Ślepota

Od wielu miesięcy nad Wisłą – i dalej na zachód aż za ocean – postrzegamy sytuację Ukrainy i rosji w nazbyt asymetryczny sposób. Ta pierwsza „ledwo żyje”, druga jawi się niczym twór z teflonową powłoką, po której „wszystko spłynie”. Skądinąd przekonanie obywateli wolnego świata do takiej wizji należy uznać za duży sukces (pro)rosyjskiej propagandy. Nie zmienia to faktu, że ta percepcja – delikatnie rzecz ujmując – kłóci się z realnym stanem rosyjskiej gospodarki i armii.

O ich kondycji pisałem już nie raz, nie będę więc sięgał po szczegóły, a poprzestanę na wyjściowej tezie: widzimy słabnącą Ukrainę – która rzeczywiście jest w złej sytuacji – i nie dostrzegamy słaniającej się rosji. A że ta „selektywna ślepota” jest także udziałem wielu zachodnich polityków, jej skutki mogą być katastrofalne.

I o tym pisałem przedwczoraj, poświęcając uwagę głównemu rozgrywającemu Zachodu, jakim niebawem stanie się nowy prezydent USA. Pozwólcie, że przypomnę niezbędne fragmenty. Uważam, że Trump może rosjanom dać złudzenie siły i sprawczości. Tak się stanie, jeśli Ameryka porzuci Ukrainę, czyli przymusi Kijów do zawarcia pokoju na warunkach bardziej komfortowych dla Kremla. Na przykład takich, że Ukraina nie tylko godzi się na status quo, ale i wycofuje z objętych roszczeniami obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Co nadal będzie moskiewską porażką (bo rosja chciała więcej), zarazem mając postać na tyle poważnej zmiany granic, że da się ją sprzedać jako rosyjskie zwycięstwo. A jeśli rosjanie uwierzą w opowieść o spektakularnym sukcesie „spec-operacji”, nakarmią nią swój imperializm, nie tylko mogą uznać, że było warto. Mogą poczuć chęć na więcej.

Zresztą putin wcale nie musi ulegać iluzjom, może mieć świadomość, że wojna w Ukrainie przetrąciła kręgosłup jego armii. Problem w tym, że kryzysy, jakie zafundował rosji angażując ją w kosztowną wojnę, prędzej czy później „wybuchną mu w twarz”, wywołają fale społecznego niezadowolenia, pewnie i buntu. Z jego perspektywy może się okazać, że lepiej „uciec do przodu”, wejść w kolejną „zwycięską wojnę”. „Obywatele” rosji są na takie bodźce podatni – powiedzą sobie „biedujemy, ale znów kogoś pobiliśmy!”. Agresją skompensują niedostatki. W którymś momencie rzeczywistość dobierze im się do skóry, ale putin nie potrzebuje dekad. Jest starcem, zostało mu kilkanaście lat życia. Trump może dać mu komfort na najbliższe cztery, zwłaszcza jeśli wycofa wojska USA z Europy, a NATO sparaliżuje decyzyjną obstrukcją.

Nie, putin nie zaatakuje Polski, to dla rosji za duże wyzwanie. Przedwczoraj sugerowałem, że może zwrócić się ku któremuś z państw nadbałtyckich. Nie wycofuję się z tego przypuszczenia, choć dziś bardziej prawdopodobne – bo obciążone mniejszym ryzykiem – wydają mi się inne cele: Mołdawia lub Gruzja. „Trump nie kiwnie palcem”, jeśli na Kremlu weźmie górę taka kalkulacja, kolejny kraj dotkną „rakietowe dobrodziejstwa” ruskiego miru.

Wszak niezależnie od obiektywnej słabości – po skończonej czy zawieszonej wojnie z Ukrainą – rosja byłaby w stanie wystawić kontyngent zdolny do zajęcia Gruzji i Mołdawii. Niewielka powierzchnia obu krajów, słabość ich sił zbrojnych, ale i obecność całkiem pokaźnych grup ludności o prorosyjskim nastawieniu działałyby tu na korzyść Kremla.

