(Nie)odpowiedzialność

„Szczęki, epizod ukraiński”, zaśmiałem się pod nosem. Skąd skojarzenie z oscarowym hitem Stevena Spielberga? Ano stąd, że w jednej chwili pluskałem się w wodzie, by za moment wiać z niej jak oparzony; jakbym uciekał przed nadpływającym rekinem-ludojadem.

– K…y! – klął ukraiński żołnierz, czemu towarzyszył rechot jego dwóch kolegów. Niemal równocześnie zgarnęliśmy z plaży tobołki i wpadliśmy do najbliższego domu; okazałej niegdyś nadmorskiej rezydencji, mocno przeczochranej przez wojnę. Tak skończyła się nasza kąpiel w Morzu Azowskim, przerwana przez (pro)ruskich moździerzystów.

Nie wiem, czy tamci strzelali do nas intencjonalnie (ich pozycje były za wzgórzem). Wiem, że usłyszałem głośny plusk, potem drugi, i że w trakcie sprintu co najmniej trzy razy doszedł mnie charakterystyczny świst nadlatującego stromotorowo granatu.

Nikomu włos z głowy nie spadł, wojskowi obrócili sprawę w żart, lecz i tak było mi głupio. Miałem ochotę wejść do wody kilka godzin wcześniej, gdy po raz pierwszy zobaczyłem oszałamiająco piękną plażę w Szyrokino. Ale nie było chętnych i skończyło się na zwiedzaniu marniejących resztek urokliwego niegdyś kurortu. Wieczorem chętni się znaleźli, a świadomość, że wykąpię się na samym krańcu linii frontu (wtedy, latem 2015 roku nazywanej linią rozgraniczenia), stanowiła nie lada gratkę. Wiem jak to brzmi i nie bez powodu obnażam własną niemądrość i nieracjonalność. Chcę podkreślić, że piszę jako ten, który sam mógłby „pierwszy rzucić kamieniem”.

Do rzeczy.

Od wczoraj w rosyjskim Internecie panuje wielkie oburzenie, rezonujące również u nas. Bo Ukraińcy ostrzelali Sewastopol, a jedna z rakiet spadła na „plażę pełną turystów”. Zginąć miało pięć osób, ponad setka odnieść rany. „To zbrodnia!”, orzekł Kreml, a za nim wszelkiej maści propagandyści i sympatycy „ruskiego mira”. Winny jest nie tylko „kijowski reżim”, ale i Stany Zjednoczone, które dostarczają Ukrainie pocisków ATACMS oraz „każdorazowo planują ich wykorzystanie”. Moskwa zapowiada odwet, a zarazem zapewnia, że krymska obrona przeciwlotnicza zadziałała sprawnie, bo „cztery z pięciu rakiet zostały przechwycone”.

Nad skutecznością rosjan rozwodzić się nie będę, bo wiadomo, że zwykle kłamią. Faktem jest, że coś na plażę spadło i że w wyniku tego zdarzenia sporo osób zostało poszkodowanych, w tym dzieci. Co z czysto humanistycznego punktu widzenia jest smutną wiadomością, bo najmłodsi (i generalnie cywile) przy okazji wojen ginąć i odnosić ran nie powinni. Dla mnie to niepodważalny imperatyw, którego nie zamierzam poddawać dyskusji.

Dyskutować za to zamierzam nad kwestią odpowiedzialności, zwłaszcza że sprawy mają się nieco inaczej niż wynikałoby to z rosyjskiej narracji.

Nie wiemy, do czego strzelali Ukraińcy (choć możemy się domyśleć, że szło im o dalsze pognębienie krymskiej OPL). Zdaniem rosjan, atakujący znów użyli ATACMS-ów z ładunkami kasetowymi; to najefektywniejszy sposób wykorzystania tego rodzaju broni, więc zakładam, że rzeczywiście tak było. Ale gdyby na plażę spadła chmara subamunicji, doszłoby tam do rzeźni na ogromną skalę. Ani do niej nie doszło, sądząc po liczbie poszkodowanych, ani nie widać tego na dostępnym materiale filmowym. Za to materiał zdjęciowy, opublikowany przez rosjan, ilustrujący rzekome pozostałości ATACMS-a, przedstawia szczątki rakiety przechwytującej systemu TOR; rosyjskiego, dodajmy dla porządku. Znaczy to tyle, że moskale „załatwili się sami”; usiłowali przechwycić nadlatujący pocisk nad wypełnioną cywilami plażą. Przechwycili – na ziemię spadły odłamki antyrakiety i być może rakiety (być może, bo dowodów nie ma). Nie przechwycili – antyrakieta uległa samozniszczeniu; możliwe że nad plażą, skoro tam wykonano zdjęcia szczątków. Inny scenariusz nie wchodzi w grę.

