Ułamki

„Walczymy z całym Zachodem! Z NATO!”, przekonuje rosyjska propaganda, ruskie bowiem nie są w stanie pogodzić się z faktem, że wciry otrzymują przede wszystkim od Ukraińców. Owszem, wspieranych przez Zachód, ale Ukraińców – tych pogardzanych przez wielkoruskich panów „dzikusów” i „wieśniaków”.

No to spójrzmy, jak się sprawy mają. Na załączonej grafice widzimy, jaką część budżetów wojskowych za 2022 rok sojusznicy przeznaczyli na wsparcie dla Ukrainy. Imponujący wkład w stosunku do własnych możliwości wnieśli natowscy maluczcy – Estonia i Łotwa (44,5, 39,9 proc.). Sporym wysiłkiem wykazali się średniacy – znajdująca się w tej kategorii Polska przeznaczyła na pomoc jedną piątą budżetu wojskowego za miniony rok. Ale chodząca w pierwszej lidze Wielka Brytania już niecałe 9 proc. (choć w liczbach rzeczywistych jest to imponująca kwota 4,5 mld euro). A lider – Stany Zjednoczone – operuje już niemal resztówkami (5,9 proc.). W liczbach rzeczywistych Amerykanie dają najwięcej – to prawie dwie trzecie całej wartości wsparcia, wynoszącego po roku wojny 65,3 mld euro.

Innymi słowy, dla tych, którzy wnoszą najwięcej, wsparcie dla Ukrainy nie jest żadnym wielkim wysiłkiem. Naziole putina nie walczą więc z „całym NATO”. Walczą z Ukrainą, wspartą ułamkiem możliwości Zachodu.

Wołodymyr Zełenski był jakiś czas temu gościem talk show amerykańskiego dziennikarza Davida Lettermana (program można obejrzeć na Netfliksie). I opowiedział tam taki dowcip:

Rozmawiają dwaj odescy Żydzi. Jeden pyta drugiego: „Jak tam sytuacja na świecie? Co mówią ludzie?”. Drugi odpowiada: „Mówią, że jest wojna”. „Jak to wojna?”. „Rosja wojuje z NATO”. „I jak tam?”. „No jak tam: zginęło 70 tysięcy rosyjskich żołnierzy, stracili prawie wszystkie rakiety, masa sprzętu została uszkodzona”. „A co z NATO?”. „NATO jeszcze nie przyjechało”.

I raczej nie będzie musiało…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Zełenski i Letterman/fot. Netfliks

Woda

No więc jest netfliksowa „Wielka woda” bardzo dobrym serialem. Ale i doświadczeniem z lekka surrealistycznym i dającym do myślenia. Dla mnie, chłopaka z Pomorza, zalany Wrocław nie był dramatem z drugiego końca Polski, a z drugiego końca świata. I nawet nie chodzi o fizyczną odległość – dla klepiącego biedę studenta niebagatelne ponad 300 km – a o subiektywne poczucie oddalenia. O powodzi mówiło radio, pokazywała ją telewizja – tyle że 25 lat temu nie było relacji live. Wiadomości docierały co kilka-kilkanaście godzin, z dobowym opóźnieniem o tragedii informowały gazety. Internet był w powijakach, o mediach społecznościowych nikomu się nie śniło. Telefonia komórkowa zyskiwała coraz większą popularność, lecz i tak pozostawała cholernie droga. Infrastruktura i przyzwyczajenia przekładały się na dużo niszą niż znana obecnie mobilność. Atomy naszej rzeczywistości zdawały się być w stanie rozlazłego skupienia – niby blisko, a jednak daleko.

A dziś niemal gniotą jeden drugiego, tak nam świat po drodze zmalał. Czuję wojnę w Ukrainie, jakby była za rogiem (za drzwiami, za oknem) – nie tylko dlatego, że znam i Ukrainę, i wojnę. Moje doznanie jest tożsame z doznaniami milionów innych ludzi. W świecie cyfrowej komunikacji zawaliło się mnóstwo poziomów niedostępności. Rzeczywiste czasy transmisji i ich jakościowe parametry sprawiają, że możemy być tam, będąc tu. Oczywiście, fizyczne zakotwiczenie wciąż pozostaje kwestią kluczową, uwalnia bowiem od dużej części lęku. Jakbym tej wojny nie czuł, w Krakowie mogą mnie dopaść jej skutki, ale nie ona sama. I zapewne tak – z dystansu i bez dystansu – przeżywalibyśmy wielką wodę, gdyby trafiła się nam teraz. Powódź z 1997 roku była największą katastrofą naturalną w powojennych dziejach Polski. Była też ostatnim wielkim dramatem analogowych czasów.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Niezapominanie