Do Gruzji federacja ma dostęp bezpośredni, z Mołdawią byłby większy kłopot, ta bowiem otoczona jest przez Ukrainę i Rumunię, a od najbliższej rosyjskiej granicy dzielą ją setki kilometrów. Pamiętajmy jednak, że Mołdawię toczy prorosyjski rak w postaci Naddniestrza, zbuntowanej prowincji. Próba wybicia korytarza lądowego do tej „republiki” wzdłuż brzegu Morza Czarnego była jednym z początkowych celów rosjan, gdy w lutym 2022 roku zaatakowali Ukrainę. Operacja się nie powiodła – najeźdźcy doszli pod Mikołajów, potem zostali zepchnięci do Chersonia, a ostatecznie utracili i to miasto, wycofując się na wschodni brzeg Dniepru. Siedzą tam do dziś, bez widoków na wznowienie działań ofensywnych, do czego brakuje im sił i środków.

Jeśli nie lądem, to może morzem? Rzecz w tym, że Naddniestrze (i cała Mołdawia) nie ma dostępu do czarnomorskiego akwenu. Ewentualny desant morski musiałby nastąpić na obszarze Jedysanu czy dalej na południowym-zachodzie, w Budziaku – tym kawałku Ukrainy, który leży „pod” Mołdawią. Co de facto oznaczałoby otwarcie kolejnego frontu w wojnie Moskwy z Kijowem, a w naszym scenariuszu ponowne rozpoczęcie działań zbrojnych, co czyni tę opcję mało prawdopodobną. Desant wojsk powietrznodesantowych? W warunkach wojny z Ukrainą przerzut spadochroniarzy z Krymu byłby ryzykowną operacją – ukraińska obrona przeciwlotnicza w rejonie Odesy jest silna i wiele wyładowanych spadochroniarzami Iłów-76 nie dotarłoby do celu. A co dopiero mówić o utrzymaniu mostu powietrznego. Ale jeśli Kijów i Moskwa zawrą porozumienie pokojowe, wspomniane zagrożenie zostanie zniesione. WDW wylądują w Naddniestrzu i ruszą dalej na zachód.

Albo i nie ruszą, jeśli wolny świat im na to nie pozwoli. Jest oczywistą oczywistością, że Europa – silna skumulowanym potencjałem militarnym i gospodarczym, ale słaba rozdrobnionym, zdecentralizowanym przywództwem – musi „przepracować” swój status. Zostawmy te rozważania na inny tekst, na potrzeby tego podkreślmy, że idzie tu o wyzwanie długofalowe. Tymczasem przeciwdziałać rosji trzeba „tu i teraz”, a najmocniejsze narzędzia są w rękach USA.

Tylko twarde wsparcie Ameryki dla Ukrainy może pozbawić rosjan złudzeń o własnej sile i sprawczości. Nie zrozumcie mnie źle, nie występuję w roli chorążego militaryzmu; też chciałbym, żeby wojna na Wschodzie się skończyła. Ale dobrze wiem, że zły pokój to nie jest pokój, a przedpokój do kolejnej wojny – zwykle gorszej niż poprzednia; taką naukę i nauczkę niesie nam historia. Mówiąc konkretnie, rosję trzeba bardziej poharatać, poprawiając pozycję negocjacyjną Ukrainy, to po pierwsze. I po drugie, poprzez szeroko rozumianą dotkliwość skutków wojny wybić ze łba rosjanom chęć do następnej „spec-operacji”. Tu rzecz jasna konieczne jest utrzymanie reżimu sankcyjnego, na lata – ale to kolejna kwestia na oddzielny tekst.

Skupmy się na kwestiach militarnych. „Politico” donosi, że Waszyngton zamierza zintensyfikować dostawy uzbrojenia do Ukrainy. Tak, by obiecane niedawno 6 mld dol. wykorzystać przed upływem kadencji Joe Bidena. Lepiej późno niż później, chciałoby się rzec w ponurym tonie, zarazem trudno zaprzeczyć, że to całkiem pokaźny zastrzyk. A gdyby jeszcze „wzbogacić” go o polityczną zgodą na używanie amerykańskiej broni na terenie rosji…

Pamiętacie, co się stało latem 2022 r., w efekcie używania przez Ukraińców wyrzutni Himars? Ich zasięg (do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Ten efekt osiągnięto z wykorzystaniem nieco ponad tysiąca rakiet systemu Himars. Zaledwie tysiąca…

To teraz wyobraźmy sobie skutki „himarsowania 2.0”, na głębokość 300 km, z uwzględnieniem zaplecza na macierzystym terytorium rosji. Nie trzeba niemożliwego – szybkich dostaw setek Abramsów czy dziesiątek F-16 – by zadać rosjanom bolesny kop w krocze.