Odłamki spadających rakiet i antyrakiet wywołały mnóstwo zniszczeń i pożarów, które z kolei odpowiadają za dużą część ukraińskich strat cywilnych; to smutny standard tej wojny. Ukraińska OPL strzela, strąca, ale co jakiś czas w wyniku tych strąceń giną ukraińscy cywile. Ktoś gotów mi zarzucić hipokryzję, bo w takich sytuacjach zawsze podkreślam ostateczną winę rosjan, pisząc, że gdyby nie oni, ich ataki, armia ukraińska nie musiałby strzelać i narażać swoich. Dlaczego więc nie podchodzę symetrycznie do sytuacji na Krymie? Przecież rosyjska OPL nie musiałby ryzykować życia i zdrowia plażowiczów, gdyby Ukraińcy nie próbowali uderzać w cele na półwyspie. No dobra, tylko kto tu jest agresorem? Kto niesprowokowany (!) zaczął wojnę, ukradł terytorium? Ukraińcy nie musieliby niczego na Krymie atakować, gdyby dalej należał do nich. W ogóle nie musieliby do rosjan strzelać, gdyby ci łaskawie zostali u sobie.

No ale putin chciał inaczej, a poddani mu przyklasnęli – i mamy trzeci rok pełnoskalowej wojny. Trzeci sezon urlopowy na Krymie, odbywający się w cieniu ukraińskich ataków. Już nie pojedynczych, istotnie oddalonych czasowo, a regularnych i częstych, czyniących półwysep de facto rejonem bardzo wysokiego ryzyka. Po kiego grzyba pchają się tam turyści?

Rozumiem, że do wypranych ideologią „Krym-nasz” mózgownic nie dociera argument natury etycznej – taki mianowicie, że przyzwoitemu człowiekowi nie wypada jechać na terytorium okupowane, by szukać tam rozrywki. Mam też świadomość, że władza nie mówi rosjanom całej prawdy – bo jeśliby to zrobiła, próbowała odwieść ludzi od wyjazdów na półwysep, dowiodłaby swojej słabości. Ale wiem zarazem, że rosyjskie społeczeństwo nie żyje w warunkach totalnej cenzury – kto chce, ten wie, co dzieje się na Krymie. Kto tam dotrze, ten widzi stojące przy plaży systemy OPL. Wie zatem (albo szybko się dowie), że wakacje wiążą się z „dodatkowymi atrakcjami”. I pal licho fanów turystyki wojennej – póki mowa o dorosłych osobach. Ale ciągnąć w takie miejsce dzieci? Te poranione na plaży zawdzięczają swój los władzy, która traktuje obywateli przedmiotowo, oraz nieodpowiedzialnym rodzicom. Koniec-kropka.

Dla lepszego zobrazowania załóżmy że do okupowanej Warszawy przyjechała wycieczka szkolna z Berlina. Stało się to w dniu, w którym nasi usiłowali wyeliminować wyjątkową kreaturę – wysokiego rangą oficera odpowiedzialnego za terror w mieście. W trakcie strzelaniny między AK a Wehrmachtem jeden z dzieciaków został przypadkiem ranny. Oberwał od swojego, choć w sumie to wtórna sprawa. Hitlerowska prasa i gadzinówki orzekłyby, że cierpienie chłopaka to wina „bandytów z AK”. Czy podzielilibyśmy taką wizę?

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Kamilowi Zemlakowi i Dariuszowi Wołosiańskiemu.

Nz. Fragmenty antyrakiety TOR/fot. źródła rosyjskie

Dekada

Kilkanaście dni temu znajoma z Ukrainy wzięła ślub. Państwo młodzi są tuż przed trzydziestką, mieszkają w Charkowie, skąd nie zamierzają się wynosić. Niestraszne im rosyjskie rakiety co rusz spadające na miasto, on ani myśli uciekać przed powołaniem do armii. „Żyjemy tu i teraz”, mówią zgodnie.

Na okolicznościowych zdjęciach widać uśmiechniętych i pięknych ludzi. Oglądając ilustracje, trudno oprzeć się wrażeniu, że świat i przyszłość stoi przed parą otworem.

Ile jeszcze wytrzymają?

