do użycia „na już”. Oficjalnie Kijów niczego nie zapowiada, ale z wojskowego punktu widzenia jest oczywiste, że Ukraińcy nie pozwolą sobie na prorosyjską rebelię za własnymi plecami. Że w razie potrzeby – i przy braku innych alternatyw – wesprą prozachodnie i proukraińskie władze Mołdawii, za którymi stoi większość obywateli tego kraju. Ukraińską armię „stać” na takie zaangażowanie – nie odbędzie się ono kosztem frontu w Donbasie czy Zaporożu.

Ale właśnie – inna alternatywa. Wśród prozachodnich Mołdawian jest wielu zwolenników zjednoczenia Mołdawii z Rumunią. Dwa lata temu poparcie dla takiego pomysłu wyrażało 44 proc. społeczeństwa (sondaż nie obejmował mieszkańców Naddniestrza). Zjednoczenie nie jest programem politycznym obecnych władz w Kiszyniowie – jest nim integracja z Europą na warunkach pełnej podmiotowości – tym niemniej w realiach rosyjskiego zagrożenia Rumunia, członek NATO, jawi się jako strategiczny partner. Oczywiście, Rumunii daleko do wojskowej potęgi, a Sojusz to organizacja kolektywna. Bukareszt samodzielnie nie zdecyduje się na jakąkolwiek interwencję w Mołdawii, ale…

Ale w NATO jest dziś większe wyczulenie na oceny i oczekiwania państw wschodniej flanki. Bo to one nie myliły się w diagnozach dotyczących rosyjskiego zagrożenia. I to one są zagrożone. Zrewoltowana i w efekcie przejęta przez (pro)ruskich Mołdawia to dla Rumunii wyzwanie podobne do tego, z jakim mierzyłaby się Polska po niedoszłej klęsce Ukrainy. Sojusznicy zaś udowodnili już, że są w stanie podejmować niepopularne decyzje, ponad krajowymi interesami. I putin dobrze o tym wie – i mając rumuńską/natowską interwencję w puli potencjalnych ryzyk, nie zdecyduje się wyjść poza poziom inicjowania społecznych ruchawek.

Nawet gdyby chciał hybrydowe harce zmienić w twardą wojskową interwencję (zagrać va banque z przekonaniem, że tak daleko NATO się nie posunie, a Ukraińcy są „za krótcy”) – nie bardzo ma czym podziałać. W teorii istnieją dwa sposoby na dotarcie do Mołdawii „wyzwoleńczych” wojsk – za sprawą desantu morskiego bądź operacji powietrznodesantowej.

I tu kłopocik, bo WDW są tak zdziesiątkowane, że nie bardzo nadają się do jakieś poważniejszej akcji. No i przerzut spadochroniarzy z Krymu to ryzykowana operacja – ukraińska obrona przeciwlotnicza w rejonie Odessy jest silna i wiele wyładowanych spadochroniarzami Iłów-76 nie dotarłoby do celu. A co dopiero mówić o utrzymaniu mostu powietrznego. Czysto teoretycznie ruskie mogłyby zdusić seriami potężnych uderzeń ukraińską OPL w regionie – ale skoro nie zrobili tego do tej pory, w innych częściach kraju, mając silniejsze motywacje niż podpalenie Mołdawii, to dlaczego akurat tu miałoby im się udać? Szczerze wątpię.

Jeśli idzie o desant morski, to musiałby on nastąpić na obszarze Jedysanu czy dalej na południowym-zachodzie, w Budziaku – tym kawałku Ukrainy, który leży „pod” Mołdawią (Mołdawia nie ma bezpośredniego dostępu do morza). Najlepiej zaś w Odessie, gdzie istnieją dogodne warunki do wyrzucenia wojska. Lecz Odessa to twierdza, a wspomniane wcześniej tereny niespecjalnie nadają się do desantu, co nie zmienia faktu, że jest tam sporo ukraińskiego wojska i „niespodzianek” dla ewentualnych śmiałków. Tyle że śmiałków niespecjalnie dużo, bo rosyjska piechota morska również została solidnie przeflancowana (ostatnio pod Wuhłedarem). No i ludzie to jedno, jest jeszcze sprzęt i sposób, w jaki się go używa. Po kompromitującej utracie flagowego krążownika „Moskwa”, rosjanie trzymają się z dala od ukraińskich wybrzeży, dobrze nasyconych zestawami rakiet przeciwokrętowych. Jedyne, na co stać flotę czarnomorską, to walenie rakietami kalibr w ukraińskie miasta. Z baaaardzo bezpiecznej odległości…

PS. W sieci krąży filmik, na którym widać kolumnę rumuńskiego wojska – czołgi, zestawy przeciwlotnicze Gepard i rakietowe Himars – zmierzające rzekomo ku mołdawskiej granicy. Ta informacja to fejk. Kolumna została sfilmowana 22 listopada 2022 roku w mieście Alba Iulia w Siedmiogrodzie. „Film powstał podczas prób przed uroczystością wojskową zorganizowaną w związku z obchodami święta narodowego Rumunii”, napisano w komunikacie ministerstwa obrony.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Naddniestrze

Trochę jednak niepokoję się tym Naddniestrzem. Docelową wizją wzięcia Ukraińców na południu w kleszcze. Bo owszem, separatystyczna republika nie ma dość sił, by atakować Ukrainę. Komponent stacjonujących tam rosyjskich wojsk liczy 1500-2000 żołnierzy, właściwie pozbawionych sprzętu ciężkiego. „Armia” Naddniestrza jest niewiele większa, zaś potencjał mobilizacyjny pozwala na wystawienie kilkunastu tysięcy ludzi. Dla Ukrainy nie stwarza to bezpośredniego zagrożenia, ale…

Jeśli – jak zapowiadają media – Putin 9 maja uzna niepodległość Naddniestrza, otworzą się wrota dla nieciekawych scenariuszy.

Separatystyczne quazi-państwo może się zwrócić przeciw Mołdawii, od której oderwało się w 1992 roku. A mołdawskie wojsko to niewiele ponad trzy tysiące żołnierzy, słabo wyszkolonych i uzbrojonych, którzy zapewne szybko ulegliby Rosjanom i separatystom. Po co Putin miałby atakować Mołdawię? W warstwie propagandowej chodziłoby o „zapewnienie bezpieczeństwa” rosyjskojęzycznym mieszkańcom regionu, zagrożonym przez ukraińsko-mołdawsko-rumuńskie (a więc i natowskie!) knowania. W wymiarze politycznym byłby to prztyczek w nos Zachodowi i NATO, pokazanie, że w „naszej strefie robimy, co chcemy”. Nie bez znaczenia byłaby warstwa symboliczna – Kreml jak powietrza potrzebuje jakiegoś zwycięstwa przed 9 maja, a zdobycze w Donbasie wciąż pozostają skromne. Wywalczenie dla „ruskiego miru” terenu będącego dotąd niezależnym państwem (co z tego, że lilipucim? Przypomnijcie sobie ekstazę sowieciarskiej propagandy po zajęciu Krymu), dałoby się sprzedać „swoim” jako nie lada osiągnięcie. No i jest jeszcze, chyba najważniejszy, wymiar operacyjny – zdobycie przestrzeni i infrastruktury pozwalającej na rozbudowę rosyjskiego kontyngentu. A to już byłby dla Ukrainy poważny problem.

Mołdawia wraz z Naddniestrzem otoczone są przez Ukrainę i Rumunię. Próba wybicia korytarza lądowego do Naddniestrza wzdłuż brzegu Morza Czarnego jak na razie Rosjanom się nie powiodła – utknęli w okolicach Chersonia i od wielu tygodni nie są w stanie pójść dalej, na zachód. Pozostaje im droga morska – desant na zachód od Odessy, jeszcze na obszarze Jedysanu, czy dalej na południowym-zachodzie, w Budziaku (to ten kawałek Ukrainy leżący „pod” Mołdawią). Warunki terenowe są tam kiepskie, ale im bliżej Odessy, tym trudniej byłoby najeźdźcom wysadzić desant bez ryzyka natychmiastowego wpadnięcia pod ogień dobrze umocnionych obrońców. W Budziaku nie ma zbyt wielu ukraińskich wojsk – na południu Ukrainy wysiłki obrońców skupione są na osłonie Odessy od morza i wschodu. Pytanie, czy Rosjanie są w stanie przeprowadzić operację desantową w tej części Morza Czarnego? Po utracie „Moskwy”, której zadaniem było współtworzenie parasola ochronnego dla ewentualnych sił inwazyjnych, te możliwości są niższe. Zwłaszcza że flota czarnomorska straciła również duży okręt desantowy w Berdiańsku, podczas słynnego ataku na port (uszkodzeniu uległa wówczas także kolejna jednostka). Mimo wszystko „podrzucić” wojsko byłoby czym, osłonić z powietrza również, ale problem może być z „ludzkim wsadem”. Rosyjska piechota morska poniosła duże straty podczas walk o Mariupol; dziś nie wiemy, jak szybko jest w stanie wystawić odpowiednio silny i liczny kontyngent.

Wiadomo za to, że do walki pali się WDW – wojska powietrznodesantowe, pokonane przez Ukraińców podczas bitwy o Kijów. Istotnie wykrwawione, ale wciąż stanowiące dużą i realna siłę. O elitarności tej formacji decyduje nie tylko dobre wyszkolenie i wyposażenie, istotny jest też etos, budowany w oparciu o poczucie wyjątkowości. „Jesteśmy zbrojnym ramieniem Rosji, jej spadającą z góry pięścią”, brzmi jeden ze sloganów rekrutacyjnych formacji. „Desantnicy” to nie są przerażeni poborowi czy zdemoralizowani żołnierze kontraktowi (którzy uznali, że armia to dobry sposób na awans społeczny, ale żeby od razu musieć walczyć…?), a wytrawne wojsko, żyjące teraz pod silną presją „odkucia się”, zmycia upokorzenia. Patrząc z perspektywy rosyjskiego dowództwa, żal byłoby tej oddolnej chęci nie wykorzystać. Tak dochodzimy do drugiej opcji wsparcia dla Naddniestrza i wykorzystania go w wojnie z Ukrainą – drogi lotniczej. Przerzut spadochroniarzy z Krymu to ryzykowana operacja – ukraińska obrona przeciwlotnicza w rejonie Odessy jest silna. Zapewne wiele wyładowanych spadochroniarzami Iłów-76 nie dotarłoby do celu. Ale Rosjanie „umią w ryzyko” jak mało kto, co w odniesieniu do tej wojny, i WDW, już udowodnili – podczas zuchwałego rajdu na Hostomel. Port lotniczy w Kiszyniowie, stolicy Mołdawii, to jedyne w tym kraju lotnisko z prawdziwego zdarzenia (nie to co lotnisko w Tyraspolu, „stolicy” Naddniestrza). Gdyby wpadło w ręce Rosjan, mogłoby stanowić odpowiednią bazę dla mostu powietrznego z Krymu. Oczywiście, utrzymanie tego mostu wymagałoby zduszenia ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, ale przy odpowiedniej determinacji Rosjanie byliby w stanie to zrobić (ostatecznie chodzi tylko o jej okołoodesską część).

I właśnie tego najbardziej się boję – kumulacji rosyjskich uderzeń, które w konsekwencji pozwoliłyby stworzyć dla Odessy i całego południowego odcinka ukraińskiej obrony zagrożenie także z zachodu. I już sama wizja takich wydarzeń może przynieść negatywne skutki. Bo załóżmy, że Putin poprzestanie na uznaniu niepodległości Naddniestrza. Ukraińcy i tak będą musieli zareagować. Ryzyko, że skończy się jak w przypadku republik donbaskich – gdzie uznanie niepodległości było pretekstem do wejścia rosyjskich wojsk – będzie zbyt duże. Zareagować, czyli dyslokować wojsko i sprzęt, by odciąć Rosjanom możliwość morskiej i lotniczej drogi wsparcia dla naddniestrzańskich separatystów. Kosztem innych odcinków frontu.

Więc może by tak Ukraińcom pomóc? Na przykład wprowadzając do Mołdawii wojska NATO. Nie byłoby to uprzedmiotowienie Kiszyniowa, bo ten chętnie przyjmie zachodnią pomoc. Mołdawia ani myśli stać się częścią „ruskiego mira”; dość posłuchać pani prezydent tego kraju. Tym sposobem w zarodku zduszono by rosyjskie pomysły na stworzenie odpowiedniej przestrzeni operacyjnej. A gdyby jeszcze wyprowadzić w morze natowską flotę… Już sama obecność jednostek NATO w północno-zachodnim rejonie Morza Czarnego pokrzyżowałaby ewentualne plany wysadzenia orkowego desantu.

—–

W Ukrainie wiosna. Taka specyficzna, w której drzewa kwitną, a domy się walą…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Postaw mi kawę na buycoffee.to