Niechby to było „dziedzictwo Bidena” i niechby Trump poszedł tym tropem. Miał świadomość rosyjskich słabości i skutków ich niedostrzegania. Wykorzystał ułamek siły Ameryki, jeśli rzeczywiście chce, by była wielka.

—–

Dziękuję za lekturę! Dobrego długiego weekendu Wam życzę. Nim oddacie się jego atrakcjom zerknijcie proszę życzliwym okiem na przyciski poniżej. Kierują do miejsc, gdzie możecie wesprzeć moje pisanie „kawą” lub subskrypcją. Tymczasem, co do znudzenia przypominam, to głównie dzięki Wam powstają moje teksty, także ten.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Złudzenie

Będzie o Trumpie, ale zacznę od rosji – rosji, która wojny na Wschodzie nie wygra. Doprowadzenie do całkowitego upadku państwa ukraińskiego jest bowiem poza zasięgiem sił zbrojnych federacji. A tylko takie realia – okupacja większości terytorium Ukrainy i wasalizacja reszty – uzasadniałyby twierdzenia Moskwy o zwycięstwie. Scenariusze mniej lub bardziej „zgniłego kompromisu” oznaczają rosyjską porażkę. Nie tylko w relacji do celów, jakie przyświecały interwencji w 2022 roku. Przede wszystkim z powodu kosztów.

Jest bowiem rosja na wielu płaszczyznach zdruzgotana. Trzy z nich są najbardziej oczywiste:  militarna, gospodarcza i demograficzna.

Wojna w Ukrainie skasowała efekt niemal 15-letniej modernizacji armii putina. Straciła ona najwartościowszy sprzęt, mnóstwo najlepszego personelu, a co najważniejsze, wydrenowała do spodu posowieckie zapasy amunicyjne i jest dziś coraz bliżej równie finalnego drenażu zasobów sprzętowych z tamtego okresu.  „Renta po ZSRR” przechodzi do historii, co jest o tyle dokuczliwe, że bieżące moce produkcyjne nie są w stanie skompensować tych ubytków.

Gospodarka żyje dziś dzięki chińskiej kroplówce i własnej produkcji zbrojeniowej. Która owszem, daje ludziom pracę, wyższe zarobki, ale jej efekty w całości są przepalane – dosłownie i w przenośni – w Ukrainie. Owo przepalanie finansowane jest z oszczędności, topniejących w zastraszającym tempie. Państwo putina przejada kapitał, który mogłoby zainwestować gdzie indziej. Jego stan dobrze ilustruje analogia z lisem biegającym za własnym ogonem. Jest ruch, jest energia, jest złudzenie życia. Tyle że zwierz nie pędzi naprzód, a kręci się w koło, de facto stoi w miejscu i co dla niego najgorsze, stopniowo pożera ten własny ogon. To rozłożone w czasie samobójstwo.

Samobójstwem jest posyłanie setek tysięcy mężczyzn na śmierć w Ukrainie. Skala wojennych ubytków jest zatrważająca, a przecież trzeba do niej dorzucić okołowojenną emigrację i poprzedzającą wojnę pandemiczną hekatombę. Wedle ostrożnych szacunków, w ciągu minionych pięciu lat rosja straciła 3,5 mln obywateli, w dużej części z grup wiekowych i kategorii zawodowych ważnych czy wręcz kluczowych dla gospodarki. A dodajmy do tego spadającą dzietność i średnią długością życia (ta jest obecnie o kilkanaście lat krótsza niż w krajach najbardziej rozwiniętych), oraz dramatyczny spadek jakości usług publicznych (wszak realnie do 60 proc. wydatków państwa idzie na sektor obronny) – w efekcie możemy mówić o poważnym kryzysie, który już trwa, a którego najpoważniejsze skutki czają się na horyzoncie.

A przecież są jeszcze realia państwa z „gówna i snopowiązałki” – cała ta wykonana byle jak infrastruktura, równie byle jak konserwowana, a ostatnio – bo heloł, spec-operacja – w ogóle niedoglądana. Wszystkie te drogi, mosty, sieci przesyłowe, wodociągi, fabryki, obiekty użyteczności publicznej. Kilka dni temu w Moskwie „wybuchł” kolektor ściekowy i fontanna fekaliów o wysokości kilkudziesięciu metrów przelewała się godzinami; znamienne to i symboliczne było.

To taki kraj, z taką armia i z takim zapleczem, prowadzi dziś wojnę z Ukrainą. Fakt, iż obecnie ma inicjatywę, nie wynika z jego siły, ale ze słabości przeciwnika. Relatywnej słabości, wszak gdyby rzeczywista asymetria była większa, już dawno „byłoby pozamiatane”.

I tak dochodzimy do nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Problem z nim – w kontekście Ukrainy, ale i szerzej, całej Europy Środkowo-Wschodniej – sprowadza się do tego, że Trump może putinowi i rosjanom (albo tylko rosjanom, ale putin to wykorzysta) dać złudzenie siły i sprawczości. Tak się stanie, jeśli USA porzucą Ukrainę, a w dalszej kolejności w ogóle odpuszczą sobie Europę. Porzucą, czyli przymuszą Kijów do zawarcia pokoju na warunkach bardziej komfortowych dla Kremla. Na przykład takich, że Ukraina nie tylko godzi się na status quo, ale też wycofuje z objętych putinowskimi roszczeniami obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Co nadal będzie moskiewską porażką (bo rosja chciała więcej), zarazem mając postać na tyle poważnej zmiany granic, że da się ją sprzedać jako rosyjski sukces. Sprzedać rosjanom i światu.

„No dobra”, mógłby rzec ktoś, „niech sobie ruskie w tym złudzeniu sukcesu żyją; kij im w oko”. No nie. Na co dzień nie dostrzegamy, jak iluzje i wyobrażenia wpływają na nasze życie. Jako socjolog tak właśnie postrzegam funkcje kultów religijnych. Bogów nikt nie widział, ich istnienie przyjmuje się na wiarę, tymczasem ta wiara przenika wszelkie aspekty naszej codzienności. Porządkuje je, ma moc tworzenia wspólnot, instytucji, kodeksów, moralności. Jednoczy, ale ma też wymiar destrukcyjny, objawiający się religijnymi wojnami i prześladowaniami. Podobnie działają rozmaite ideologie – nawet najbardziej oderwane od rzeczywistości potrafią wykreować sprawny organizacyjnie reżim. A ten może się okazać toksyczny w relacjach z innymi wspólnotami.

No więc jeśli rosjanie uwierzą w opowieść o spektakularnym zwycięstwie w Ukrainie, nakarmią nią swój imperializm, nie tylko mogą uznać, że było warto. Mogą poczuć chęć na więcej.

I tu znów wracamy do Trumpa – prezydent nie wypisze USA z NATO, nie ma takich uprawnień. Lecz spokojnie może wycofać wojska Stanów Zjednoczonych z Europy, a Sojusz sparaliżować decyzyjną obstrukcją. Te lęki nie biorą się z niczego, ale z trumpowych deklaracji oraz z doświadczenia jego pierwszej prezydentury, kiedy dramatycznie ograniczył amerykańską obecność wojskową na kontynencie.

Co, jeśli znów to zrobi? Co, jeśli oleje NATO? Co, jeśli wcześniej da rosjanom poczucie siły, pomagając zakończyć wojnę w Ukrainie na bardziej moskiewskich warunkach?

Pamiętacie, na jakich warunkach rosja weszła do wojny w 2022 roku? Decyzja o agresji oparta była o trzy założenia: o własnej sile, o słabości Ukrainy i o słabości Zachodu, przede wszystkim Ameryki. To ostatnie miało zostać w pełni zweryfikowane latem 2021 roku, kiedy siły USA w popłochu wycofały się z Afganistanu. „Takie Stany nam nie przeszkodzą”, uznano na Kremlu. To i pozostałe dwa założenia okazały się złudzeniami.

Ale putin wcale nie musi ulegać iluzjom, może mieć rzetelne rozeznanie sytuacji. W tym przypadku świadomość, że wojna w Ukrainie przetrąciła kręgosłup jego armii. Mógłby zatem zamknąć się w norze, ale z drugiej strony kryzysy, jakie zafundował rosji, prędzej czy później „wybuchną mu w twarz”, wywołają fale społecznego niezadowolenia, pewnie i buntu. Lepiej „uciec do przodu”, wejść w jeszcze jedną „zwycięską wojnę”. Obywatele rosji są na takie bodźce podatni – powiedzą sobie „biedujemy, ale znów kogoś pobiliśmy!”. Agresją skompensują niedostatki. W którymś momencie rzeczywistość dobierze im się do skóry, ale putin nie potrzebuje dekad. Jest starcem, zostało mu najwyżej kilkanaście lat życia. Trump może dać mu komfort na najbliższe cztery.

I znów ktoś może rzec: „pal licho, przecież Polski nie zaatakują”. No nie, na to rosja jest za krótka. Ale potrafię wyobrazić sobie scenariusz, w którym putin obiera za cel któreś z państw nadbałtyckich. Gra va banque, przekonany, że „Ameryki tu nie ma”, że „Trump nie kiwnie palcem”. Kiwnie czy nie, przekonamy się po fakcie. Gdy formalnie spełnione zostaną warunki, byśmy jako kraj poszli na wojnę. Takie mogą być skutki trumpowskiej dezynwoltury.

—–

Jak się przed nimi chronić? Co w najbliższym czasie winno podziać się w Ukrainie? O tym w kolejnym wpisie. Na dziś to wszystko, dziękuję za lekturę i polecam Waszej uwadze przyciski poniżej. Piszę bowiem dzięki Waszemu wsparciu, za które pięknie dziękuję.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Donald Trump, oficjalna prezydencka fotografia/fot. White House

Podsumowanie

„Własna broń jądrowa albo członkostwo w NATO” – to fałszywa alternatywa. Ukraina może mieć odpowiednie gwarancje bezpieczeństwa pozyskane w inny sposób.

Europo-i-polskocentryczna wizja konfliktu w Ukrainie to poważny błąd poznawczy, któremu masowo ulegamy, oceniając postępowanie Stanów Zjednoczonych.

Inny błąd poznawczy sprowadza się do tego, że dostrzegamy słabnącą Ukrainę, a nie widzimy coraz bardziej słaniającej się rosji.

Czy operacja kurska się powiodła?

O co dziś dziś toczy się wojna w Ukrainie – jakie są rosyjskie i ukraińskie cele na najbliższe miesiące?

O tym wszystkim, i o wielu innych kwestiach, mówię w wywiadzie udzielonym Podkastowi Dezinformacyjnemu. Odcinek nosi tytuł „Wojna na wyczerpanie”, jest dostępny na kilku platformach, oto linki do dwóch najpopularniejszych – na Spotify oraz w YouTubie.

Wybaczcie, że brzmię jak ze studni (to moja wina; zepsułem mikrofon), ale da się tego słuchać bez szkody na zdrowiu. Co więcej, sądzę, że warto, bo zrobiło nam się z tego wywiadu „gęste” podsumowanie sytuacji Ukrainy, okraszone kilkoma predykcjami.

A zatem dziś Ogdowski w wersji słuchanej, nie pisanej. Zapraszam!

—–

Dziękuję za uwagę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszej pracy, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

Obawy

Dziś chciałbym napisać o „Wojnie nuklearnej”, niedawno wydanej książce Annie Jacobsen. Autorka to zasłużona, nagrodzona m.in. Pulitzerem, amerykańska dziennikarka; absolutny top tamtejszego świata mediów. Jej rozmówcy zaś – politycy, wojskowi i naukowcy, głównie z USA, ale też z innych krajów – to osoby z pnia establishmentu. Co podkreślam, by uzmysłowić Wam, że „Wojna…” ilustruje obawy ludzi, którzy mają „insajderskie” spojrzenie na kwestie użycia broni jądrowej. A wysłuchał ich ktoś o solidnym warsztacie i sprawdzonej rzetelności.

Czytelnicy nie muszą się obawiać – nie zamierzam ze szczegółami opisywać zawartości książki. Istotę oddaje podtytuł: „Możliwy scenariusz”; jest to więc quasi-relacja z pierwszych kilkudziesięciu minut po wystrzeleniu pocisku nuklearnego. W oparciu o informacje rozmówców i dostępne dokumenty autorka rekonstruuje proces decyzyjny, skutkujący wejściem USA i federacji rosyjskiej w jądrową konfrontację, oraz przybliża technologiczne/techniczne właściwości arsenałów. Nade wszystko jednak opisuje – czyniąc to z przerażającą skrupulatnością – fizyczne, biologiczne i chemiczne skutki atomowych eksplozji. Skóra cierpnie i ma cierpnąć. „Poza uderzeniem asteroidy jest tylko jeden scenariusz, który może położyć kres naszej cywilizacji w zaledwie kilka godzin: wojna nuklearna”, czytamy we wstępie. I to jest zasadnicze przesłanie książki.

Z przesłań cząstkowych wynika m.in. że eksplozja tylko jednej głowicy jądrowej – umieszczonej w kosmosie, 500 km nad terytorium USA – wywołałaby koszmarny blackout na obszarze całego kraju. Że uderzenie pocisku międzykontynentalnego o odpowiedniej mocy zniszczyłoby Waszyngton; nihil novi, podobnie jak świadomość, że taki atak mógłby mieć efekt dekapitacyjny, bo zginęłaby większość przedstawicieli amerykańskich władz. Rzecz w tym, że odpowiednimi możliwościami – zarówno „kosmicznymi”, jak i „międzykontynentalnymi” – już dziś dysponuje Korea Północna. I że Stany – choć posiadają rozmaite systemy obronne – mogłyby sobie nawet z takim pojedynczym zagrożeniem nie poradzić. A stąd prosta droga do zagłady.

Inna cząstkowa konkluzja jest bowiem taka, że w odpowiedzi USA unicestwiłyby Koreę. Tyle że część amerykańskich rakiet musiałby lecieć nad rosją. Jak zinterpretowaliby ów akt rosjanie? Idźmy dalej – putinowska propaganda chwali się możliwościami arsenału nuklearnego, kładąc nacisk na jego niezawodność. Tymczasem system Tundra – składający się z satelitów wczesnego ostrzegania – jest dalece niedoskonały. Niedowidzący, na poły ślepy; mniejsza o szczegóły techniczne, dość napisać, że odpalenie kilkudziesięciu rakiet na Koreę mógłby zinterpretować jako start kilkuset pocisków. Zamiar ograniczonej riposty urósłby wówczas do intencji przeprowadzenia ataku totalnego, którego celem nie mógłby być nikt inny poza rosją. Jak zareagowałyby rosyjskie władze?

Na okoliczność takich pomyłek jeszcze podczas zimnej wojny Amerykanie i sowieci ustanowili gorące linie. By w razie potrzeby szybko nawiązać kontakt i wyprowadzić drugą stronę z błędu. Ale by taka procedura zadziałała, linie muszą być czynne. Po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie relacje między USA a rosją zepsuły się na tyle, że rosjanie miesiącami ignorowali amerykańskie prośby o kontakty na najwyższych szczeblach – to po pierwsze. Po drugie, skuteczność gorącej linii opiera się na bazowym, minimalnym zaufaniu; jedni muszą uwierzyć drugim, że ci w nich nie wystrzelili/nie wystrzelą. A jeśli po tamtej stronie słuchawki znajduje się paranoik lub co gorsza, cały sztab ludzi do cna nieufnych?

Tymczasem głównodowodzący – w obu przypadkach – ma zaledwie 6 minut na podjęcie decyzji, czy i w jaki sposób wyprowadzić nuklearny cios.

„6 minut” – Jacobsen podkreśla to kilka razy. Z jej książki wyziewa wręcz strach, że tego czasu jest tak mało. A presja tak gigantyczna. Istota tego lęku sprowadza się do wątpliwości czy po drugiej stronie będzie z kim rozmawiać, czy w ogóle uda się nawiązać kontakt. Jeśli się nie uda, albo tamci nie uwierzą, zacznie się armagedon. Bo raz wysłanych pocisków cofnąć nie sposób. I nie mają one opcji samozniszczenia, bo możliwość zdalnego przerwania lotu niesie ryzyko wrogiego przejęcia. Część rakiet uda się zestrzelić, ale w sekwencji: „rosjanie myślą, że lecą na nich setki pocisków, wysyłają więc cały swój aktywny tysiąc, na co Amerykanie wystrzeliwują własny tysiąc”, w przestrzeni mamy taką ilość amunicji, że nawet po przerzedzeniu jej przez OPL to, co doleci, wywoła potworne zniszczenia. Jakie? Jacobsen kreśli ponury scenariusz – by poznać jego szczegóły, odsyłam do lektury. Na użytek tego tekstu napiszę, że autorka nie wierzy w opcję ograniczonej wojny atomowej. W jej ocenie, cechy arsenału jądrowego i dyspozycje decydentów przesądzą o nieodwracalnej eskalacji, której skutkiem będzie totalna wojna nuklearna.

I jako się rzekło na wstępie: opowieść Jacobsen zostawia z przekonaniem, że w ten sposób myśli istotna część amerykańskiego establishmentu. Nie trzeba nam książki, by znaleźć potwierdzenie tej tezy – wystarczy posłuchać Joe Bidena i przedstawicieli jego administracji. Przeanalizować pod tym kątem politykę USA wobec napadniętej przez rosję Ukrainy. Bez trudu usłyszymy i dostrzeżemy amerykańską wstrzemięźliwość, której źródłem jest przekonanie o konieczności uniknięcia eskalacji. Niedoprowadzenia do sytuacji, w której wojna nabierze cech konfliktu nuklearnego.

Moim zdaniem, ten strach nasilił się po puczu prigożyna, który z całą mocną obnażył słabość systemu władzy w rosji. To wtedy Amerykanie się przestraszyli, że pod drugiej stronie gorącej linii może nie być komu podnieść słuchawki. Albo będzie to zbój i paranoik, przy którym putin uchodzi za racjonalnego gościa. To w popuczowej refleksji odnajdziemy powody dyskretnej początkowo wolty Stanów Zjednoczonych w odniesieniu do idei wspierania Ukrainy. Przejścia z pozycji „jesteśmy z wami aż do ostatecznego zwycięstwa”, na stanowisko „pomożemy wam zachować niepodległość i integralność”. „Kroplówka” materiałowo-techniczna i zakazy dotyczące używania zaawansowanych systemów broni na terenie rosji to praktyczne skutki takiego podejścia.

Jest nim również sceptycyzm, z jakim przyjęto na Zachodzie „plan zwycięstwa” Wołodymyra Zełenskiego. NATO, zwłaszcza USA, ma wszelkie środki i narzędzia, by zaakceptować i wdrożyć ukraiński plan zwycięstwa. Gospodarczo i militarnie góruje nad rosją po wielokroć – poza jednym aspektem, gdzie siły są wyrównane. Albo mogą takie być, ale sprawdzić to można na jeden sposób – wszczynając wojnę. Jądrową. Bo o arsenał jądrowy rosji chodzi. I jego percepcję na Zachodzie, o której pisze Annie Jacobsen. Póki ta przesiąknięta lękiem percepcja się nie zmieni, póty USA nie pomogą Ukrainie bardziej niż do tej pory – o czym więcej piszę w felietonie dla „Polski Zbrojnej”, który znajdziecie pod tym linkiem.

—–

Na dziś to wszystko. Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Pamiętajcie proszę, że piszę głównie dzięki Wam – i jak kania dżdżu potrzebuję Waszych subskrypcji i „kaw”. Kapie ostatnio; symbolicznie i nie na tyle, bym ze spokojem planował kolejne działania. Pomożecie? Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Okładka „Wojny…”/fot. własne

(Nie)domknięcie

W 2022 roku wydawało się, że Joe Biden – polityk uformowany w czasach zimnej wojny – chce „domknąć historię” i definitywnie rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację. Bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, putinowska rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Szło więc o to, by ponownie sprowadzić ją do roli podrzędnego mocarstwa; to byłoby „dziedzictwo Bidena”, jego osobisty wkład w historię przez wielkie H.

Dziś wiele przemawia za tym, że amerykański prezydent nie jest aż tak ambitny. Skąd ów wniosek? Ano ze skali amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, która – chcąc-nie chcąc – stała się polem rywalizacji między Stanami a neosowiecką rosją.

Konflikt na Wschodzie – jakkolwiek sprowokowany wyłącznie przez rosjan – dał Waszyngtonowi pretekst, by w relatywnie krótkim czasie zadać Moskwie nokautujący cios. Wystarczyło doprowadzić do sytuacji, w której armia ukraińska zniszczy rosyjskie siły inwazyjne i odzyska kontrolę nad okupowanymi obszarami. Przy odpowiednio dużej pomocy wojskowej zadanie do wykonania w ciągu kilkunastu miesięcy, w realiach „kroplówki” będące poza możliwościami Ukraińców.

Pozostając na gruncie bokserskiej analogii: Biden woli, by „jego zawodnik” trzymał gardę i tylko co jakiś czas wyprowadzał ciosy proste; bolesne, upokarzające, ale nie takie, które waliłyby z nóg. Czego w ostatecznym rozrachunku nie da się wykluczyć jako konsekwencji długotrwałego „obijania rosyjskiej gęby”, ale co z pewnością nie nastąpi za kadencji obecnego prezydenta USA, a być może nawet nie za jego życia.

Jakie są źródła tego samoograniczenia?

—–

Coś, co miało być atutem Joe Bidena – ów zimnowojenny rys biograficzny – okazuje się obciążeniem. Z jakichś powodów (być może związanych z wiekiem, który nie sprzyja poznawczym i intelektualnym woltom), amerykański prezydent nie potrafi przestać myśleć o rosji i jej przywódcy w takich samych kategoriach, jak czynili to jego poprzednicy w Białym Domu. A ci widzieli ZSRR jako równorzędnego przeciwnika – takiego, który na wielu polach ustępował USA, lecz braki kompensował atomowym arsenałem i potęgą konwencjonalnej armii.

Ów respekt widać zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy podnoszona jest kwestia używania amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na rosyjskim terytorium. Biden mówi twardo „nie”, obawiając się reakcji rosjan. Znów daje o sobie znać „zarządzanie eskalacją”. Mam na myśli szereg praktyk amerykańskiej administracji, zorientowanych na ograniczanie ryzyka, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której sięgnięto już po broń jądrową. Czyli znajdą się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Wojna na Wschodzie osłabiła rosję – putin nadal rozbudowuje wojsko, ale w oparciu o parytet ilości, głównie ludzkiej masy. To, co w jego armii najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata” dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Teraz wiemy już, że Kreml dysponuje wojskiem w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki – jeśli brać pod uwagę jego konwencjonalne walory.

Dlatego Moskwa regularnie sięga po atomowy straszak. Kremlowskie groźby wielokrotnie już sfalsyfikowano, przekraczając kolejne „czerwone linie” putina. Lecz nadal pozostaje cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Stąd powściągliwość Bidena, którą odnajdujemy też w postawach innych zachodnich przywódców. Różnie takie podejście można oceniać – dla jednych to Realpolitik, dla innych kunktatorstwo czy wręcz kapitulanctwo. Bezspornym faktem jest, że owa powściągliwość podtrzymuje rosyjską determinację, daje rosjanom nadzieję, że mogą zwyciężyć. A więc z jednej strony ogranicza ryzyko wielkiej wojny, z drugiej, przedłuża tę „mniejszą”, mnożąc kolejne jej ofiary.

—–

Ukraińcy, co oczywiste, narzekają na taki stan rzeczy – i na Bidena. Gwoli uczciwości warto przypomnieć, że sami postępowali podobnie.

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełni kontroli nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do rosjan bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy okupują przygraniczne rosyjskie terytoria i atakują cele w głębi federacji. Niszczą rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w priorytetowe dla rosjan obiekty, jak choćby bazy bombowców strategicznych. Obawy? Pewnie jakieś mają, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Tylko że oni już na wojnie są, a Biden się na nią nie wybiera.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

Tekst pierwotnie, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl