Ułamki

„Walczymy z całym Zachodem! Z NATO!”, przekonuje rosyjska propaganda, ruskie bowiem nie są w stanie pogodzić się z faktem, że wciry otrzymują przede wszystkim od Ukraińców. Owszem, wspieranych przez Zachód, ale Ukraińców – tych pogardzanych przez wielkoruskich panów „dzikusów” i „wieśniaków”.

No to spójrzmy, jak się sprawy mają. Na załączonej grafice widzimy, jaką część budżetów wojskowych za 2022 rok sojusznicy przeznaczyli na wsparcie dla Ukrainy. Imponujący wkład w stosunku do własnych możliwości wnieśli natowscy maluczcy – Estonia i Łotwa (44,5, 39,9 proc.). Sporym wysiłkiem wykazali się średniacy – znajdująca się w tej kategorii Polska przeznaczyła na pomoc jedną piątą budżetu wojskowego za miniony rok. Ale chodząca w pierwszej lidze Wielka Brytania już niecałe 9 proc. (choć w liczbach rzeczywistych jest to imponująca kwota 4,5 mld euro). A lider – Stany Zjednoczone – operuje już niemal resztówkami (5,9 proc.). W liczbach rzeczywistych Amerykanie dają najwięcej – to prawie dwie trzecie całej wartości wsparcia, wynoszącego po roku wojny 65,3 mld euro.

Innymi słowy, dla tych, którzy wnoszą najwięcej, wsparcie dla Ukrainy nie jest żadnym wielkim wysiłkiem. Naziole putina nie walczą więc z „całym NATO”. Walczą z Ukrainą, wspartą ułamkiem możliwości Zachodu.

Wołodymyr Zełenski był jakiś czas temu gościem talk show amerykańskiego dziennikarza Davida Lettermana (program można obejrzeć na Netfliksie). I opowiedział tam taki dowcip:

Rozmawiają dwaj odescy Żydzi. Jeden pyta drugiego: „Jak tam sytuacja na świecie? Co mówią ludzie?”. Drugi odpowiada: „Mówią, że jest wojna”. „Jak to wojna?”. „Rosja wojuje z NATO”. „I jak tam?”. „No jak tam: zginęło 70 tysięcy rosyjskich żołnierzy, stracili prawie wszystkie rakiety, masa sprzętu została uszkodzona”. „A co z NATO?”. „NATO jeszcze nie przyjechało”.

I raczej nie będzie musiało…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Zełenski i Letterman/fot. Netfliks

„Żukow”

Pisałem kilka dni temu o wyjątkowo nieroztropnych działaniach rosyjskiego dowództwa, które pod Wuhłedarem wytracało dziesiątki czołgów i wozów pancernych oraz setki żołnierzy dziennie. Wczoraj – wszystko na to wskazuje – atak ostatecznie się załamał; tzn. rosjanie nadal próbują podchodzić Ukraińców, ale intensywność działań spadła i przypomina tę ze stycznia. Najogólniej rzecz ujmując, ruskie na tym odcinku „wypstrykały się” ze sprzętu i ludzi. Nawet ich wojenni blogerzy przyznają, że działo się to w okolicznościach zasługujących na miano „kretynizmu”, mając na myśli takie praktyki jak trzymanie się w kupie czy jazdę w kolumnie w bezpośrednim zasięgu ukraińskich luf. Efektem są stosy rosyjskich trupów, eksplodujące bądź już wypalone pojazdy, uchwycone na ukraińskich filmikach, z iście masochistyczną determinacją prezentowanych teraz w rusnecie. „Tacy jesteśmy durni”, grzmią militarni blogerzy (gwoli rzetelności – nie wszyscy).

Odpowiedzialnym za tę jatkę jest gen. Aleksiej Kim, jeden z zastępców Gierasimowa, w (pro)rosyjskich mediach prezentowany jako autor założeń „ofensywy zimowej”, jak pisze się już wprost o ostatnich działaniach armii najeźdźców. Rozbawił mnie komentarz, jaki znalazłem na jednym ze skarpetkosceptycznych profili na FB, zgodnie z którym Kim ma szansę stać się dla putina tym, czy Żukow był dla Stalina (w domyśle, „dostarczycielem” zwycięstwa). No więc jak na razie porównanie z sowieckim marszałkiem sprawdza się wyłącznie w kwestii szafowania żołnierskim życiem.

Miarą „sukcesu” są kolejne symboliczne progi przekraczane przez rosjan. Jak donosi Oryx – niezależna grupa analityczna – kilkadziesiąt godzin temu Ukraińcy zniszczyli tysięczny rosyjski czołg. W sumie zaś rosja straciła już 1713 tanków: obok 1012 zniszczonych, 546 wozy zdobyli ukraińscy obrońcy, 80 zostało uszkodzonych, a 75 czołgów rosyjscy żołnierze po prostu porzucili. Przy czym dane Oryx’a bazują wyłącznie na dowodach wizualnych – ogólnodostępnych fotografiach i nagraniach. Realnie rosyjskie straty są wyższe – wśród analityków panuje zgoda, że co najmniej o jedną trzecią.

Lecz straty ponoszą też Ukraińcy – na odcinku wuhłedarskim głównie od artylerii. Co ciekawe, rosjanie zgromadzili tam (i na innych „aktywnych” fragmentach frontu), masę kilkudziesięcioletnich armat, dotąd przechowywanych w zauralskich składach. Wygląda to jak siedem nieszczęść za sprawą złażącej farby i rdzy, pozbawione nowoczesnych systemów celowniczych. Niemniej działa, ilością budując jakość. Generalnie rosyjska artyleria też nie była przygotowana na wojnę o takiej intensywności. Straty bojowe – w zależności od źródeł na poziomie od 700 do 2700 dział i wyrzutni rakietowych – nie oddają istoty rzeczy. Mnóstwo armat wycofano z linii na skutek uszkodzeń, będących konsekwencją intensywnego użycia (lufy mają swoją żywotność). W efekcie koniecznym stało się sięgnięcie do głębokich zapasów. Ale to niejedyny powód – zasięg części wiekowych dział (na przykład samobieżnych hiacyntów) przekracza 30 km, co pozwala przynajmniej częściowo niwelować słabości „wielkiego nieobecnego” tej wojny – rosyjskiego lotnictwa frontowego. Niskie kwalifikacje pilotów, dramatyczny brak precyzyjnej amunicji, przy jednoczesnym dużym nasyceniu środkami obrony przeciwlotniczej po stronie ukraińskiej sprawiają, że rosyjscy żołnierze nie mogą liczyć na bezpośrednie wsparcie z powietrza – uderzenia w punkty oporu Ukraińców i ich bezpośrednie zaplecze. Stara się to zatem robić artyleria.

Lotnictwo strategiczne – po wymuszonej przez ukraińskie drony rejteradzie z europejskich lotnisk – nadal niestety ma względnie wysoką zdolność bojową. Przekonaliśmy się o tym dziś w nocy i nad ranem, przy okazji kolejnego zmasowanego ataku rakietowego na ukraińskie miasta i infrastrukturę krytyczną. Najeźdźcy wystrzelili ponad 70 pocisków manewrujących, większość z bombowców Tu-95MS.

Do ataku na bliższe cele – Charków i Zaporoże – rosjanie wykorzystali przerobione rakiety przeciwlotnicze S-300. Odpalono ich 35, co jest najliczniejszym dotąd jednorazowym użyciem S-300 w charakterze pocisków do rażenia celów naziemnych.

Strzelały również okręty z Morza Czarnego – kalibrami, z których dwa przeleciały nad Mołdawią, co zostało potwierdzone oficjalnym komunikatem tamtejszych władz. Kalibry miały też wlecieć w przestrzeń powietrzną Rumunii; Bukareszt zaprzecza, ukraińskie dowództwo, powołując się na dane z nadzoru, twierdzi, że taki incydent miał miejsce. Rumunia jest członkiem NATO, gdyby rzeczywiście doszło do takiej sytuacji, nie byłby to casus belli, ale jakaś reakcja Sojuszu musiałaby nastąpić. Obserwuję media od rana i widzę gorączkę w temacie, ale radziłbym powściągnąć emocje. I nie, nikt o chowaniu głowy w piasek nie mówi, NATO ma bowiem niezawodny środek, by odgryźć się rosji – jest nim intensyfikacja pomocy dla armii ukraińskiej. Jeśli ruskie nabroiły, same kręcą na siebie bicz.

Póki co kręci ich świadomość strat zadanych ukraińskiej infrastrukturze. Naprawdę, w rusnecie – jak przy okazji wcześniejszych nalotów – liczne grono komentatorów tej wojny cieszy się, że „znów im dołożyliśmy”. Tylko czy na pewno? Obrońcy raportują zestrzelenie ponad 80 proc. pocisków manewrujących, nie wiadomo, ile S-300 dosięgło celów. Wczesnym popołudniem 150 tys. mieszkańców Charkowa nadal pozbawionych było prądu. A ukraińskie koleje – absolutnie niezbędne do obsługi wojennego wysiłku – notowały opóźnienia pociągów od 5 do 30 minut. Sukces godny Żukowa, chciałoby się rzec…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska haubica samobieżna gdzieś na froncie/fot. Sztab Generalny ZSU

Bogowie

Trzy dni po spektakularnym uderzeniu w kompleks szkolny w Makiejewce pod Donieckiem, rosjanie oficjalnie przyznali się do jeszcze większych strat niż pierwotnie. Najpierw mowa była o 63 zabitych, i nieznanej liczbie rannych, potem stanęło na 89 ofiarach śmiertelnych. Biorąc pod uwagę tradycje rosyjskiej sprawozdawczości, poległych było zapewne kilka razy więcej, co dowodzi przerażającej skuteczności wysokoprecyzyjnych systemów rakietowych. „Boga bogów”, jak pisałem w jednym z wcześniejszych tekstów, odnosząc się do popularnego stwierdzenia, wedle którego artyleria jest „bogiem wojny”. Ale…

Ale ktoś te użyte w ataku na Makiejewkę himarsy w strefę walk dostarczył. To sprzęt amerykański, czyli droga rakiet wiodła przez ocean, a później przez kawał Europy, i mierzyła tysiące kilometrów. W tym pozornie błahym stwierdzeniu kryje się zapomniana czy ignorowana prawda o warunku koniecznym militarnego sukcesu – bez sprawnej logistyki ani rusz. Niezależnie od tego, jak wyszkolona i wyposażona będzie armia, pozbawiona na czas amunicji, paliwa, jedzenia i zaplecza medycznego, w najlepszym razie nie zwycięży, w najgorszym poniesie porażkę. Bóg jest zatem inny, a imię jego zaczyna się na literę „L”.

„Generał gdzieś załatwił”

O tym, jak ważna jest logistyka, przekonałem się w Afganistanie. W 2012 r. duża część transporterów Rosomak jeździła z uszkodzonymi siatkami LSO (chroniącymi zasadniczy pancerz przed granatami RPG). Formalnie były to sprawne wozy, podobnie jak rosomaki z niedziałającymi urządzeniami do obserwacji nocnej. Za dnia maszyny te z powodzeniem mogły brać udział w rozmaitych operacjach, wszystko więc było ok. Wysoki wskaźnik sprawności sprzętu to w wojsku, szczególnie na wojnie, nie lada wyczyn, były więc powody do zadowolenia.

Wyczyn, który mimo wysiłków mechaników realnie trudno było osiągnąć, bo zaopatrzenie kontyngentu kulało. Zamówione części „szły” do Afganistanu nawet kilka miesięcy. Do dziś włos mi się jeży na wspomnienie historii pododdziału, który przez długi czas jeździł na niesprawnych oponach, bo zabrakło kołków do wulkanizacji. „Generał gdzieś załatwił”, podsumował historię jeden z rozmówców. „Załatwianie” sprowadzało się również do kanibalizacji, czyli pozyskiwania części ze zniszczonych i uszkodzonych wozów. Co w połączeniu z niewiarą w szybkie działanie służb logistycznych, sprzyjało utrzymaniu fikcji wysokiej sprawności. Chętnie przyjmowanej na kolejnych szczeblach, któż bowiem lubi meldować o kłopotach? Tyle że na końcu łańcucha – w gabinetach wojskowych urzędników i polityków – wojna była pojęciem zupełnie abstrakcyjnym. Tam nikt życia na niesprawnym sprzęcie nie ryzykował.

Wojskowa logistyka dzieli się na cztery obszary. Pierwszy obejmuje zaopatrzenie w paliwo, amunicję, części zamienne, medykamenty i racje żywnościowe. Na drugi składa się zaplecze remontowe. Trzeci, kwatermistrzowski, odpowiada za warunki bytowe. Czwarty związany jest z zabezpieczeniem medycznym. W Afganistanie dwa ostatnie spoczywały na barkach Amerykanów, oba pierwsze w istotnym zakresie zależały od Polaków. Przy odległości dzielącej kraj od miejsca ekspedycji (4 tys. km) i braku strategicznego transportu lotniczego, kłopotów nie dało się uniknąć. Na szczęście pod ręką byli Amerykanie.

Zabrakło ich podczas granicznego kryzysu z jesieni i zimy 2021 r., który w momencie największego nasilenia angażował niemal jedną trzecią wojska. Pozostałe po redukcjach służb tyłowych armii dwie brygady logistyczne (w Bydgoszczy i Opolu) przez pół roku nie zdołały dowieźć na wschód wystarczającej liczby kontenerów mieszkalnych. Część wojska mieszkała więc w ziemiankach, co kompletnie nie przystaje do standardów XXI-wiecznej armii, operującej w niewojennym reżimie, w kraju z gęstą siecią nowoczesnych dróg.

Ile pali czołg? Dużo…

Wróćmy do wyzwań wojennych. W 2005 r., gdy intensywność walk w Iraku była najwyższa, konflikt kosztował amerykańskiego podatnika 190 mln dol. dziennie. Skąd ta suma? Amerykański żołnierz musi otrzymać posiłki o wartości 4000 kal., co czyni z logistyki made in USA wyjątkowo drogie przedsięwzięcie. Bo nie chodzi tylko o bilans, ale i różnorodność. Amerykańskie stołówki „na teatrze działań” wyglądają jak bary szybkiej obsługi. W największych bazach w Iraku i Afganistanie lunch można było wybierać z dwudziestu pozycji. Produkty nie pochodziły z lokalnego rynku, przylatywały z USA, głęboko przetworzone, zmrożone, poddane obróbce pod kątem zapobieżenia masowym zatruciom. Warta kilkaset dolarów tona owoców, po uwzględnieniu kosztów transportu puchła do wartości kilkunastu tysięcy dolarów.

A nie samym jedzeniem żołnierz żyje. Dostarczenie do zbiorników agregatów i baków pojazdów paliwa o wartości 10 tys. dolarów kosztowało trzy-cztery razy tyle, a w sytuacji, gdy trzeba je było przetransportować do oddziałów z wysuniętych posterunków – nawet 10 razy więcej. Konwój sam „palił”, wymagał ochrony (której wozy też „paliły”), zaangażowani ludzie potrzebowali jedzenia, picia, amunicji, w razie potrzeby – ewakuacji medycznej. Dodajmy do tego zużycie amunicji, zniszczony i uszkodzony sprzęt. Gdy mówimy o 150-tysięcznym kontyngencie, łatwo robi się z tego 190 mln dol.

Zostawmy historię – radziecki czy rosyjski sprzęt, będący postawą dla obu armii walczących w Ukrainie, też jest energochłonny. Godzina lotu śmigłowca Mi-24 wymaga niemal tony paliwa. Przy przyzwoitym średnim zużyciu i średnim przebiegu starczyłoby na prawie rok jeżdżenia cywilnym autem. „Weźmy typowy rosyjski batalion czołgów – 31 T-72B czy T-90, trzy ciągniki ewakuacyjne, kilka samochodów osobowo-terenowych, 30 ciężarówek, pluton przeciwlotniczy, pluton łączności”, pisze Michał Fiszer, niegdyś wojskowy pilot, dziś wzięty analityk. Na pytanie, ile paliwa zużywa czołg, odpowiada: 800 litrów na 100 km. Co dla 34 czołgów i ciągników ewakuacyjnych na tym samym podwoziu daje 27 tys. litrów. Z uwzględnieniem innych pojazdów – 35 tys. litrów. „Czyli siedem typowych wojskowych cystern samochodowych dla jednego batalionu na 100 km marszu”, konkluduje Fiszer, autor wydanej razem z synem Jackiem książki pt.: „Wojna w Ukrainie. Od napaści do kontrofensywy”. A przecież czołg zużywa paliwo i na postoju – ok. 20-30 litrów na godzinę. By mógł w razie potrzeby strzelać, agregat zasilający elektrykę i hydraulikę musi pozostać na chodzie. „Dla jednej brygady mającej cztery bataliony, dywizjon artylerii i kilka samodzielnych kompanii robi się z tego już 200 tys. litrów na każde 100 km lub 5 tys. litrów na każdą godzinę postoju. A to 40 wojskowych cystern paliwowych po 5 tys. litrów”, czytamy.

rosjanie utrzymują w Ukrainie średnio 500-600 czołgów. W okresie największego zaangażowania (na przełomie lutego i marca ub.r.) było to nawet 1500 maszyn.

Zjawisko zasięgu ciężarówki

A co z wsadem do kotła? Gdy w 2015 r. trafiłem na donbaski front, przeżyłem szok. Wypieszczony przez amerykańską logistykę, znalazłem się w realiach iście drugowojennych, gdy żołnierz dostawał puszkę mięsa, kawałek chleba i tyle. Przydziałowa wieprzowina – którą mnie uraczono pod Mariupolem – była niejadalna, z ulgą więc przyjąłem fakt, że wysiłek aprowizacyjny na rzecz ukraińskiej armii częściowo wzięło na siebie społeczeństwo. Lokalni aktywiści dowozili na front gotowe posiłki oraz inne produkty spożywcze. Z czasem, gdy armia okrzepła, wojskowa logistyka zaczęła dbać o żołnierzy w większym zakresie, lecz do amerykańskich standardów nie dobiła. Zresztą, nie było takich ambicji, bo Amerykanie są niedościgłym wzorcem (w końcu kto bogatemu zabroni?). No i ukraiński standard jest wyższy od rosyjskiego, armia najeźdźcy bowiem nadal hołubi zasadzie, że żołnierz winien się wyżywić we własnym zakresie.

Amunicji jednak sam sobie nie zorganizuje, zwłaszcza tej cięższej. Na przełomie maja i czerwca u.br. rosjanie zużywali dziennie od 40 do 60 tys. pocisków artyleryjskich. Uśredniając, mamy 1,5 mln na miesiąc, 3 mln we wspomnianym okresie. Wcześniej wojna nie miała tak artyleryjskiego charakteru, rosyjskie wielkokalibrowe lufy wyrzucały z siebie nie więcej niż 10 tys. pocisków. W lipcu zużycie spadło do poziomu z zimy i nie przebiło tego pułapu aż do końca 2022 r., co znaczy, że rosjanie od początku inwazji wystrzelali 5,5 mln sztuk amunicji artyleryjskiej. Tymczasem „nabój do haubicy waży jakieś 60 kg (45 pocisk i 15 ładunek miotający). (…) A co z amunicją dla czołgów, piechoty i jej wozów bojowych, co z rakietami przeciwpancernymi, granatami do moździerzy?”, pytają retorycznie Michał i Jacek Fiszerowie. Przy tak wysokiej intensywności ognia nie sposób zachować ciągłości bez tworzenia podręcznych zapasów. „A jak przechowywać amunicję w polowym składzie? To nie ziemniaki, jak zawilgotnieje, będzie do niczego. A zabezpieczenie przeciwpożarowe, ochrona przed dywersja? To mnóstwo organizacji, sprawności, zaradności”, przekonują autorzy „Wojny w Ukrainie”.

Tak dochodzimy do kolejnych wyzwań. Wspomniane na wstępie himarsy – które pojawiły się na froncie wczesnym latem 2022 r. – zmieniły zasady gry. Ich zasięg (do 80 km) i przede wszystkim precyzja, zmusiły rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych w miejscach rozlokowania artylerii bądź w niedużej odległości od stanowisk bojowych. Obecnie takie magazyny znajdują się zwykle 100 km od frontu. Daleko? Dość, by chronić się przed himarsami i wystarczająco, by sprawić nie lada kłopot. Rosyjska logistyka bazuje na transporcie kolejowym, co wraz z innymi słabościami – przede wszystkim niedostateczną liczbą samochodów i opartym o siłę ludzkich rąk załadunkiem – skutkuje tzw.: zjawiskiem zasięgu ciężarówki. Maksymalnie 100 km od najbliższej linii kolejowej – tyle wynosi odległość pozwalająca na efektywne działania rosyjskich jednostek wojskowych. Im ten dystans się zwiększa, tym bardziej szwankują dostawy. I głównie stąd bierze się lęk Moskwy przed himarsami o zasięgu do 300 km – rosyjscy politycy i generałowie nie tyle boją się ataków na cele w rosji, co większego paraliżu logistyki. Jak na razie Ukraińcy takich rakiet z USA nie otrzymali.

Zmora wojny materiałowej

Ale i obrońcom nie brakuje zmartwień. Część jest uniwersalna (będąca udziałem i drugiej strony). Oddajmy głos Fiszerom: „Jedna salwa pojedynczego dywizjonu (haubic – dop. MO) to ponad tona amunicji. W ciągu dnia walk dywizjon może wystrzelić i 50 takich salw”. Do obsługi takiego ognia trzeba 10 wozów amunicyjnych o ładowności po 7 ton (skrzynki też ważą). Gdyby te samochody zbić w kolumnę przy zachowaniu minimalnej bezpiecznej odległości (50 m), dodać wozy z innym zaopatrzeniem, uwzględnić fakt, że dywizjon jest częścią większego związku taktycznego (np. brygady), robi nam się kilkukilometrowy konwój. Który wymaga utwardzonej drogi, odpowiedniego zabezpieczenia, którego wyjazd w trasę musi być skorelowany z bieżącymi potrzebami walczących oddziałów. Ukraińcy mają tu bardziej pod górkę, bo rosjanie – przynajmniej teoretycznie – dysponują większymi możliwościami ataku na kolumny logistyczne z powietrza.

Lecz nie to spędza sen z powiek ukraińskim generałom i politykom. „Żaden kraj NATO poza Stanami Zjednoczonymi nie ma wystarczających początkowych zapasów broni ani zdolności przemysłowych do prowadzenia pełnoskalowych działań wojennych”, piszą eksperci Royal United Services Institute, brytyjskiego ośrodka analitycznego. To skutek pozimnowojennej demilitaryzacji, na którą szczególnie ochoczo przystały zachodnioeuropejskie państwa. Tymczasem konfrontacja z rosją oznacza dla Ukrainy – a więc i dla jej sojuszników – wojnę materiałową na ogromną skalę. Ukraińskie zapasy amunicji są przetrzebione, możliwości produkcji – skromne. Zachód śle pociski z własnych arsenałów, ale w magazynach wielu natowskich armii niebawem będą już tylko żelazne zapasy. Donatorzy kupują też amunicję na całym świecie – w ostatnim w 2022 r. pakiecie pomocowym znalazło się m.in. 65 tys. pocisków artyleryjskich 152 i 122 mm oraz 50 tys. pocisków rakietowych Grad, czyli amunicji w standardzie (po)radzieckim. Pociski „natowskie” (155 mm) trafiają do Ukraińców niemal wprost z linii produkcyjnych. Zachód zwiększa możliwości fabryk zbrojeniowych, ale to proces rozłożony w czasie. USA podwoją produkcję amunicji artyleryjskiej za sześć do dwunastu miesięcy. Problemem nie jest wola polityczna, a kwestie techniczne. Co przywodzi nas do wniosku, że bez logistyki ani rusz, ale i ona ma swojego boga – bazę przemysłową.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi i Monice Kołakowskiej.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Maciejowi Jakóbiakowi, Joannie Siarze, Kamilowi Kajetanowiczowi, Katarzynie Milewskiej i Małgorzacie Kurczabie.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Ukraińskie czołgi pod Bachmutem. One też spalają gigantyczne ilości paliwa…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Cele

Nad ranem w Kijowie znów zawyły syreny alarmowe. Tym razem rosjanie nie zaatakowali Ukrainy rakietami, nie był to też mieszany nalot przy użyciu pocisków balistycznych i dronów. W ruch poszły jedynie te ostatnie – irańskie szahidy, które nadleciały nad miasto dwiema falami. W stolicy niewielkiemu uszkodzeniu uległ budynek administracji i cztery domy mieszkalne, pod miastem – kolejny. Wszystkie zniszczenia wywołały szczątki spadających dronów-kamikadze – stołeczna obrona przeciwlotnicza zestrzeliła ich w sumie 13.

Co istotne, nie ma zgłoszeń o stratach osobowych.

Jeszcze jakiś czas temu spekulowano, że zapas amunicji krążącej, posłanej rosjanom przez Iran, uległ wyczerpaniu. Szahidy na wiele dni znikły znad Ukrainy, ich nieobecność tłumaczono także konstrukcją, źle znoszącą zimowe warunki – co ostatecznie okazało się nieprawdą. Drony-kamikadze irańskiej produkcji mogą operować przy niskich temperaturach, o czym dziś przekonali się kijowianie. Tym niemniej faktycznie – wcześniejsze partie tej broni musiały rosjanom „wyjść”. Bez zbędnych szczegółów – zestrzelone rano szahidy zostały wyprodukowane na przestrzeni ostatnich tygodni. To zaś oznacza, że Teheran kontynuował dostawy mimo świadomości, że drony nie rażą celów wojskowych – że rosjanie używają ich do ataków na obiekty cywilne. Mamy tu zatem do czynienia ze świadomym udziałem w praktykach terrorystycznych.

Których rosja nie zamierza zaprzestać – o czym mówił ostatnio sam putin (dodając do wypowiedzi absurdalny argument, że to Ukraina zaczęła, atakują most krymski). Zachód reaguje, śląc i obiecując kolejne dostawy nowoczesnych systemów obrony przeciwlotniczej. Wczoraj gruchnęła wiadomość, że Amerykanie zamierzając dostarczyć armii ukraińskiej patrioty. Dziś, że Francuzi i Włosi przekażą Ukraińcom własne porównywalne systemy o nazwie SAMP/T. Oficjalnych deklaracji należy spodziewać się lada moment, zaraz potem ruszą szkolenia ukraińskich załóg – jeśli idzie o patrioty, nastąpi to w Grafenwoehr w Bawarii, gdzie znajduje się baza sił lądowych USA.

Szef Pentagonu Lloyd Austin i sekretarz stanu Antony Blinken, wielokrotnie w ostatnim czasie podkreślali, że obrona przeciwlotnicza jest priorytetem, jeśli chodzi o potrzeby wojskowe Ukrainy. Takie same opinie wyrażali przywódcy europejscy. Przekazanie wspomnianych systemów nie powinno więc być zaskoczeniem, ale zwróćmy uwagę, że w tej kategorii uzbrojenia to najlepsze, co Zachód może dać Ukrainie. Najnowsza i najbardziej sekretna wojskowa technologia zaczęła docierać na wschód już jakiś czas temu – punktem przełomowym były późnowiosenne dostawy himmarsów. Niemniej był to strumień wąski, ostrożnie dozowany, wciąż bowiem pokutowała – i w jakiejś mierze nadal pokutuje – obawa przed reakcją rosjan z jednej strony, utratą tajemnic (na przykład, gdy sprzęt wpadnie w ręce wroga) z drugiej. Z tej perspektywy patrząc, wysyłka patriotów to przekroczenie kolejnej „czerwonej linii”. Mówiąc wprost, NATO boi się dziś mniej i daje temu wyraz.

Lecz to zapewne również zwyczajna konieczność. Przez długi czas wsparcie dla ukraińskiej OPL sprowadzało się do „załatwiania” gdzie się dało części i całych systemów, w tym amunicji, pochodzenia sowieckiego. Problem w tym, że „rynek” się wydrenował, a ukraińskie zapasy – po dziesięciu miesiącach intensywnej wojny – są już na wyczerpaniu. „Bezbronne niebo” to porażająca wizja i pewny krok w kierunku ukraińskiej porażki, którego NATO nie chce ryzykować, nawet za cenę tak kosztownych dostaw (dość wspomnieć, że pojedyncza bateria Patriot kosztuje 2,5 mld dol; Ukraińcy raczej najnowszych wersji nie dostaną, ale i tak powierzony im zostanie sprzęt o wielkiej wartości).

Kreml już czuje pismo nosem i ustami dmitrija pieskowa grozi, że „patrioty w Ukrainie staną się celem rosji”. Uśmiecham się, gdyż dobrze pamiętam równie buńczuczne zapowiedzi dotyczące himmarsów. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś mi powiedział, że w rosji zaczęto właśnie budować makiety patriotów, które podobnie jak makiety himmarsów „zagrają” w propagandowych filmikach rus-armii, ilustrujących widowiskowe rozwalanie zachodnich super-broni.

Budowniczy mają jeszcze trochę czasu, bo wdrożenie zachodnich systemów nie nastąpi z dnia na dzień. Dotychczasowa praktyka pokazuje, że o kolejnych dostawach nowoczesnego sprzętu dla Ukrainy dowiadujemy się post factum, a jedną z tajemnic ukraińskiego „szybkiego uczenia się” (nowych broni) jest fakt, że szkolenia odbywają się wcześniej, w tajemnicy, czasem w rygorze „decyzji jeszcze nie ma, ale na wszelki wypadek zapoznajcie się z tym systemem” (wiem, jak to brzmi, wybaczcie, lecz nie czuję się uprawniony do dzielenia się szczegółami). No i pozostaje kwestia spięcia różnorodnych elementów OPL w jeden działający system – „pożenienia” różnych technologii (zachodniej, też przecież zróżnicowanej, posowieckiej i ukraińskiej). Myślę, że w najlepszym razie zajmie to wiele tygodni. Że o pierwszym bojowym użyciu patriotów usłyszmy nie szybciej niż na wiosnę.

Chciałoby się szybciej, to oczywiste. Z drugiej strony patrząc, Ukraina musi budować swoje zdolności obronne nie tylko na dziś czy jutro, ale i na pojutrze. Jestem przekonany, że armia ukraińska pokona rosjan i wyrzuci ich z kraju, lecz zarazem wątpię, by przyniosło to koniec wojny. Taki „automatyczny”; rosja bowiem nie odpuści i pobita na lądzie – przynajmniej przez jakiś czas – będzie jeszcze kontynuować kampanię terrorystycznych ataków powietrznych z użyciem rakiet i dronów. Z zamysłem nie tyle zemsty, co dalszej dewastacji Ukrainy, z nadzieją, że jej mieszkańcy w końcu „pękną”.

To na ten scenariusz Kijów potrzebuje solidnego parasola.

Koniecznym byłoby też pozbawienie rosjan dostaw nowych rakiet i dronów (zapasy w końcu i tak wystrzelają). Czyli presja na sojuszników typu Iran czy Korea Północna oraz fizyczne zniszczenie rosyjskich zakładów. Nie produkują one pocisków balistycznych i rakiet „na kopy” – przeciwnie. Ale nawet te 40 sztuk miesięcznie, to o 40 za dużo. Nad tym jednak pochylę się przy okazji innego wpisu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Uszkodzony rosyjski pocisk manewrujący/fot. Sztab Generalny Sił Zbrojnych Ukrainy

Podgryzanie

Od rana w rosyjskim Internecie panika, złość i chęć odwetu. A wszystko za sprawą dwóch niemal jednoczesnych eksplozji, do których doszło na lotniskach wojskowych Engels (koło Saratowa) i Diagilewo (pod Riazaniem). Pierwsza baza znajduje się około 700 km od granicy z Ukrainą, druga – niespełna 600 km. O czym wspominam, bo wiele wskazuje na to, że przynajmniej w Engels mieliśmy do czynienia z atakiem ukraińskich dronów-samobójców.

W obu przypadkach chodzi o niezwykle ważne obiekty, które przynajmniej w teorii powinny mieć doskonałą obronę przeciwlotniczą. Engels to stała baza bombowców dalekiego zasięgu Tu-95 (zwanych w kodzie NATO „niedźwiedziami”), z kolei w Diagilewie stacjonują bombowce średniego zasięgu Tu-22M. „Niedźwiedzie” stanowią element sił strategicznych rosji; zaprojektowano je do przenoszenia ładunków jądrowych na ogromne odległości i taką rolę próbowałyby odegrać, gdyby doszło do starcia z NATO.

W wojnie z Ukrainą tupolewy używają konwencjonalnej amunicji. Co istotne, nie wykonują klasycznych rajdów bombowych – nadlatując nad cel i zrzucając bomby – a atakują znad terytorium rosji, strzelając dalekonośnymi rakietami i pociskami manewrującymi. De facto są bezkarne, działają bowiem poza zasięgiem ukraińskiej obrony przeciwlotniczej (wyrzutnie S-300 – nadal stanowiące najważniejszą część parasola Ukrainy – ślą pociski na odległość do 200 km). Realnie nie grozi im również ukraińskie lotnictwo załogowe, zbyt szczupłe, by decydować się na misje nad rosją. Walka z Tu-22M i Tu-95 ma zatem charakter pośredni i sprowadza się do zestrzeliwania wysłanych przez bombowce rakiet.

A właściwie miała taki charakter – do dziś. Jak wynika z dostępnych informacji, w Engels poważnie uszkodzono dwa Tu-95, ranne zostały dwie osoby. W Diagilewie zginęły trzy osoby z obsługi lotniska, jest też sześciu rannych; na razie nie wiemy, czy zniszczeniu uległa któraś z „tutek”.

Zgodnie z zapewnieniami rosjan, pod Riazaniem nie doszło do ataku, a wypadku – pożaru ciężarówki z paliwem. Na temat wydarzeń z Engels oficjalne czynniki nabrały wody w usta – mimo wspomnianej nadaktywności militarnych blogerów, piszących o ukraińskich dronach. Należy tu wspomnieć, że Ukraińcy – przynajmniej oficjalnie – nie dysponują dronami kamikadze o zasięgu umożliwiającym tak odległe ataki. Testują system zdolny do rażenia obiektów na odległość do 1000 km, na razie jednak brakuje solidnych informacji o jego gotowości. Oczywiście, wojna przyśpiesza prace konstrukcyjne, ale pod uwagę należy brać także inne możliwości – użycia przez Ukraińców jakiejś zachodniej konstrukcji bądź dronów krótkiego zasięgu, wystrzelonych przez dywersantów operujących w rosji.

Uderzenie w elementy kluczowej infrastruktury militarnej, w głębi własnego terytorium, to dla rosjan siarczysty policzek. Niewykluczone, że dzisiejszy ostrzał rakietowy ukraińskich miast był typową dla najeźdźców reakcją na kolejną doznaną porażkę. Ale w obiegu jest też opinia, zgodnie z którą atak rosjan był wcześniej zaplanowany, a ukraińskie uderzenie na lotnisko/a miało charakter wyprzedzający. Flotylla Tu-95 nie jest liczna – to około 60 maszyn, zapewne tylko część w stanie lotnym. Już wyeliminowanie kilku oznacza osłabienie potencjału agresora. Byłoby to „podgryzanie” podobne do działań wymierzonych we flotę czarnomorską. Ukraińcy nie dysponują imponującymi siłami nawodnymi, tymczasem rosjanie gros ataków rakietowych wyprowadzają właśnie z morza. Sposobem na ich ograniczenie stały się punktowe ataki na rosyjskie okręty, z wykorzystaniem dostępnych środków – rakiet przeciwokrętowych i morskich dronów. W efekcie flota czarnomorska dała nogę z Krymu – większość okrętów przebazowano do odleglejszych portów w rosji. Rakiety wystrzeliwane z morza wciąż w kierunku Ukrainy lecą, ale o ograniczonej swobodzie operacyjnej rosjan najlepiej świadczy fakt, że istotna część ataków wykonywana jest z Morza Kaspijskiego.

Zniszczenie rosyjskich nośników (samolotów/okrętów), to w tej chwili kluczowa sprawa. Ukraińcy dysponują niezłą obroną przeciwlotniczą (dziś udało się zestrzelić 60 z 70 rakiet), a dzięki NATO ponoszą w rosyjskich ostrzałach rakietowych nieliczne straty ludzkie. Amerykański zwiad satelitarny na bieżąco monitoruje aktywność rosyjskiego lotnictwa strategicznego. Analitykom wywiadu nie umyka zwiększonych ruch w bazach lotniczych na terenie federacji, poprzedzający kolejne operacje. Starty bombowców są rejestrowane w czasie rzeczywistym, informacje na ich temat natychmiast trafiają do ukraińskiej armii. Stąd alarmy przeciwlotnicze, które odzywają się z wyprzedzeniem pozwalającym ludności cywilnej udać się do schronów (bombowce potrzebują kilkunastu minut na osiągnięcie pozycji i pułapu, z którego możliwe jest wystrzelenie rakiet). Podobnie funkcjonuje nadzór morskiego potencjału moskwy. Tyle że to działania reaktywne. Nasycenie ukraińskiej OPL kolejnymi systemami poprawi jej skuteczność, ale w obliczu skali rosyjskich ataków coś się zawsze przebije. Tymczasem system energetyczny Ukrainy – będący podstawowym celem rosjan – jest na krawędzi załamania. I co, jeśli „skończy się” szybciej niż rosyjskie rakiety? W odpowiedzi na to pytanie kryje się dramat milionów ludzi pozbawionych prądu, wody i ogrzewania. Zimą, która dopiero się rozkręca.

Skasowanie jak największej liczby rosyjskich bombowców to sposób na ograniczenie skali humanitarnej katastrofy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tu-95 „złapany” w pobliżu Wysp Brytyjskich/fot. RAF