Nie znam statystyk z pierwszych tygodni bieżącego roku, ale w minionym zawarto w Ukrainie 186 tys. małżeństw. A na świat przyszło 187 tys. dzieci. Porównywanie tych parametrów z danymi sprzed pełnoskalowej wojny nie ma sensu. Wtedy dotyczyły one 41-milionowej populacji, dziś na terenach kontrolowanych przez władze w Kijowie mieszka 29 mln osób. Reszta uciekła – w tym nadreprezentacja kobiet w wieku reprodukcyjnym – bądź znalazła się pod rosyjską okupacją. Tak czy inaczej, życie w Ukrainie płynie dalej, w miażdżącej większości kraju cechując się wieloma atrybutami normalności.

To często pozór, choć w jego utrzymanie Ukraińcy wkładają sporo energii. Historycznie patrząc, nic w tym nadzwyczajnego – ludzkość przetrwała mnóstwo zawieruch, sprawnie adaptując się do nienormalnych sytuacji. Dość wspomnieć koszmarną niemiecką okupację w Polsce. Zdziesiątkowani i okaleczeni, dotrwaliśmy jednak do wiosny 1945 roku. Także dlatego, że w międzyczasie zawierano małżeństwa/wchodzono w relacje i rodziły się dzieci.

Lecz nie wolno zapomnieć, że konflikt w Ukrainie trwa już 10 lat. I że Ukraińcy są nim po prostu zmęczeni. Nie trzeba żyć na wschodzie kraju, żeby się bać, odczuwać zubożenie, mierzyć się ze skutkami zawieszenia powinności państwa, które większość wysiłku wkłada w prowadzenie wojny. Tym trudniej zaakceptować taką rzeczywistość, gdy istnieje możliwość „wejrzenia w inne światy”. Ukraina nie jest fizycznie odcięta, nie działa tam surowa cenzura – inne realia pozostają na wyciągnięcie ręki, co wzmaga poczucie dyskomfortu.

„Ile jeszcze wytrzymamy?”, zastanawia się Tetiana, znajoma z Dnipro, po czym wzrusza ramionami. Po prawdzie, to chyba nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Zaś próba wiarygodnego rozeznania – jeśli rząd w Kijowie komukolwiek coś takiego zlecił – zawierałaby na tyle wrażliwe dane, że jak nic by je utajniono. Bo morale społeczeństwa to jeden z fundamentów ukraińskiego oporu – nie mniej istotny od kondycji armii czy zachodniej pomocy. W tym obszarze, w zakresie śródtytułowego pytania, jesteśmy więc skazani na niewiadomą.

Agresywna retoryka i mobilizacja

„Jeśli zostanę prezydentem Stanów Zjednoczonych, zakończę wojnę w Ukrainie w ciągu doby”, chwali się Donald Trump. Nie bardzo wiemy, jakim to złotym środkiem dysponuje kontrowersyjny polityk, ale w oparciu o inne jego wypowiedzi – oraz działania trumpistów w Kongresie – z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że chodzi o odcięcie Kijowa od pomocy wojskowej. Wedle takiego scenariusza, pozbawiona „kroplówki” Ukraina zmuszona będzie usiąść do rozmów pokojowych. Trudno traktować poważnie owe 24 godziny, ale ramy czasowe konfliktu zdają się być w tym ujęciu wyraźniejsze, sięgające początku 2025 roku i inauguracji nowej prezydentury. Ale…

Po pierwsze, wciąż nie mamy pewności, że Trump obejmie urząd. Zmiennych, które mogą wpłynąć na kampanię i wyniki wyborów w USA, jest wiele, a ich wyliczanie wykracza poza temat tego tekstu.

Po drugie, amerykańska pomoc jest w dyskursie polityczno-medialnym, skutkiem czego także i w potocznym przekonaniu, nadmiernie fetyszyzowana. Nie chcę umniejszać jej znaczenia, ale przyjrzyjmy się statystykom. Do początku listopada 2023 roku łączna pomoc sojuszników dla Ukrainy wyniosła 242 mld euro. Dwie trzecie tych nakładów poniosła Europa, jedną trzecią USA. Transfery pieniężne – przeznaczone na bieżące funkcjonowanie państwa ukraińskiego – przekroczyły poziom 100 mld euro. W dostawach ściśle wojskowych prym wiodły Stany, które między lutym 2022 a listopadem 2023 roku przekazały Ukrainie broń i amunicję o wartości 44 mld euro. Reszta to przede wszystkim Europa (z nieznacznym udziałem pozaeuropejskich członków „kolektywnego Zachodu”).

Są więc USA liderem, jednak coraz bardziej w ujęciu historycznym, bo wpływy trumpistów sprawiają, że polityka „odcięcia Kijowa” de facto już jest przez Waszyngton realizowana. Co zaowocowało mobilizacją Europy. Ukraina zyskała gwarancje wieloletniej pomocy ze strony Wielkiej Brytanii, Francji i RFN, podobne zobowiązania zamierzają podjąć inne europejskie kraje. Niezależnie od tego organizowane są kolejne dostawy sprzętu i amunicji, których wartość na ten rok już teraz dochodzi do 20 mld euro.

Zarazem agresywna retoryka Trumpa – której częścią jest wygrażanie Europie i wyraźna skłonność do „romansu” z putinowską rosją – zmusiła europejskie rządy do zajęcia się na poważnie kwestiami własnego bezpieczeństwa militarnego. I nawet jeśli nie towarzyszy temu obawa o wyjście Ameryki z NATO, to niezdecydowanie USA w kwestii Ukrainy daje sojusznikom do myślenia. Nikt nie chciałby – jak obecnie Kijów – stać się zakładnikiem wewnątrzamerykańskiego sporu między demokratami a republikanami. Szczególnie że Moskwa tylko podsyca obawy, niekiedy już wprost grożąc członkom natowskiej i unijnej wspólnoty. Długofalowym skutkiem opisanej sytuacji będzie remilitaryzacja Europy, co w bliskiej i średniej perspektywie oznacza wspieranie Ukrainy. Jej opór bowiem wyraźnie osłabia rosję, wybijając Kremlowi z głowy inne militarne akcje.

Wolta wcale nierozstrzygająca

Tylko czy Europa da radę podtrzymać ukraińskie zdolności obronne, jeśli USA na dobre oddadzą się woli trumpistów? Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, wobec braku amerykańskiego sprzętu trudno będzie Ukraińcom znacząco podnieść potencjał bojowy armii. W mojej ocenie, przełożyłoby się to na niemożność rekonkwisty okupowanych terytoriów. Ale bronić byłoby się czym, byle tylko starczyło rekruta, na co wpływ mają wyłącznie Ukraińcy (zasoby ludzkie są, trzeba tylko decyzji politycznej, by je zmobilizować).

Gdy mowa o brakach wywołanych zawieszeniem pomocy przez USA, często pojawia się kwestia amunicji artyleryjskiej. Faktem jest, że do Ukraińców nie dociera jej dziś ani tyle, ile im obiecano, ani tyle, by zrównoważyć rosyjską siłę ognia. Ale i w tym przypadku mamy do czynienia ze zjawiskiem przesadnego fetyszyzowana. Trzeci argument, który moim zdaniem wyklucza automatyczną klęskę Ukrainy w obliczu odcięcia amerykańskiej „kroplówki”, ma związek z charakterem toczonej na Wschodzie wojny. To temat wymagający oddzielnego tekstu, nadmienię więc tylko, że niedostateczną ilość amunicji Ukraińcy częściowo kompensują przy pomocy dronów; to one przejęły niektóre zadania artylerii.

Po drugiej stronie – w mniejszym zakresie, ale również borykającej się z niedostatkiem luf i wsadu – jest podobnie, co skłania mnie do refleksji, że chyba stoimy u progu zmiany pewnego paradygmatu. Być może artyleria przestanie być „bogiem wojny”, ustępując miejsca tańszej i efektywniejszej broni dronowej. Tymczasem by zasypać front masą bezpilotowców, Ukraina nie potrzebuje aż tak bardzo USA. Sama ma w tym zakresie spore zdolności, choć warto zauważyć też i ryzyko związane z tym, że istotnym producentem podzespołów są Chiny. Te jednak, zdaje się, wolą grać na dwoje skrzypiec, udostępniając swoje produkty obu stronom konfliktu.

Konkludując wątek amerykańskiej wolty – nie musi ona mieć rozstrzygającego charakteru; z USA czy bez, Ukraińcy i tak będą walczyć. Choć znów – bałbym się oszacować jak długo.

Scenariusz, w którym to rosja klęka

No i jest jeszcze federacja rosyjska, potocznie coraz częściej postrzegana jako struktura o niewyczerpalnych zasobach. To stary schemat – odłożyliśmy go „na półkę” po kompromitacjach armii rosyjskiej w 2022 roku, ale znów wraca do łask…

…o czym przeczytacie w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Pracownik ukraińskiej firmy energetycznej. Na wyzwolonych w 2022 roku terenach chersońszczyzny trwa odbudowa zniszczonej przez rosjan infrastruktury. Ekipa elektryków, której towarzyszyłem przy pracy, zmuszona była nosić kamizelki i hełmy. Nad Tomaryne, gdzie naprawiano powaloną sieć, regularnie zapuszczały się rosyjskie drony, a zza pobliskiego Dniepru strzelała artyleria. Także w ramach polowań na energetyków. Oto przykład jednego z tysięcy (dziesiątek tysięcy?) okołowojennych wyzwań, z którymi musi się mierzyć państwo ukraińskie/fot. własne

„Jutro”

Mamy dziś 31 sierpnia, więc jutro przyjdzie wojna. Zabije co szóstego z nas, resztę okaleczy fizycznie i psychicznie. Przemieli naszą materię.

Znikną całe wioski, miasta, etniczne społeczności. „Byli Żydzi, nie ma Żydów; jakby zapadli się pod ziemię” – opowiadała o konsekwencjach Holocaustu Babcia. Inne grupy padną ofiarą zmiany granic i przestaną być częścią naszego świata. Jeszcze kolejne zawierucha powojnia wyrwie z korzeni. Nic nie będzie już takie samo.

Ale to dopiero jutro – dziś mamy jeszcze pokój.

Warto czasem pomyśleć w takich kategoriach, by docenić świat, w którym żyjemy.

Załączone zdjęcie zrobiłem trzy lata temu na Łemkowszczyźnie, zaraz po wojnie dotkniętej falą przymusowych przesiedleń. Niewielu Łemków wróciło później do siebie. Ziemia ich przodków to dziś w dużej mierze jeden z tych utraconych światów, który o swojej historii przypomina fundamentami domów, dzikimi sadami i cmentarzami; śladami nieistniejących już wsi.

—–

W czasach sowieckich – później zresztą też – dla Ukraińców „jutro” to był 22 czerwca. Dbała o to propaganda, lecz po prawdzie nie musiała się specjalnie starać. Ogrom niemieckich zbrodni i hekatomba towarzysząca bojom z lat 1941-44, mocno wryły się w świadomość zbiorową narodu. Pośród wszystkich etnosów ZSRR to Ukraińcy, obok Białorusinów, zostali przez wojnę najdotkliwiej potraktowani; to na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi toczyły się najcięższe walki. Jest skądinąd osobliwym kurestwem fakt, że po 1991 roku rosja i rosjanie zawłaszczyli tylko dla siebie drugowojenną martyrologię.

Ale historia zadbała o to, by pojawiło się świeższe odniesienie. Jakkolwiek wojna z rosją toczy się od prawie dziesięciu lat, to 2022 rok i pełnoskalowa inwazja składają się na ów nowy punkt. „Jutro” to 24 lutego.

„Jak nic się nie wydarzy, jutro pójdę do kina” – pisała mi koleżanka z Mariupola, późnym popołudniem 23 lutego ub.r. Nie poszła, a ukochane miasto opuściła kilka tygodni później w konwoju humanitarnym. „Nie wiem, czy chcę wracać do tej krainy duchów, gdy w końcu ją wyzwolimy” – wyznała kilka miesięcy temu.

—–

„W czwartek, dzień przed wybuchem wojny, byliśmy nad stawem przy kościele. Bernie nie chciał wyjść z wody, Eda (młodszy brat – dop. MO), musiał go wyciągać. W niedzielę w stawie wylądowały cztery niemieckie bomby” – to jedno ze wspomnień Babci. W typowy dla niej sposób lapidarne, niby o niczym, a jednak o wszystkim.

Bernie to pies; nie potrafię zidentyfikować rasy – mały, kudłaty, biały. Gdy pradziadek, urzędnik kolejowy, musiał ewakuować siebie i rodzinę na wschód (taki był wymóg), pupil został w Toruniu, u sąsiadów. Wrócił później do właścicieli, gdy ci – po wielu tygodniach tułaczki – ponowie zameldowali się w okupowanym już przez Niemców mieście. „Wunderliszek”, mówiła o nim pieszczotliwie Babcia, zdrabniając nazwisko rodziców (i swoje panieńskie).

„Wunderliszek” (Wunderlichschek – chyba byłoby poprawniejszym zapisem) przeżył wojnę. Na zdjęciu z 1946 roku siedzi na kolanach Babci. To zdjęcie wykonane tuż po ceremonii ślubnej, na progu rodzinnego domu, gdzie odbywało się skromne przyjęcie. „Byłam stara, miałam 26 lat” – Babcia postrzegała sprawy w typowy dla swych czasów sposób. „Znaliśmy się z dziadkiem dużo wcześniej, gdy wybuchła wojna, obiecaliśmy sobie małżeństwo zaraz po tym, jak się skończy. ‘Jutro Zośka, to będzie jutro’, mówił dziadek. Z jutra zrobiło się prawie siedem lat”.

Po których nic nie było już takie samo…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -