Czy Chersoń to wymarłe miasto? I tak i nie; wszystko zależy od tego, gdzie się człowiek znajdzie i o jakiej porze. Godzina policyjna zaczyna się już o 20.00, gaśnie wówczas większość świateł. Na ulicach, poza patrolami i sforami bezpańskich psów, można spotkać pijaczków, zawsze gotowych potowarzyszyć tym, którzy nocą mogą się po mieście poruszać, za to niezbyt pewnie czują się w ciemnościach. Pięć hrywien i woniąca nieprzetrawionym alkoholem eskorta zapewniona.
Mniej niż jedna trzecia
Żuliki to stały element krajobrazu miasta – wojna im niestraszna także i za dnia. Siedzą i śpią na ławeczkach, zupełnie nie przejmując się dźwiękami pracującej artylerii. Surrealistyczny widok dla kogoś, kto wpada tu na chwilę, a i z wojną ma niespecjalne doświadczenia. „W Chersoniu znów strzelali”, donoszą co rusz media, co tylko potęguje dysonans poznawczy. A po prawdzie to strzelają, bywa że co kilka minut słychać salwę lub wybuch. Tyle że to ogień prowadzony z obu stron, nie tylko przez rosjan, a pociski „stamtąd” zwykle upadają poza miastem lub na jego obrzeżach.
Czasem jednak wpadnie coś do centrum – i to „czasem” definiuje sytuację.
Żulikom „czasem” nie przeszkadza, wielu zwykłych ludzi trzyma w domach albo zmusza do ucieczki w świat. Przed inwazją Chersoń liczył 350 tys. mieszkańców, tuż po ośmiomiesięcznej okupacji było ich o połowę mniej. Ludzie nie od razu bali się rosjan, sam atak na miasto nie wywołał paniki. Exodus ruszył, gdy moskale zaczęli szukać „banderowców”, bić, kraść i gwałcić. Zaraz po wyzwoleniu – w listopadzie zeszłego roku – ludzie zaczęli wracać, jednak proces ten szybko wyhamował. Selektywne, ale jednak uciążliwe ostrzały, zrobiły swoje. Migrację wzmocnił i wymusił gospodarczy upadek miasta. A potem przyszła wielka powódź, po zawaleniu się tamy w Nowej Kachowce.
– W mieście zostało 95 tys. osób – mówi Anton Jefanow, zastępca szefa administracji wojskowej Chersonia. – Mniej niż jedna trzecia.
Dodatkowe ryzyka
Autobusy jeżdżą, choć kierowcy siedzą za kółkiem w kamizelkach kuloodpornych i w hełmach, a przy przystankach stoją schrony z betonowych prefabrykatów. Oczywiście, nie każdy kierowca wkłada „kubraczek”, nie przy każdym postoju jest się gdzie ukryć. Ludzie nawykli i brakuje im dyscypliny, miastu brakuje pieniędzy na zakup kolejnych schronów. Są ważniejsze wydatki, zwłaszcza że… ludzie nawykli. Ktoś z zewnątrz spodziewałby się, że chersończycy będą po mieście przemykać. Jedni przemykają, inni spacerują – jak gdyby nigdy nic. Ale faktycznie, jest tych spacerowiczów mniej niż przed wojną. Mniej, niż by to wynikało z samej obecności niemal 100 tys. osób.
Mniej jest miejsc, do których mogliby pójść. Kina, baseny, boiska; nikt takich usług dziś nie oferuje. Jest kilka barów i restauracji (jest też prohibicja od 15.00 do 10.00), ba, kilka lokali wystawia ogródki. Tłoku w nich nie ma, choć pustek też nie. „Życie na mieście” toczy się w cieniu wojny, będąc zarazem cieniem przedwojennej aktywności.
Większość sklepów nie pracuje – i nie chodzi tylko o zagrożenie i mniejszą populację. W zakresie aprowizacji dużą część potrzeb zaspakaja pomoc humanitarna. Ale choć ograniczony, rynek wciąż działa – w Chersoniu bez trudu można znaleźć uliczne stragany, są też dobrze zaopatrzone supermarkety. Nie sposób do nich trafić, kierując się widokiem witryn – te bowiem zamaskowane są wiórowymi płytami. Ceny w takich placówkach porównywalne z polskimi, co przy tutejszej sile nabywczej oznacza, że realnie są 3-4 razy wyższe. Miasto ma wydolne połączenia kolejowe i drogowe, lecz mimo wszystko to czerwona strefa; transport towarów musi uwzględniać dodatkowe ryzyka. I tak jedna bieda napędza drugą.
Na wojnie i wymuszonych przez nią migracjach, najbardziej cierpią najstarsi chersończycy.
Co sprawiło, że staliśmy się świadkami upadku mitu „drugiej armii świata”, który na dekady zamulił postrzeganie Rosji i jej militarnych możliwości? Jak narodziła się nowa opowieść – mimo usilnych rosyjskich prób dotąd niesfalsyfikowana – o niepokonanych Siłach Zbrojnych Ukrainy (ZSU)? Na te pytania – i kilka innych, pomocniczych – starłem się odpowiedzieć w tekście pt.: „Kulisy (nie)zwyciężania”. Skończyłem go wczoraj późnym wieczorem, dziś – po ponownej lekturze całości – posłałem do zamawiającego. Zrobione i zapomniane – do czasu aż ukaże się w druku.
Ale mam potrzebę, by podzielić się z Wami ostatnim akapitem. Poprowadziłem narrację do miejsca, w którym zasadne stało się pytanie – co dalej? Jak potoczy się ta wojna, patrząc na możliwości obu armii. Dość precyzyjnie je zdefiniowałem, ale w ostatecznej konkluzji napisałem tak:
„(…) Kończę ów artykuł dzień po zniszczeniu zapory w Nowej Kachowce, gdy media zalały już foto-relacje z terenów dotkniętych kataklizmem. Wiem, że na zniszczonym przez wodę obszarze mieszkało znacznie mniej osób niż w normalnych, przedwojennych czasach. Że powódź dotknęła ledwie ułamek ukraińskiego społeczeństwa. Ale przeglądając zdjęcia (co dla mnie szczególnie istotne, z miejsc, w których miałem okazję bywać), czułem przejmujący żal. 'Ile ten znękany naród jeszcze wytrzyma?’, zastanawiałem się, wywodząc z tego pytania inne refleksje. Na przykład taką, że w ostatecznym rozrachunku o przetrwaniu Ukrainy nie zadecydują kwestie militarne. Siła i jakość ukraińskich sił zbrojnych – jakkolwiek kluczowa – nie będzie tak ważna jak determinacja stojących za armią cywilów. Z perspektywy zasobnego Kijowa – dotkniętego i straumatyzowanego rosyjskimi atakami, ale w nieporównywalnie mniejszym stopniu narażonego na wojnę niż wschód kraju – sprawy mogą wyglądać inaczej. Nadzieje być większe. Upór silniejszy. Tylko co mają myśleć i robić mieszkańcy Chersońszczyzny – zubożali na długo przed inwazją, w jej trakcie napadnięci i brutalnie okupowani, wyzwoleni, ale wciąż żyjący w cieniu wojny, a potem 'dobici’ wielką falą? Czy cena, jaką płacą, nie okaże się nie do podźwignięcia? Czy za jakiś czas cena, jaką płaci cała ludność Ukrainy, nie okaże się zbyt wielka? Pękną, nie pękną? W odpowiedziach na te pytania kryje się los naszego sąsiada…”.
Tak myślę, a jeśli się mylę, proszę o rzeczowe argumenty.
A jutro zajmę się „kontrofensywą”, która w najbardziej spektakularnym wymiarze toczy się… we łbach ruskich propagandystów.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Kto doprowadził do zniszczenia tamy w Nowej Kachowce? Odpowiedź wydaje się oczywista – instalację kontrolowali rosjanie i to oni zaminowali obiekt już jesienią ub.r. Tylko co u licha zyskaliby na powodzi, która właśnie poszerza ujście Dniepru? Ano właśnie…
Jedno jest pewne – oto mamy do czynienia z potężną katastrofą ekologiczną. Nie doszłoby do niej, gdyby nie rozpoczęte przez rosjan działania wojenne, więc nawet przy założeniu niebezpośredniej sprawczości, winę i tak ponosi rosja.
Składowe tej winy to cierpienie cywilów z niemal 80 miejscowości zdemolowanych przez wielką wodę. Nie sposób w tej chwili ocenić, ile konkretnie osób zmierzyło się i mierzy ze skutkami dramatu. Byłem w marcu tego roku w pobliżu Nowej Kachowki – we wioskach leżących na wyzwolonym brzegu Dniepru. W Tomaryne spędziłem kilka godzin, przez Kozackie, Mykołajiwkę, Odradokamjankę, Olchówkę czy Tokariwkę tylko przejeżdżałem. Miałem jednak dość czasu, by zorientować się, że większość mieszkańców opuściła swe domy. Orki stały po drugiej stronie rzeki i co jakiś czas nękały „ukraiński” brzeg ogniem artylerii, niekiedy strzelając gdzie i w co popadnie. Tylko najtwardsi byli w stanie żyć pod taką presją. Zupełnie nie wiem, jak wyglądała sytuacja na wciąż okupowanych terytoriach. Ilu mieszkańców uciekło, gdy przyległe do Dniepru osady stały się pierwszą linią rosyjskiej obrony. Ukraińska artyleria nie miała w zwyczaju walić na rympał, ale i tak nie była to bezpieczna strefa. Przed wojną, wraz z pobliskim Chersoniem, teren dzisiejszego rozlewiska zamieszkiwało ponad 400 tys. ludzi.
Faktem jest, że woda poszła głównie po lewym, zajętym przez ruskich, niżej położonym brzegu. Tym samym zniszczeniu uległy rosyjskie umocnienia, budowane tam od listopada ub.r. Wylanie zbiornika w Nowej Kachowce to odcięcie zasilania dla kanału północno-krymskiego, co w konsekwencji oznacza poważne braki wody na Krymie. Z drugiej strony, rosyjskie linie obronne są mocno urzutowane – sięgają w głąb kilkadziesiąt kilometrów, więc utrata „fasady” niewiele tu zmienia. Krym zaś już funkcjonował przez kilka lat po 2014 roku w realiach hydroniedostatku (gdy Ukraina odcięła okupowany półwysep od dostaw wody) – i przeżył. Koszty zatem, patrząc z perspektywy rosjan, wcale nie muszą być tak duże. Tylko gdzie zyski?
Powódź poszerzyła wstęgę Dniepru – przy ujściu nie był on szeroki, zwykle mierzył 300-400 metrów, gdzieniegdzie kilometr. Teraz, na wiele tygodni, będzie to kilka, a w niektórych miejscach nawet kilkanaście kilometrów. Fosa, przez którą jeszcze trudniej byłoby się przedostać Ukraińcom. Mamy więc zysk w postaci co najmniej utrudnienia desantu. Inny to możliwość zwolnienia części własnych (rosyjskich) sił stacjonujących wzdłuż ujścia Dniepru – by przekierować je gdzie indziej, na zagrożone odcinki frontu. Rozlewisko i tak zatrzyma Ukraińców. I jakkolwiek brzmi to sensownie, realnie nie trzyma się kupy. Bo armia ukraińska nie dysponuje środkami, które pozwoliłby jej na dużą operację desantową. Wojsko pewnie by się zebrało, ale dnieprzańska flotylla rzeczna nie przeprawiłaby go w odpowiedniej masie, nie dostarczyła na czas posiłków, amunicji, nie zapewniła efektywnej ewakuacji medycznej. Przyczółki potrzebowałyby stałych przepraw, a te – nawet gdyby saperom udało się je zbudować – bez dostatecznej osłony lotnictwa i obrony przeciwlotniczej długo by nie przetrwały. Tymczasem ukraińskie lotnictwo ma charakter szkieletowy, a ograniczone zasoby OPL są niezbędne do ochrony stolicy i większych miast. Co zaś się tyczy możliwości „zwolnienia” części sił – rosjanie nie trzymają ich w tym rejonie za wiele. To kilkanaście tysięcy ludzi, z których pewnie połowa i tak musiałby zostać. Pozostali zaś nie stanowią masy, która mogłaby cokolwiek gdzie indziej zmienić.
Identycznie mają się sprawy u Ukraińców – oni też nie trzymają u ujścia Dniepru licznych sił. Nie mają potrzeby ich ograniczania. Wspominam o tym, bowiem rosyjska propaganda (a za nią rodzimi skarpetkosceptycy) powtarza, że to ZSU zniszczyły tamę. Dywersją, bombardowaniem, atakiem rakietowym – co orczy profil, to różna wersja. Inne ukraińskie zyski? A mają nimi być wspomniane już rosyjskie koszty – zniszczenie umocnień i „wysuszenie” Krymu. Tylko znów – po co, skoro to tylko „fasada”, a półwysep da sobie radę? W obiegu jest jeszcze jedno wyjaśnienie wskazujące na Ukraińców. Wylanie tego odcinka Dniepru, który tworzy zbiornik Kachowski, obniży poziom rzeki bliżej Zaporoża, a węższa wstęga ułatwi ukraiński desant. Proste? No niekoniecznie, bo nawet obniżony poziom oznacza, że woda będzie płynąć korytem o szerokości dwóch-trzech kilometrów. Wciąż za dużo, by znieść słabości ukraińskiej armii i jej logistyki.
Wychodzi zatem, że na rozerwaniu tamy nikt nic szczególnego nie zyskuje. Co innego jednak, jeśli uznamy, że rosjanie odpalili protokół spalonej ziemi – i niszczą co popadnie na terenach, których nie będą w stanie obronić. Ukraińcy nie muszą przechodzić przez rzekę, by wyzwolić wschodnią część obwodu chersońskiego – mogą przyjść z północy, od Zaporoża, co zresztą od dawna sugerują jako jeden z celów zapowiadanej kontrofensywy. Taktyka spalonej ziemi (choć w tym przypadku bardziej zalanej…) nie musi też oznaczać niszczenia dla niszczenia. Przez wiele tygodni pod wodą, a przez kolejne podmokłe, tereny bezpośrednio graniczące z Krymem stanowią rodzaj zabezpieczenia półwyspu. Tyle że w tym przypadku musielibyśmy mieć do czynienia z sytuacją, w której armia rosyjska jest tak koszmarnie słaba, że chwyta się brzytwy. Utrudnia podejście do Krymu, zakładając, że niebawem przyjdzie jej się tam bronić. Życzyłbym sobie tej słabości, ale obawiam się, że jest za wcześnie na takie diagnozy.
Kto więc u licha „wywalił w kosmos” tę zaporę? Rzecz w tym, że jej prawdopodobnie nawet nie wysadzono. Brakuje w każdym razie potwierdzonych informacji o wybuchu. Są za to dane – na przykład udostępnione przez serwis Hydroweb – wskazujące na celowe spiętrzanie wody w zbiorniku (załączam je do tego wpisu). Zaporę mógł zatem przerwać nadmierny napór wody. A pamiętajmy, że mówimy o osłabionej konstrukcji – na tamie znajduje się przeprawa drogowa, która była swego czasu ostrzeliwana przez ukraińską artylerię. I teraz pytanie, czy spiętrzanie było celowe, doprowadzono do niego, by „wykonało robotę”? A może było efektem niesprawności urządzeń regulujących poziom wody? Tak czy inaczej, kontrolę nad zaporą sprawowali rosjanie i chcieli czy nie, doprowadzili do powodzi.
Zresztą, nie możemy tych rosjan postrzegać jako monolitu. Wojna w Ukrainie pokazała, jak różne i liczne są grupy interesów władające rosyjskim państwem. To temat na oddzielny wpis, na potrzeby tego materiału warto jedynie stwierdzić, że rosja jest jak człowiek z poważnym schorzeniem. Jedna ręka nie kontroluje drugiej, obie zrywają czasem kontakt z głową.
Nic w tym nowego w kontekście historycznych doświadczeń rosji, pośród których znajdziemy również pouczającą opowieść o tamie. 18 sierpnia 1941 roku sowieci wysadzili zaporę na Dnieprze, będącą częścią Hydroelektrowni Dnieproges w Zaporożu. Do miasta zbliżały się wojska niemieckie, powódź miała im utrudnić przeprawę na lewy brzeg. I choć rzeczywiście była apokaliptyczna, hitlerowcom niespecjalnie zaszkodziła. Zginęło tysiąc pięciuset żołnierzy Wehrmachtu, a wraz z nimi ponad 100 tys. bogu ducha winnych cywilów. Front, w zależności od odcinka, zatrzymał się na kilka godzin do kilku dni.
Autorem tej genialnej koncepcji był sam Józef Stalin, który do realizacji zadania wybrał pułkownika Borysa Epowa. Oficer misję wykonał, po czym wpadł w łapy kontrwywiadu. Stalinowski rozkaz był tak tajny, że nawet najwyżsi rangą miejscowi przedstawiciele NKWD nie mieli o nim pojęcia. Wiedzieli, że Epow ma tamę przygotować do wysadzenia, czego zresztą ukryć się nie dało, bo do tego celu użyto 20 ton amonalu. Ale co innego „zabezpieczenie” obiektu, a co innego kompletna destrukcja sztandarowej budowli pierwszej sowieckiej pięciolatki. No więc przeszedł Epow mało subtelne przesłuchanie, podczas którego traktowano go jak zdrajcę, usiłując wyciągnąć informacje na temat zleceniodawców sabotażu. „Obróbka” trwała wiele godzin, a zakończył ją telefon z Kremla. Pułkownika przeproszono i odesłano samolotem do Moskwy.
Dlaczego wspominam o Epowie? Bo zrobił coś, co innym oficerom nie mieściło się w głowie. Co post factum okazało się głupie, cyniczne i niepotrzebne. Co zlecił mu pewien geniusz strategii, zasiadający na kremlowskim stolcu. Dzwonią dzwoneczki z tyłu głowy?
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
– Ludzie u nas biedni, ale o swoje walczyć potrafią – przekonuje Oleh Pilipienko, wójt gminy Szewczenkowe w regionie mikołajowskim. Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, Oleh – oficer rezerwy armii ukraińskiej – skrzyknął wokół siebie setkę sąsiadów. Chcieli jakoś włączyć się w wojenny wysiłek, zwłaszcza że rosjanie bardzo szybko pojawili się w ich okolicy. Bić się jednak nie było czym, ochotnicy postanowili zatem zbierać informacje o ruchach wojsk najeźdźcy. – Większość zgłoszeń trafiała do mnie, ja przekazywałem je armii – Pilipienko opowiada takim tonem, jakby chodziło o przetwarzanie danych do albumu krajoznawczego. Bez patosu, bez podkreślania bohaterstwa. Ot, normalna czynność wójta czasu wojny. – Ale szybko pojawiła się pokusa, by zaszkodzić moskalom na inne sposoby. Tak powstał pomysł użycia jeżyków – mężczyzna pokazuje zespawaną z trzech zaostrzonych prętów pułapkę na opony. – Sporo tego zrobiliśmy i rozrzuciliśmy – uśmiecha się szeroko.
„Druga armia świata” – za jaką chciała uchodzić ta rosyjska – jeździ na kiepskich chińskich oponach, zbyt słabych w konfrontacji z najeżonym żelastwem. Pilipienko skromnie mówi o „kilkudziesięciu” zatrzymanych rosyjskich wozach. Musiało być ich naprawdę sporo, bo najeźdźcy szybko zorientowali się, iż mają do czynienia ze zorganizowaną operacją i zaczęli polować na sabotażystów. Pilipienko wpadł w połowie marca minionego roku, po niespełna trzech tygodniach tej, jak mówi, małej partyzantki. Kolejne trzy miesiące spędził w rosyjskiej niewoli, którą opuścił po wymianie jeńców. W międzyczasie najeźdźcy zostali pokonani przez armię ukraińską i nie zapuszczali się już na tereny gminy. Oleh, wycieńczony po obozie, nie miał szansy na służbę w wojsku, wrócił więc do przedwojennej działalności.
– Żałujesz? – mam na myśli akcję z jeżykami.
– A skąd! – Oleh kręci głową. – Grunt, że napsuliśmy im krwi.
Dziś Oleh ma zupełnie inne zmartwienia. Gmina Szewczenkowe jest jedną z trzech najbardziej zniszczonych gromad w obwodzie mikołajowskim. Sześć z dwudziestu jeden osad zamieniono w zgliszcza, w reszcie straty nie są tak dotkliwe, ale na tyle poważne, że dezorganizują normalne życie. We wsi Szewczenkowe przed wojną mieszkało 3,2 tys. osób, dziś jest ich 2 tys.
– Do końca kwietnia spodziewamy się wzrostu populacji do czterech tysięcy osób – wylicza Pilipienko. – Wracają starzy mieszkańcy, pojawiają się ludzie z innych terenów, także spoza gminy, którzy uciekają z miejscowości przyfrontowych. Tymczasem nadal mamy poważny problem z prądem i wodą – wójt wzdycha głośno.
W zasadzie to jeden i ten sam problem. Linie wysokiego i średniego napięcia doprowadzają prąd na obszar gminy, rzecz w tym, że dostępu do sieci pozbawione są lokalne wieże ciśnień. Niedziałające pompy sprawiają, że nie ma wody w gospodarstwach domowych, nie ma jej też w obiektach i urządzeniach niezbędnych do produkcji rolnej.
– Na szczęście mamy naszych elektryków – Pilipienko prowadzi na pole, gdzie grupa mężczyzn przygotowuje do ponownego zawieszenia zniszczone przez rosjan kable.
Elektrycy pracują w Szewczenkowe oraz w pobliskim Kotlarewie. Uszkodzone elementy infrastruktury naprawią do końca kwietnia. Do tego czasu ich pensje finansowane są z grantu Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).
Brali cokolwiek wpadło im w łapy
Niszczenie, i to na dużo większą skalę, miało również miejsce w sąsiednim obwodzie chersońskim, który na wiele miesięcy znalazł się pod okupacją. Wycofujący się rosjanie – wzorem armii czerwonej i Wehrmachtu z czasów II wojny światowej – zastosowali strategię spalonej ziemi, dewastując na opuszczanych terenach mnóstwo elementów krytycznej infrastruktury, także sieci przesyłowe (i kolejowe – jak na zdjęciu).
– Babuszki opowiadały, że Niemcy byli bardziej humanitarni – Kola, elektryk, na własnej skórze doświadczył okupacji.
– Tak źle było? – dopytuję.
Mężczyzna przytakuje.
– Ale na początku nie – zastrzega. – Na swój sposób to było nawet zabawne, jak szukali banderowców – uśmiecha się. – „Chłopcy, w pętlę czasu wpadliście?”, pytam jednego z nich. „Banderowcy? Osiemdziesiąt lat po wojnie?”. Patrzył na mnie jak na wariata.
– Mógł zastrzelić…
– Wtedy jeszcze nie strzelali. To znaczy strzelali, jak popili, na wiwat. Bezpieczne to nie było, ale dało się znieść.
– Kiedy stali się najbardziej agresywni?
– Dwa tygodnie przed wyjściem zaczęli powalać słupy – Kola, członek ekipy zajmującej się odbudową sieci energetycznych w obwodzie chersońskim, wraca do sedna rozmowy. – 9 listopada ruszyła masowa kradzież samochodów. „Nie oddasz? Kula w łeb”, grozili. Brali auta cywilne, wzięli nasze służbowe wozy. Cokolwiek wpadło im w łapy, a czym dałoby się uciekać.
Z Kolą i jego kolegami spotykam się w Tomaryne, wioseczce, którą od Nowej Kachowki dzieli zaledwie osiem kilometrów, licząc razem ze wstęgą Dniepru. Jest więc osada poza zasięgiem snajperów i moździerzy, ale wciąż w promieniu rażenia rosyjskich dział. Praca z prądem ze swej natury do bezpiecznych nie należy, a ekipa Koli ma dodatkowo pod górkę, bo elektryków przywracających prąd w wyzwolonych wioskach rosjanie traktują jako pełnoprawne cele.
– To było dla nas – Kola komentuje eksplozję pocisku artyleryjskiego kilkadziesiąt metrów od wozu z wysięgnikiem. Ów wniosek wywodzi z faktu, że ostrzał kończy się na pojedynczym wystrzale. – Chcieli nas przestraszyć.
Szczęście i okrutny los
Przestraszyli? Tego dnia ukraińscy fachowcy rozpinają kilkaset metrów kabli między świeżo postawionymi słupami. Pracują w kevlarowych hełmach i kamizelkach kuloodpornych, bacznie obserwując niebo. Tak naprawdę od artylerii bardziej boją się dronów – niewielkich aparatów, pod które rosjanie podwieszają nieduże ładunki wybuchowe.
– Wpadnie ci granat do kosza podnośnika i po tobie – mówi jeden z członków ekipy.
– Polują na nas jak na zające – Kola używa bardziej obrazowych porównań. – No ale ktoś tę robotę zrobić musi, ludzie sami sobie prądu nie dostarczą.
Odbudowa ruszyła zaraz po wyzwoleniu, biorą w niej udział liczne zastępy elektromonterów.
– My finansujemy wynagrodzenia dla trzech ekip – wyjaśnia Anna Radecka z PCPM. – Dwóch w okręgu chersońskim, jednej w mikołajowskim. Te chersońskie pracują w Tomaryne, Nowoberysławiu, w Szlachowe, Łymańcu, Inchulowce i Wielkiej Ołeksandrywce. Zajmują się głównie przywracaniem linii średniego napięcia (4/10/35 kV – dop. MO), no i bieżącymi naprawami tego, co wtórnie zniszczą rosjanie.
Brygadzie Koli jak dotąd dopisuje szczęście. Zabrakło go ekipie z Mikołajewa (finansowanej przez państwowe przedsiębiorstwo energetyczne Oblenergo), która w ostatnim dniu marca wjechała na minę. Do zdarzenia doszło w pobliżu niemal kompletnie zrujnowanej wioski Posad-Pokrowskie, gdzie przez jakiś czas przebiegała linia frontu. Dostawczy UAZ – którym poruszali się elektrycy – nie miał szans w konfrontacji z miną przeciwpancerną; zginęła cała brygada. Ile jeszcze takich „zardzewiałych śmierci” przytrafi się Ukrainie?
—–
Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Przez ostatni tydzień przebywałem w Ukrainie, głównie w obwodzie chersońskim. Na Facebooku – gdzie panel administracyjny jest najłatwiejszy do obsługi – prowadziłem na bieżąco relację z wyjazdu. Blog wymaga nieco więcej zabiegów i lepszego niż miałem dostępu do Internetu – stąd taki wybór medium. Nie chcę jednak, by FB pozostał jedynym nośnikiem tej relacji, więc post factum zamieszczam wszystkie wpisy w ich oryginalnej postaci.
21 marca 2023 r.
Co jest na tym zdjęciu? Niby nic, a jednak to kawałek wojenno-podróżniczej rzeczywistości Ukrainy. Kotary w przedziałach i na korytarzach muszą być zasłonięte, tak, by na zewnątrz nie wydostawało się zbyt wiele światła. Zaciemnienie dotyczy również pociągów – o czym przypomina/informuje załoga składu.
Jadę więc przy zaciągniętych.
22 marca 2023 r.
ruskie chciałyby tu być, ale nie dla… nich Odessa. Czają się gdzieś daleko za horyzontem, tchórze, ładując rakietami z okrętów. Wczoraj lokalna OPL zestrzeliła jeden z orkowych pocisków – niestety, odłamki upadły na miasto.
– Zginęły trzy osoby – mówi miejscowy taksówkarz.
—–
Czas na więcej szczegółów. Jutro wieziemy pomoc humanitarną do wiosek w regionie chersońskim. Dziś w Odessie załadowaliśmy samochody – chemią i żywnością. Konwój organizuje miejscowa Fundacja Wieża, od naszej strony Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej.
W składzie, gdzie przechowywane są produkty, znalazłem ciekawą „ekspozycję”.
– To pozostałości ruskiego miru – mówi Ihor z Wieży. Fundacja, poza wsparciem typowo humanitarnym, zajmuje się również rozminowywaniem i zbieraniem amunicyjnych resztek.
Na zdjęciu urobek z jednego tygodnia, z okolic dwóch wiosek na chersońszczyźnie – widoczny na pierwszym planie Grad, resztki bomb kasetowych i pocisków artyleryjskich.
– Śmieci – podkreśla Ihor, a z kontekstu jasno wynika, że nie chodzi mu tylko o żelastwo…
Ot, biblioteka, nic niezwykłego. Nieduża, wiejska, w miejscowości Zagaraniwka (region chersoński). Bieda tu aż piszczy, spotęgowana wojną; stąd potrzeba pomocy i nasz humanitarny konwój.
Ukraińcy wyzwolili osadę 11 listopada. Wcześniej bibliotekę wyzwolili rosjanie – od sprzętu komputerowego i innej elektroniki, będącej oknem na świat dla lokalnej dzieciarni.
Widziałem mnóstwo wojennego kurestwa, ruskie – zdawało się – nie są w stanie mnie zaskoczyć. Ale żeby zajebać dzieciakom laptopa, telewizor i kareoke, to już naprawdę trzeba być… No właśnie – kim, czym, jakim?
—–
Podążałem dziś w okolicach Chersonia śladem prezydenta Zełenskiego – początkowo nieświadomie, choć – jak mawiają – znaki były. Zetknąłem się na przykład z jego „głęboką ochroną” – ludźmi i sprzętem strzegącym nieba w rejonie prezydenckiej wizyty. Mniejsza o szczegóły – nie czuję się upoważniony – tym niemniej nie było zaskoczenia, gdy na gruzach wsi Posad-pokrowskie usłyszałem od nielicznych ocaleńców, że właśnie minąłem się z głową ukraińskiego państwa („jaki on chłopięcy!”, dziwili się miejscowi).
Ufam, że będzie jeszcze okazja, ale ja nie o tym.
Mam nieco staroświeckie podejście do narodowych symboli. „Flaga rzecz święta” – uczyli mnie od dziecka i jakkolwiek po drodze moje relacje z Polską harmonijne nie były, respekt do biało-czerwonej pozostał. I zobaczyłem dziś naszą flagę na dachu zrujnowanej szkoły w Posad-pokrowskie. Budynek zniszczyły rosyjskie bomby (bo tak…), biało-czerwoną zawiesili Polacy z Legionu, walczący o miejscowość w listopadzie zeszłego roku.
Gest zacny, zaakceptowany przez miejscowych, tyle że po drodze flaga zmarniała. Zabrudzona, lekko podarta, częściowo leżała na resztkach dachu, bo drzewiec się obniżył i nadłamał. No więc durny łeb zaprogramował się na misję ratowania biało-czerwonej, co wymagało wspinaczki po zarwanych kondygnacjach i spaceru po strychu, którego podłoga trzymała się na słowo honoru.
Pomógł pan Wiktor, jeden z miejscowych Robinsonów. Pierwotny pomysł był taki, by flagę odwinąć i unieść, by znów dumnie powiewała, ale gdy już do niej dotarliśmy, zmieniłem zdanie.
– Zabiorę ją do domu, do Polski – postanowiłem.
– Pomogę zdjąć – Wiktor z miejsca wziął się do roboty. A ja chwyciłem za aparat i telefon, w głowie układając szatański plan.
Wystawię tę flagę na aukcji, a zebrane pieniądze przeznaczę na pomoc Ukrainie; wojskową/humanitarną – niech to pozostanie decyzją zwycięzcy (który proporzec szanować musi – to jasne jak słońce). Za ułamek (mam nadzieję) zebranej kwoty kupię nową biało-czerwoną, z solidnym drzewcem – i osobiście, bądź przy pomocy przyjaciół, zadbam, by trafiła do Posad-pokrowskie.
– Dobry plan – skwitował pan Wiktor.
A Wy co na to?
Ps. Budynek szkoły idzie do rozbiórki. Jak zapewnił prezydent Zełenski, wieś ma zostać odbudowana.
24 marca 2023 r.
Dziś o 3.30 miałem problem natury egzystencjalnej. Zawył alarm przeciwlotniczy, a mnie przyszło do głowy, że będzie głupio, jak „w razie cuś” znajdą mnie w samych gaciach. No więc wstałem, założyłem koszulkę i poczułem się wyraźnie lepiej.
Przebudzony, zerknąłem w telefon. A tam otagowana moim nazwiskiem twitterowa gówno-burza, z której wynika, że jestem „ośrodkiem dezinformacji, wciągającym polską opinię publiczną w konflikt zbrojny/pod ciężarówkę z gruzem”. Jakiś skarpetkosceptyk z naszym (?) paszportem wykonał zestawienie „szkodliwych influencerów”, zaliczając do nich i mnie.
Ból ruskomirskich tyłków to powód do radości i gwarancja dobrego, mocnego snu. Wyspany, donoszę o tym z satysfakcją.
A teraz wracam do pracy, dla której tu przyjechałem.
Na filmiku powód mojego przebudzenia. Z tego co wiem, syreny wyły dziś nie tylko w Mikołajewie.
—–
Wolną chwilę wykorzystuję na spacer.
A te skur…yny ładują po mieście i okolicy. Łaskawie, bo tylko co kilka minut. Dźwięki eksplozji dochodzą z różnych miejsc (mieszają się z wystrzałami, więc nasi odpowiadają). Jestem w centrum, lokalnych kanonada nie rusza. Snują się leniwie, nie przerywają połączeń, nie wstają z ławeczek. Natykam się na panie, które właśnie wyszły z jakiegoś biura. Papierosek, rozmówki o niczym. Łup!
– Nasi – komentuje jedna z nich.
Posyła mi uśmiech, zaciąga się fajeczką.
Łup!
– Ka… py! – mówi z obrzydzeniem, używając nieprawilnego dla cenzorów fejsbuka określenia orków.
Odpowiadam smutnym uśmiechem, idę dalej.
Naprawdę czuć wiosnę, jest chyba ze 20 stopni. Chodnik skąpany w słońcu, nie widzę, po czym depczę. W końcu dostrzegam wyrysowany kredą napis.
– Bądź światłem dla samego siebie – czytam na głos.
Pozytywna moc tych słów wręcz bije z asfaltu…
Łup!
…na przekór gównianym okolicznościom.
—-
– Ludzie u nas biedni, ale o swoje walczyć potrafią – przekonuje Oleh Pilipienko, starosta gromady Szewczenkowe w regionie mikołajewskim.
Gdy zaczęła się inwazja, Oleh – oficer rezerwy armii ukraińskiej – skrzyknął wokół siebie setkę sąsiadów. Bić się nie było czym, ochotnicy skupili się zatem na utrudnianiu życia rosjanom. Poświęcę temu więcej uwagi w obszerniejszym wpisie – na dziś dość powiedzieć, że ruskim przyszło się mierzyć z plagą jeżyków. Takich, jak ten ze zdjęcia.
„Druga armia świata” jeździ na badziewnych kitajeckich oponach, gumy więc pękały raz za razem.
Za swą zuchwałość Pilipienko zapłacił trzymiesięcznym pobytem w rosyjskiej niewoli.
– Grunt, że napsuliśmy im krwi – uśmiecha się szeroko. – My i nasze jeżyki – ostatnie ze słów wymawia z urzekającą czułością.
25 marca 2023 r.
Czemu ruskie bombardują szkoły? Bo w szkołach są piwnice. A Ukraińcy mają być zaszczuci, przekonani, że nigdzie nie znajdą bezpiecznego schronienia.
Nz. szkoła we wsi Zielony Gaj
—–
Weekend, czyli czas na piękne widoczki. Nad Ingulcem sprawy mają się następująco. Wojna, choć tak blisko (słychać artylerię), wydaje się być tak daleko…
26 marca 2023 r.
To ja jeszcze o Chersoniu, przebitka z przedwczoraj.
Grzmiała artyleria, a panowie ze zdjęcia ani myśleli opuścić skąpanej w słońcu ławeczki.
Przysiadłem na chwilę.
– Przywykliśmy – usłyszałem.
Wczoraj rosyjski pocisk zabił mężczyznę, równolatka moich przypadkowych rozmówców. Chersończyk spacerował nad Dnieprem, wszak znów była piękna pogoda. Prosił się o śmierć – powie ktoś. Niemal na pewno nie – odpowiem.
Miasto od wyzwolenia jest pod stałym ostrzałem rosyjskiej artylerii. Nękający ogień ma mieszkańcom uzmysłowić, że lepiej byłoby im w rosji (fakt, Ukraińcy okupowanego przez orków Chersonia nie ostrzeliwali…). Czy też po prostu ich sterroryzować, ukarać. Czasem jest to ogień na rympał, czasem precyzyjnie kierowany przez kolaborantów, którzy zostali w mieście. W drugim przypadku celem może się stać – jak przed kilkoma dniami – punkt pomocy humanitarnej.
Bandyckie metody, bandyckiej armii.
A cywile? Ileż można siedzieć w piwnicy, kryć się, zredukować życie do czynności ściśle związanych z przetrwaniem? Tydzień, dwa, trzy? Jednym pierwszy szok przechodzi szybko, inni bujają się z nim dłużej, ale większość ostatecznie przywyka. Zwłaszcza gdy ogień nie jest huraganowy, pociski spadają z rzadka, na obszarze niemałego przecież miasta.
Zwłaszcza gdy przychodzi wiosna, a słońce i odradzająca się zieleń są jak zapowiedź lepszego jutra…
—–
Wracam do domu. Przede mną długa droga, większość spędzę w pociągu; będzie okazja, by na spokojnie pomyśleć o tym, co zobaczyłem i usłyszałem przez ostatnich kilka dni.
Odbyłem kilkanaście rozmów, zrobiłem tysiąc zdjęć ilustrujących dramat, jaki na chersońszczyznę sprowadzili rosjanie. Skala materialnej destrukcji i ludzkiej krzywdy poraża; mam grubą skórę, ale zdarzyło mi się uciekać w kąt, by nie ujawniać swych emocji (one są niczym przy doświadczeniach moich rozmówców).
Ten ból zostanie ze mną na dłużej.
Ale wiozę w głowie coś jeszcze – dwie istotne obserwacje.
W Ukrainie dokonuje się ZMIANA – celowo zapisana z wielkiej litery. To głęboki psychologiczny i socjologiczny proces rozbratu z szeroko rozumianą rosyjską kulturą. „To nie ludzie, to zwierzęta” – mówią o żołnierzach putina mieszkańcy wyzwolonych terenów. Mówią po ukraińsku, nie rosyjsku, wstyd bowiem używać tego samego języka, co pijane i okrutne żołdactwo. Postrzegane tam, na południowym-wschodzie, jako emanacja rosji. Figura rowu wykopanego między rosjanami a Ukraińcami – dotąd będąca dla mnie przejawem nieco abstrakcyjnej publicystyki – nabrała realnych kształtów. Więc faktycznie putlerze, dokonałeś rzeczy naprawdę wielkiej…
Ale wracam też z czymś bezdyskusyjnie dobrym – z NADZIEJĄ. Zniszczona posesja w Posad-pokrowskie znajduje się przy ul. Zwycięstwa. Trudno o lepszy splot symbolu z brutalną rzeczywistością. W chersońskiej czy mikołajewskiej oblasti nikomu nie trzeba tłumaczyć, że cena oporu była, jest i będzie wysoka.
– Jeszcze wiele domów zostanie zniszczonych, zginie wielu dobrych ludzi, ale zwyciężymy – przekonywała mnie Lesia, wolontariuszka z Odessy. Nie ona jedyna.
27 marca 2023 r.
Tomaryne od Nowej Kachowki dzieli jakieś 8 km, licząc razem z Dnieprem To już poza zasięgiem snajperów i moździerzy, ale wciąż w promieniu rażenia dział. A ruscy polują na elektryków przywracających prąd w wyzwolonych wioskach po naszej stronie rzeki.
Dlatego ukraińscy fachowcy pracują w hełmach i kamizelkach.
Wcześniej robili to z własnej inicjatywy, teraz ich działania finansuje Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Zapowiadam tekst na ten temat, a zarazem chciałbym zacząć tydzień optymistycznym akcentem – od wskazania nieoczywistego bohaterstwa.
Ci ludzie mają nerwy ze stali. Ledwie dojechali na miejsce, a kilkanaście metrów od wozu upadł artyleryjski pocisk. Szczęśliwie skończyło się na wyrytym w ziemi leju (widocznym na drugim zdjęciu).
– To było dla nas – uznał Koła, członek ekipy, ów wniosek wywodząc z faktu, że skończyło się na pojedynczym wystrzale. – Chcieli nas przestraszyć.
Przestraszyli?
No jak widać – nie…
28 marca 2023 r.
(…) Jestem farciarzem.
Wczoraj odebrała mnie z pociągu córka, a ja nie musiałem się martwić, że po drodze na dworzec jakiś pijany orczy żołdak zechce jej zrobić krzywdę.
W domu przez kilka godzin czekałem aż wróci z pracy żona – bez lęku o to, czy nie dopadnie jej po drodze artyleryjski ostrzał lub atak rakietowy.
Wcześniej wyściskałem swoje psy (zwłaszcza suczkę, która była tak stęskniona, że z radości aż się posikała). Wąchałem ich futra, mając przed oczyma te biedne czworonogi ze strefy wojny. Straumatyzowane, nieufne, otępiałe, albo przeciwnie – lgnące do człowieka, spragnione jego bliskości i opieki.
W tym, czego wczoraj zaznałem, nie było niczego nowego – moje wojenne czy okołowojenne wyjazdy zawsze kończyły się wrażeniem powrotu z odległej galaktyki. Ale kulturowa i geograficzna bliskość tej wojny i Ukrainy potęgują egzystencjalny lęk, że „to, co tam, mogłoby się przytrafić i tu”. Inaczej przeżywam wojnę w Ukrainie, inaczej niż tę iracką czy afgańską.
Nie chcę uciekać w trywialne moralizatorskie tony, napiszę więc tylko, że żyjemy w lepszej części świata. Przytłoczeni rozmaitymi trudami, często o tym zapominamy. Umyka nam świadomość, jakimi jesteśmy farciarzami.
Na załączonej fotografii zerwany wiadukt kolejowy w okolicach Chersonia. Wysadzili go uciekający za Dniepr rosjanie. Zrobiłem to zdjęcie świadom symboliki obrazka. Tak właśnie się dzieje, gdy na drodze życia staje nam jakiś ork…
—–
Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Tym razem pojechałem do Ukrainy wspierać i dokumentować pracę wolontariuszy z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej i ukraińskiej Fundacji Wieża. Obie organizacje pracują na terenie wyzwolonej chersońszczyzny, o czym szerzej napiszę w kolejnych postach. Nz. mieszkanka wsi Shidne/fot. Marcin Ogdowski