Już kilka miesięcy temu Netflix udostępnił serial dokumentalny pt.: „Einsatzgruppen – brygady śmierci”. Algorytm zaproponował mi go od razu, ale długo wzbraniałem się przed oglądaniem. Wiedziałem, że na to trzeba odpowiedniej psychicznej dyspozycji, a jakoś nie czułem się na siłach, by wracać do tematu zbrodni popełnionych przez SS.

Kilka dni temu odpaliłem pierwszy odcinek, ostatni obejrzałem dziś w nocy. Skończyłem wbity w kanapę.

„Einsatzgruppen…” oparto o klasyczną formułę. Składają się nań archiwalne filmy, zdjęcia, są relacje żyjących jeszcze świadków, ocaleńców i morderców (film powstał dziesięć lat temu), opatrzone komentarzami historyków. Niby większość faktów była mi już znana, sporą część kadrów i zdjęć widziałem przy innych okazjach, a mimo to film zostawił mnie z przerażającą, nową dla mnie konstatacją. Grupy specjalne SS liczyły sobie zaledwie 3000 osób – a odpowiadały za śmierć milionów ludzi, głównie Żydów. Tajemnicą ich zatrważającej skuteczności były oddziały pomocnicze, w których służyli ochotnicy z podbitych przez Niemców krajów. To głównie oni mordowali; esesmani zawiadywali zbrodniami, dokumentowali je, gdy trzeba było, dobijali rannych.

Prawdziwi architekci i inżynierowie zagłady. Teraz trochę lepiej rozumiem, jak można było podejść do ludobójstwa z urzędniczą skrupulatnością, jako do logistycznego wyzwania.

Ale zabijani nie byli cyferkami. Uświadomili to sobie nawet najbardziej zatwardziali naziści, gdy przed oczami stanęło im widmo klęski III Rzeszy. Wtedy nastąpił drugi akt dramatu z Einsatzgruppen w roli głównej – próby tuszowania zbrodni. I tu znów Niemcy nie brudzili sobie rąk – do otwierania masowych grobów, palenia ciał i mielenia kości ofiar wykorzystywali więźniów. Jeden z nich, Żyd, opowiada w filmie o koledze, który w opróżnionym z trupów dole znalazł legitymację wuja. Jego samego nie mógł zidentyfikować, zwłoki bowiem, po dwóch latach w ziemi, były już w stanie zaawansowanego rozkładu. Uznał więc ów kolega, że najpewniej zaniósł na stos krewnego, nawet o tym nie wiedząc. „Wtedy i ja zdałem sobie sprawę, że mogłem spalić własnych rodziców” – mówi do kamery starszy pan. „Bo nie rozpoznałem ich ciał”.

Niemniej poruszające są kadry zarejestrowane podczas procesu Adolfa Eichmanna w Izraelu. Piszę o fragmencie, w którym Leon Wells (zd. Weliczker), były żydowski więzień zmuszony do tuszowania zbrodni, relacjonuje, na czym polegała jego praca. W 1961 roku Wells jest już obywatelem USA. Po angielsku mówi z wyraźnym wschodnioeuropejskim akcentem. Wolno, prostymi zdaniami, bez aluzji i dygresji. Lecz to nie tak, że ocaleniec słabo zna ów język. Już po usłyszeniu kilku zdań staje się oczywiste, że mężczyźnie chodzi o to, by być do bólu konkretnym. Techniczne aspekty zbrodni brzmią wówczas jeszcze bardziej złowieszczo. I nie sposób ich zapomnieć…

A pamięć – czy jak kto woli niezapominanie – są dziś kluczowe. Bo żyjemy w czasach, kiedy państwowa ideologia coraz mocniej osadza się na wskazywaniu wrogów, kiedy wspiera ją w tym kościół, mówiący o „zagrożeniu dla kultury i wiary ojców”. I pisząc o skutkach tych działań, nie mam na myśli półgłówków urządzających w lesie „urodziny Hitlera”. Idzie mi o to, że postawy wyrażające nacjonalizm, ksenofobię, antysemityzm i homofobię, przestały być dziś powodem do obciachu. Coraz więcej Polaków, coraz częściej, publicznie, obnosi się z nimi, mając je za powód do dumy.

Od słów do czynów daleka droga, ale jest się czym niepokoić. Dlatego warto obejrzeć i nakłonić znajomych do obejrzenia „Einsatzgruppen – brygady śmierci”. A kto nie ma czasu, niech poświęci kilka minut na załączony fragment jednego z najlepszych seriali wojennych – „Kompanii braci”. Widać tam doskonale, do czego prowadzi szaleństwo społecznego wykluczania…

—–

Nz. Jedna z tysięcy egzekucji przeprowadzonych przez grupy specjalne na terenach okupowanych ZSRR/fot. domena publiczna

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wódka

Nie lubię filmów poświęconych pracy reporterów wojennych – kreowanie dziennikarzy na herosów jest dla mnie niczym zjadanie własnego ogona. A niestety, twórcy wspomnianych fabuł i dokumentów zwykle nie potrafią wynieść się ponad tę słabość. I z tego powodu jak pies do jeża podszedłem do „Korespondentów śmierci”, obecnych od niedawna w ofercie Netflixa.

Obejrzałem całość, ciurkiem – i ku własnemu zaskoczeniu polecam wszystkim zainteresowanym kulisom wojennej reporterki. Przy czym słowo „kulisy” można by zastąpić innym na „k”. Rzecz jest bowiem o kosztach, także emocjonalnych. Czymś, co ja sam wstydliwie skrywałem, bojąc się reakcji czytelników, znajomych, ba, nawet rodziny. „Ranimy się, oglądając ludzkie dramaty. Są one tak wielkie, że nasze własne cierpienie wydaje się przy nich nieistotne” – mówi jeden z bohaterów filmu. „Tymczasem ono jest jak gaz – zdaje się być lekkie, ale wypełnia całego ciebie”. Dla mnie to niezwykle ważne słowa…

Bez obaw jednak – jeśli „Korespondenci…” oddają komuś hołd, to nie są to dziennikarze, a ich bliscy. „Zagrożenie może trwać tylko kilka sekund czy minut – większość wyjazdu to nuda i spokój. Lecz rodziny w kraju boją się o nas przez cały czas” – wyjaśnia inny reporter. „Dla mnie prawdziwą bohaterką jest moja mama” – przyznaje inny.

Film ucieka od politycznie poprawnych deklaracji, dotyczących motywacji dziennikarzy. Misja misją, ale liczy się też przygoda, adrenalina, poczucie wyjątkowości, potrzeba sławy i nagród. Czasem aż do zatracenia. „Korespondenci…” skupiają się na hiszpańskim środowisku reporterów (jednym z liczniejszych w branży), dotkliwie doświadczonym w kilku ostatnich wojnach (zginęło na nich ośmiu dziennikarzy tamtejszych mediów). Dokument nakręcił Hernan Zin, kolega po fachu, który w pewnym momencie dobrowolnie zrezygnował z wojennej reporterki. Uśmiechnąłem się lekko, słuchając słów Zina – że choć tęskni, nie żałuje. Kilka tygodni temu jeden z czytelników zapytał mnie o powody mojej rezygnacji z wojny. Pomny doświadczeń znajomych-alkoholików, porównałem wojnę do wódki. Bo i wódką, i wojną, można się upajać – póki cię nie zabiją. Chcesz żyć, musisz odstawić – tylko tyle i aż tyle.

—–

Nz. żołnierze armii ukraińskiej w towarzystwie autora blogu (w środku), oraz Darka Prosińskiego, którego zdjęcia wielokrotnie prezentowano na bezkamuflazu.pl. Szyrokino, lato 2015/fot. NN

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Adaptacja

– Ruski czy nasz? – zastanawiał się ukraiński sanitariusz, wskazując palcem niewielki obiekt na niebie. Pytanie nie wymagało odpowiedzi – bo i skąd miałem ją znać? – ale mimowolnie pokręciłem głową, mówiąc, że nie mam pojęcia. Tymczasem Ukrainiec uznał, że chyba jednak nie „nasz” – i wysunął dłoń przed siebie w geście uchodzącym za wulgarny. Uśmiechnąłem się. Nie była to „moja” wojna, nie było we mnie tylu emocji, którymi napędzali się ukraińscy żołnierze. Niemniej i ja „poczęstowałem” wiszący nad nami dron fakiem. Dla większego efektu wytknąłem jeszcze język – tak mocno, jak tylko się dało. Kilka godzin wcześniej przeklinałem wszystko, co ruskie, przygwożdżony do podłogi przez wyjątkowo natrętnego kaemistę.

Wkrótce zrobiło się ciemno, a ja poszedłem za potrzebą. Gdy wracałem do budynku, w którym miałem swój śpiwór i polowe łóżko, w jednej chwili usłyszałem świt i poczułem za plecami wybuch. Wbiegłem przez szerokie wejście do środka, śmiejąc się wariacko. Miał to być zuchwały uśmiech – i tak pewnie brzmiał – lecz w istocie była to nerwowa reakcja przerażonego ciała. Artyleryjski pocisk upadł naprawdę blisko; kilka sekund różnicy i wystawiłbym się na podmuch z niezliczoną ilością odłamków.

A potem przyszło to, czego nie znałem. Do tej pory relacjonowałem wojny antypartyzanckie, w których właściwie nie używano artylerii. Tu, w Szyrokino, naprzeciw siebie stanęły dwie armie, wyposażone w niemal wszystko, co ludzkość wymyśliła, by móc się wzajemnie unicestwić. I choć formalnie obowiązywało porozumie przewidujące wycofanie z frontu najcięższego uzbrojenia, walczący mieli je w dupie. Tak, po raz pierwszy w życiu, zobaczyłem i poczułem, czym jest artyleryjska nawała – z perspektywy osoby, która znajduje się pod ogniem.

Tamci walili przez kilka następnych godzin. Budynek, w którym się schroniliśmy, drżał w posadach; chwilami miałem wrażenie, że zwali nam się na łby.

– To przez ten twój wytknięty język – medyk miał poważną minę, lecz zaraz wykrzywił usta. W tym momencie poczułem, że ściskający szyję strach zaczyna ustępować. Jakieś dwie godziny później, mimo trwającego ostrzału, byłem już na tyle spokojny, że wsunąłem się w śpiwór i zasnąłem.

Rano miałem siwą głowę – od tynku spadającego z sufitu. I gardło tak podrażnione, jakbym całą noc zajadał się szklaną watą. Przede wszystkim jednak potrzebowałem kofeiny. Znalazłem kawę, czajnik, wrzątek – po kilku minutach, z parującym kubkiem w dłoni, wyszedłem z budynku. Przed wejściem, na ławeczce, siedział już niezawodny paramedyk. Uśmiechnął się i wskazał ręką miejsce koło siebie.

– Znów im się nie udało – skomentował nocne wysiłki donbaskich „górników, hutników i budowlańców”. – Żyjemy.

Rozejrzałem się po okolicy. Księżycowy krajobraz wokół dowodził, że „tamci” – choć nieskutecznie – podeszli do sprawy ambitnie. Wzdrygnąłem się.

Ale też świeciło cudowne słońce, a siedzące na poharatanych drzewach ptaki śpiewały tak ładnie. No i ta kawa, pieszcząca nozdrza mocnym, czekoladowym (!) aromatem. Było mi naprawdę dobrze…

—–

„Przywykliśmy” – zapewnia weteran, dziś starszy już mężczyzna. „Inaczej człowiek by zwariował” – dodaje po chwili. On i jego koledzy – ale też dawni wrogowie – w jednym z odcinków „Wietnamskiej wojny” opowiadają o mechanizmach adaptacyjnych, pozwalających żołnierzom przetrwać trudy wojennej rzeczywistości. Obejrzyjcie ten serial, jest na Netfliksie. Ja oglądałem wczoraj, przypadek chciał, że dokładnie trzy lata po opisanej wyżej historii.

—–

Nz. Szyrokino, pozycje wojsk ukraińskich, lipiec 2015/fot. Dariusz Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to