Kulturkampf

A dziś o niezbyt oczywistym aspekcie rosyjskiej agresji – tytułowej „wojnie o kulturę”. Nawiązania do historycznych relacji polsko-niemieckich są w tym przypadku oczywiste, mamy bowiem do czynienia z celową działalnością nakierowaną na wynarodowienie. Działalnością cechującą się niszczycielskim rozmachem. Jak ocenia UNESCO, wojna w Ukrainie spowodowała zniszczenie dziedzictwa kulturowego i dóbr kulturalnych w tym kraju wartości 3,5 mld dol. Ucierpiały m.in. dwa miejsca znajdujące się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, czyli historyczne centra Lwowa i Odesy.

Pradawne grody Makarów, Wyszogród i Bilohorodka, zlokalizowane w obwodzie kijowskim, też zostały poważnie uszkodzone. Częściowemu zniszczeniu uległy średniowieczna twierdza w Szestowicy oraz kurhany Boldyni Hora w obwodzie czernihowskim. Te ostatnie – pochodzące z XI wieku – to jedno z największych historycznych cmentarzysk w Ukrainie. W Boldyni Horze znajduje się w sumie 230 kopców – zimą 2022 roku rosjanie wielokrotnie ostrzeliwali kurhany artylerią i rakietami.

Na skutek rosyjskich ostrzałów zniszczono m.in. Muzeum Historii i Krajoznawstwa w Iwankowie (obwód kijowski), Miejskie Krajoznawcze Muzeum w Ochtyrce (obwód sumski), Muzeum Literacko-Pamięciowe Hryhorija Skoworody we wsi Skoworodyniwka, Muzeum Krajoznawcze w Kupiańsku (obwód charkowski), Mariupolskie Muzeum Krajoznawcze oraz Muzeum Sztuki im. Archipa Kuindżego w Mariupolu. Znacznych szkód doznały też Muzeum Sztuki w Odesie i Narodowe Muzeum Sztuki imienia Bohdana i Warwary Chanenków w Kijowie (dane za Deutsche Welle).

Ukraińskie Ministerstwo Kultury wylicza, że od lutego 2022 roku do 1 sierpnia 2024 roku zniszczono 1096 zabytków, w tym 121 o znaczeniu krajowym, 892 o znaczeniu lokalnym i 83 nowo odkryte. Częściowej lub całkowitej dewastacji uległo 2024 placówek kultury. Jak zastrzegła (w rozmowie z PAP z września br.) przedstawicielka resortu Olha Pachomowa, dane nie są ostateczne. „Nie możemy być ich całkowicie pewni, bo część terytorium pozostaje okupowana, a tam monitoring jest praktycznie niemożliwy. Pełna inwentaryzacja będzie możliwa dopiero po wyzwoleniu”, zaznaczyła.

Systematyczne niszczenie infrastruktury muzealnej to nie jedyna odsłona dramatu. Według Ministerstwa Kultury, rosjanie zrabowali co najmniej pół miliona dzieł sztuki. Ich łupem padły zasoby Chersońskiego Muzeum Krajoznawczego, skąd zabrali 28 tys. artefaktów, w tym starożytne monety, broń, biżuterię sarmacką, kolekcję ikon, obrazy i zabytkowe meble z XVIII i XIX wieku. Jak podaje Deutsche Welle, w trakcie okupacji miasta zdewastowano zbiory Chersońskiego Muzeum Sztuki (skąd zabrano ponad 10 tys. eksponatów z 14 tys. znajdujących się w kolekcji).

Instytut Europy Środkowej, z którym mam przyjemność współpracować, zwraca uwagę na aspekty prawne rosyjskich dokonań. Ataki na obiekty kulturalne mogą być kwalifikowane jako zbrodnie wojenne (m.in. w przypadku nieusprawiedliwienia konieczności wojskowej i naruszenia zasady rozróżnienia celów wojskowych od obiektów cywilnych), zbrodnie przeciwko ludzkości (w przypadku ich systematyczności) lub ludobójstwo (gdy są częścią polityki niszczenia tożsamości). Zgodnie z art. 8 Rzymskiego Statutu Międzynarodowego Trybunału Karnego zbrodnie wojenne obejmują m.in. bezpośrednie ataki na budynki przeznaczone na cele religijne, edukacyjne, artystyczne, naukowe lub charytatywne, a także zabytki historyczne.

Działania rosjan wyczerpują znamiona każdego z tych przestępstw. I nie dzieje się to przypadkiem, z ad hoc pojmowanej konieczności, nie jest też występkiem zdeprawowanych żołdaków. Jak zauważają analitycy Ośrodka Studiów Wschodnich (komentarz z października 2023 roku) „agresor konsekwentnie realizuje politykę wymazywania ukraińskiej tożsamości. Ma ona zostać sprowadzona do niegroźnego politycznie folkloru”. To dlatego nie tylko niszczy się ukraińskie zasoby bibliotek, ale też wprowadza programy szkolne oparte na „rosyjskich podręcznikach i instrukcjach indoktrynacji dzieci i młodzieży w duchu pogardy dla kultury, języka i państwowości ukraińskiej oraz bałwochwalczego uwielbienia dla rosji”. „Ukraiński ruguje się ze szkół, a językiem urzędowym jest rosyjski. Propaganda historyczna łączy – często w dość przypadkowy sposób – elementy sowieckiego ‘braterstwa narodów’ (wyrażanego w resowietyzacji przestrzeni publicznej), wielkoruskiego szowinizmu i quasi-ideologii putinizmu (‘ruski mir’)”.

Rasistowska polityka jest integralną częścią ideologii państwowej rosji. Jej destrukcyjne konsekwencje wynikają wprost z tego, co myślą rosyjskie elity i władze. W ich ocenie rosja – jak niegdyś III Rzesza – ma nadzwyczajne prawa i zobowiązania. Do zdobywania przestrzeni, do kolonizowania, do zabijania. „Jeśli Niemcy nie mogą być wielkie, nie ma powodów, by istniały”, twierdził Adolf Hitler. „Na co komu świat bez rosji?”, pytał retorycznie putin. Żyd był dla Niemca „podczłowiekiem”, Ukrainiec dla rosjanina to on sam, ale w gorszym, „chocholskim”, dzikim i wieśniackim wydaniu. Niegodny posiadania kultury, języka, tradycji, które należy wyrugować, jak niegdyś rugowano wszelkie przejawy „żydostwa”. Rasizm rosyjski różni się od niemieckiego tym, że w warstwie retorycznej długo podlegał (auto)cenzurze. Miał postać paternalizmu – Ukraińców traktowano jak dzieci lub niepełnosprawnych dorosłych, których należy otoczyć opieką. Hitler nie bawił się w takie subtelności, pragnął dla wrogów zagłady. Fakt, stawia to putina i podążających za nim rosjan w nieco lepszym świetle. Ale i tak Lebensraum, niemiecka „przestrzeń życiowa”, oraz „ruski mir”, to jedno i to samo – koncepty, zgodnie z którymi ludzie odbiegający od „pożądanego wzorca” padają ofiarą zbrodni. Morderstwa, ekonomicznej degradacji, wynaradawiania…

Szerzej o tym wszystkim będę mówił podczas konferencji „Dziedzictwo zagrożone. Niszczenie dóbr kultury jako element polityki Rosji wobec Ukrainy”. Wydarzenie organizuje Międzynarodowy Ośrodek Badań Interdyscyplinarnych w Kulicach, będący częścią Uniwersytetu Szczecińskiego. Konferencja odbędzie się 19 listopada, w formie hybrydowej, można zatem wziąć w niej udział on-line. Oto link do rejestracji.

—–

Na dziś to tyle. Polecam się Waszej życzliwości, wszak piszę w głównej mierze dzięki wsparciu Czytelników. Dziękuję za dotychczasowe i proszę o kolejne subskrypcje i „kawy” – to za ich sprawą mam czas na przygotowywanie kolejnych materiałów. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. jedna ze zniszczonych przez rosjan szkół w obwodzie charkowskim/fot. własne

Dość?

44% Ukraińców chciałoby rozpoczęcia oficjalnych rozmów pokojowych z rosją – wynika z sondażu przeprowadzonego przez Centrum Razumkowa. Liczba osób popierających negocjacje rośnie od jesieni ubiegłego roku, co może mieć związek z nieudaną kontrofensywą na Zaporożu (porażka tej operacji ostudziła ukraiński optymizm co do przyszłości). Dziś z kolei na podtrzymanie trendu wpływa zapewne trudna sytuacja energetyczna Ukrainy, będąca efektem rosyjskich ataków rakietowych na elektrownie.

Wnioski z badań przeprowadzonych przez renomowaną pracownię wywołały zamieszanie wśród obserwatorów konfliktu na Wschodzie. Zwłaszcza ów 44-procentowy odsetek dla niektórych stał się wręcz dowodem na defetyzm, a w najlepszym razie na postępujący – ale już niebezpieczny – upadek morale ukraińskiego społeczeństwa.

A jak jest w rzeczywistości?

Najpierw przyjrzyjmy się ustaleniom badaczy, diabeł tkwi bowiem w szczegółach. Jak się okazuje, najwięcej zwolenników negocjacji mieszka w regionach południowych Ukrainy. Za rozpoczęciem rozmów pokojowych opowiada się tam sześciu na dziesięciu obywateli. Może to wynikać z tego, że istotną część ankietowanych na południu stanowili mieszkańcy Odesy, gdzie sympatie prorosyjskie pozostają relatywnie duże. Związki z rosyjską kulturą, rosyjskością, są tam pielęgnowane, co wcale nie oznacza kolaboracji, a raczej trwały psychiczny dyskomfort, że „nasi naszym wyrządzają krzywdę”. Rozmowy pokojowe to sposób na zatrzymanie zabijania.

Mniejsze, bo 49-procentowe poparcie dla rozpoczęcia negocjacji, wyrażają Ukraińcy z regionów centralnych. W zachodniej Ukrainie pomysł akceptuje już tylko 35% badanych. Jeszcze mniejszy entuzjazm dla dogadywania się z Moskwą wykazują mieszkańcy wschodu. Wśród Ukraińców żyjących najbliżej frontu ledwie co trzeci chciałby rozpoczęcia rozmów. W skali całego kraju za takim rozwiązaniem opowiada się wspomniane 44% obywateli.

Jednak jasne jest, że nie może być mowy o pokoju za wszelką cenę. Aż 83% respondentów zapowiedziało, że nie poprze wycofania wojsk ukraińskich z obwodów donieckiego, ługańskiego, chersońskiego i zaporoskiego, jak chciałby tego władimir putin. Warto też zaznaczyć – co podkreślają autorzy sondażu – że w badaniu wzięli udział wyłącznie cywile, którzy nie służyli dotąd w Siłach Zbrojnych Ukrainy.

Co sądzi wojsko? Nastroje w armii nie są przedmiotem publicznych badań, muszę zatem odwołać się do własnych doświadczeń i ustaleń. W ostatnim czasie odbyłem sporo rozmów z mundurowymi ZSU. Wnioski? Armia ukraińska ma mnóstwo problemów i niedostatków (to temat na oddzielny materiał; cały ich cykl), niemniej daje i da sobie radę ze stabilizacją frontu. A jeśli uda się utrzymać obecną dynamikę pomocy materiałowej z Zachodu i nie „zatnie się” mechanizm uzupełniania stanów osobowych, wiosną będzie można myśleć o poważniejszych operacjach zaczepnych. W takiej perspektywie nie ma miejsca na rokowania, zwłaszcza takie, w efekcie których armia miałaby zrezygnować z „rekonkwisty” albo wręcz odstąpić pola przeciwnikowi.

rosjanom kończą się zapasy ciężkiego sprzętu z czasów sowieckich – zwracali uwagę moi rozmówcy, przewidując rychły, znaczący spadek potencjału i efektywności sił zbrojnych przeciwnika. Co prawda w Polsce część analityków uważa, że rosjanie nadal trzymają z dala od frontu gros najlepiej wyposażonych jednostek, ale tego typu argumenty pojawiają się od początku pełnoskalowej inwazji. W mojej ocenie, są próbą racjonalizacji, wyjaśnienia czy zrozumienia niekompetencji, porażek i słabości rosjan. Trudno mi uwierzyć, by Kreml z premedytacją przyzwalał na niekorzystny obrót spraw (przedłużającą się, krwawą i kosztowną wojnę), po to tylko, by nie angażować swego najwartościowszego wojska. Takie – rozumiane jako ponadstandardowa jakość – po prostu (już) nie istnieje.

Ale problemy mają też Ukraińcy, a wyniki sondażu Centrum Razumkowa w jakiejś mierze je odzwierciedlają. Pisałem o tym w jednym z poprzednich wpisów, piszę w artykule dla „Polski Zbrojnej”; zainteresowanych lekturą całości odsyłam pod wskazany link.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Rafałowi Blatkiewiczowi, Tomaszowi Wieśkowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Przemysławowi Buczkowi, Kasi Byłów i Jarkowi Uścińskiemu.

Nz. Transport ciężkiego sprzętu ZSU w okolicach Charkowa…/fot. własne

Flota

Na początku tygodnia Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) w Hadze wydał nakazy aresztowania dwóch rosyjskich wojskowych – dowódcy lotnictwa dalekiego zasięgu gen. siergieja kobyłasza, oraz byłego dowódcy Floty Czarnomorskiej adm. wiktora sokołowa. Obu oficerów podejrzewa się o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości. Miało do nich dojść między 10 października 2022 roku a 9 marca 2023 roku, choć – jak podkreśla MTK – istnieje prawdopodobieństwo, że rosjanie popełniali przestępstwa również w innym czasie. Jakie? Zarzuty dotyczą atakowania celów cywilnych, szczególnie podczas zmasowanych ostrzałów ukraińskich obiektów energetycznych rakietami odpalanymi z bombowców strategicznych i okrętów. A więc za zgodą i na rozkaz podejrzanych.

W rosji trochę sobie z tych nakazów śmieszkują, bo federacja nie uznaje jurysdykcji Trybunału. No i rosjanie sami by sokołowa chętnie ukarali – oczywiście, nie za mordowanie ukraińskich cywilów. Jest bowiem admirał – trzy tygodnie temu zdymisjonowany przez putina – ucieleśnieniem uwłaczających porażek, jakie Flocie Czarnomorskiej zafundowali Ukraińcy. „Niech idzie w diabły!”, kwitują zatem co bardziej krewcy zwolennicy „specjalnej operacji wojskowej”. To rzecz jasna nie przesądzi o wysyłce sokołowa do Hagi – ba, putinowska rosja, z powodów wizerunkowych, nigdy do tego nie dopuści. Prędzej nieszczęsny admirał skończy jak wielu innych rosyjskich oficerów, którzy stracili przychylność Kremla – „zupełnie przypadkiem” wypadając z okna lub balkonu.

—–

A miało być tak pięknie…

W przededniu pełnoskalowej inwazji Flocie Czarnomorskiej postawiono dwa zadania. Miała założyć blokadę morską ukraińskich portów i szlaków żeglugowych oraz umożliwić i przeprowadzić desant morski, w wyniku którego (przy współpracy z wojskami lądowymi), zajęto by Odesę. To w tym celu ściągnięto z Bałtyku dodatkowe duże okręty desantowe.

O ile blokada i zaminowanie akwenu początkowo przebiegły bez przykrych dla rosjan niespodzianek, o tyle z desantem już w pierwszych dniach wojny sprawy przybrały zły obrót. Na tym etapie nie tyle winna była flota, co armia, która nie zdołała podejść pod Odesę. Atak od morza odłożono, z nadzieją na rychłą okazję. Dziś, po całej serii katastrof, śmiało można przyjąć, że desantu rosjanie już nie przeprowadzą.

Ukraińcy „zaspawali i najeżyli” wybrzeże. Uczynili Odesę twierdzą, a wzdłuż czarnomorskiego brzegu rozstawili wyrzutnie rakiet przeciwokrętowych, które przepędziły rosyjskie okręty w głąb akwenu. Wpierw jednak rosjanie dostali solidną nauczkę – obrońcy zatopili im, przy użyciu właśnie takich rakiet, flagową jednostkę floty, krążownik „Moskwa”. Wtedy, w kwietniu 2022 roku, wydawało się, że to wielki, ale pojedynczy i raczej przypadkowy sukces Ukraińców. Czas pokazał, że jest inaczej.

—–

Kronika wypadków na Morzu Czarnym wymagałaby obszerniejszego tekstu. Na potrzeby tego artykułu dość zauważyć, że Ukraińcy rozszerzyli spektrum środków wykorzystywanych do walki z rosyjską flotą. Dziś tworzą je również bezzałogowce – powietrzne i morskie – oraz lotnicze pociski manewrujące, wystrzeliwane z samolotów. Atakowane są nie tylko okręty – na morzu i w portach – ale również portowa infrastruktura i instalacje wojskowe, takie jak radary, naziemne wyrzutnie, lotniska, ba, latem 2023 roku uderzono nawet w siedzibę dowództwa Floty Czarnomorskiej. Głównym celem pozostaje Krym i baza w Sewastopolu.

Jakkolwiek walka toczy się na morzu, nad morzem i o morze, w ukraińskim arsenale nie ma okrętów. Ów paradoks to kluczowa kwestia, do której wrócę za moment. Najpierw bowiem o skutkach ukraińskich działań.

Obrońcy nie tylko znieśli ryzyko desantu, ale też zerwali rosyjską blokadę. Ukraińska żywność płynie dziś statkami do Stambułu i Konstancy, choć skala eksportu jest niższa niż przed wojną. Okrętów rosyjskich w okolicy nie ma, ale pozostały miny. Wynikłe z tego ryzyko oraz wcześniejsza, okresowa szczelność blokady sprawiły, że Ukraińcy oparli część eksportu na transporcie lądowym.

Agresorów nie tylko przepędzono z zachodnich akwenów Morza Czarnego. Grillowanie krymskiego zaplecza oraz ataki na jednostki w pobliżu półwyspu sprawiły, że Flota Czarnomorska przesunęła większość jednostek do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg morza. I zasadniczo siedzi tam „na kupie”, realizując zadanie minimum – ochronę Mostu Krymskiego, logistycznej „drogi życia” i oczka w głowie putina.

—–

Do tej pory Ukraińcy trafili 36 jednostek rosyjskiej floty. Wbrew hurraoptymistycznym doniesieniom, większość okrętów przetrwała – zostały uszkodzone i czasowo wyłączone z walki (w niektórych przypadkach na kilka tygodni, zwykle na kilka miesięcy). Ale 14 poszło na dno bądź zostało całkowicie zniszczonych w dokach.

Te 36 okrętów to jedna trzecia przedwojennego stanu czarnomorskiej floty – a dodajmy do tego zniszczoną infrastrukturę, puszczone z dymem najnowocześniejsze rosyjskie zestawy przeciwlotnicze S-400 czy spalone na lotniskach samoloty (co najmniej kilkanaście sztuk). Za jaką cenę? Niemal wyłącznie zużytej amunicji – kilkuset latających i pływających dronów, kilkudziesięciu rakiet przeciwokrętowych oraz kilkudziesięciu pocisków manewrujących, brytyjskich Storm Shadow i ich francuskich odpowiedników SCALP (plus oczywiście wabików, które udawały rakiety). Prawdopodobnie Ukraińcy stracili też kilka samolotów Su-24, nośników Storm Shadow/SCALP, zestrzelonych podczas dokonywania nalotów.

Oczywiście ukraińskie straty są większe, niż tylko wynikające z tej konfrontacji. Okręty floty czarnomorskiej wystrzeliły łącznie kilkaset rakiet, które spadły na ukraińskie miasta (stąd zarzuty MTK dla jej dowódcy), a oddziały piechoty morskiej brały udział na przykład w pacyfikacji Mariupola. Tym niemniej dla oceny efektywności zmagań o kontrolę nad akwenem, tych „sukcesów” rosjan nie należy brać pod uwagę (jakkolwiek brutalnie to brzmi).

Mamy więc straty na poziomie jednej trzeciej potencjału ilościowego floty, co po prawdzie, nie odbiega od rosyjskiego standardu dla tej wojny. W mocnym uproszczeniu, armia putina straciła co trzeci czołg, wóz bojowy i inne elementy wojskowej techniki, biorąc pod uwagę stany wyjściowe i magazynowe na 24 lutego 2022 roku. Poległ również bądź został ranny co trzeci zmobilizowany i wysłany na front żołnierz. Można by więc uznać niekompetencję admirała sokołowa za typową dla kadry dowódczej sił zbrojnych federacji rosyjskiej. Tyle że putinowskim generałom przyszło mierzyć się z dużą, nieźle wyposażoną, wyszkoloną i jak się okazało, świetnie też zmotywowaną armią lądową Ukrainy. A dowódca „czarnomorskich” stanął do walki z flotą, której w zasadzie nie było, biorąc pod uwagę klasyczny potencjał morski, czyli okręty.

—–

„No więc po co nam okręty, skoro tak łatwo można je stracić?”, zastanawia się część ekspertów. Pytanie jest o tyle zasadne, że na dobre zaczęliśmy realizację ambitnego programu „Miecznik”, w ramach którego marynarka wojenna RP otrzyma trzy duże fregaty. No i generalnie ten rodzaj sił zbrojnych – pod dekadach zaniedbań – ma zostać poddany gruntownej modernizacji i rozbudowie. „Tylko po co?”, pytają sceptycy.

Szukając odpowiedzi, przyjrzyjmy się uważniej Flocie Czarnomorskiej…

… co czynię w dalszej części tekstu, który możecie przeczytać w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Maciejowi Ziajorowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Pawłowi Drozdowi, Czytelniczce imieniem Marta, Adzie Adamus i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

Nz. Okręt desantowy typu „Ropucha”; rosjanie jak dotąd stracili trzy takie jednostki/fot. MOFR

Iskandery

Na początek dwie uwagi natury socjologicznej – a potem przejdę do tytułowej kwestii, związanej z ostatnimi rosyjskimi atakami rakietowymi.

W potocznych wyobrażeniach Polaków ugruntował się jednorodny wizerunek Ukraińców – nieprzejednanych w negatywnej postawie wobec rosjan. Nie ma w niej miejsca na odcienie szarości, są hasła o „formowaniu się narodu politycznego”, „szybko postępującej derusyfikacji” i nienawiści wywołanej rosyjskim bestialstwem. Czasem, trochę cichcem, wspomina się o kolaborantach, zwolennikach „ruskiego miru”, podkreślając, iż jest to zdecydowana mniejszość. Jest, ale są też ludzie, których spotkałem podczas ostatniego wyjazdu do Ukrainy. Których istnienia – co przyznaję z lekkim zażenowaniem – dotąd nie dostrzegałem, mniej lub bardziej świadomie ignorowałem. Mam na myśli „ludzi rosyjskich”, obywateli ukraińskich zakorzenionych w rosyjskiej kulturze, emocjonalnie z nią związanych, ale nie proputinowskich. Nieszczęśliwych, bo głęboko rozczarowanych rosją i jej działaniami w Ukrainie. Na linii wojennego podziału zdecydowanie proukraińskich, ale dystansujących się od ukraińskiego etnosu i budujących propaństwową postawę w oparciu o lokalny patriotyzm. Odesa i Charków pełne są takich osób. Koncept lokalnego patriotyzmu nowy nie jest, w naszej części Europy – generalnie dystansującej się od nacjonalizmów – w oparciu o tę ideę próbuje się budować społeczną spoistość. Jednak w Ukrainie, z jej wymuszoną przez rosjan nacjonalistyczną konsolidacją, odeska czy charkowska „rusko-ukraińskość” jest zjawiskiem dość osobliwym.

Nie mniej osobliwy – ale tylko dla kogoś, kto nie zna wschodniej mentalności – jest tamtejszy fatalizm. Owo pogodzenie się z losem, niezależnie od fundowanych przezeń okoliczności. We wsiach położonych na północ od Charkowa armia rosyjska zachowywała się, lekko mówiąc, skandalicznie. Rozbój był na porządku dziennym, ale miejscowi opowiadają o tym ze spokojem, rodzajem zrozumienia dla „oczywistych” aspektów wojennej rzeczywistości. Kradli? No kradli. Nie pozwalali chować zabitych na cmentarzach? No nie pozwalali; trzeba było grzebać bliskich w ogródkach przy domu. Komfortowe to wszystko nie było, ale dało się przeżyć. Ze świadectw, które zebrałem, wyłania się obraz największej grozy wywołanej czym innym – selektywnym rosyjskim bestialstwem.

– Syna sąsiadki wywlekli z domu nocą – opowiada Nadieja, emerytowana nauczycielka z Cyrkunów. – Związali mu ręce za plecami, wywieźli za wieś. Przywiązali do drzewa i rozstrzelali.

– Za co?

– Był strażnikiem granicznym. Na nich, na policjantów, na byłych wojskowych, zwłaszcza atowszczików, polowali bezwzględnie.

Mordowano też lokalnych samorządowców i wszelkiej maści proukraińskich aktywistów; dla tych przedstawicieli elit rosyjska okupacja oznaczała śmierć. Dla zwykłych ludzi „tylko” gwałt i rabunek oraz ryzyka związane ze znalezieniem się w strefie aktywnych działań bojowych, gdzie winy za wszelkie dramaty rozkładają się „po równo”, bo przecież obie strony strzelały, zrzucały rakiety i bomby. Bez tego kontekstu, bez znajomości takiego sposobu myślenia, nie da się zrozumieć społecznego klimatu wschodniej Ukrainy, w którym nadal obecne są prorosyjskie sympatie.

O czym wspominam z dwóch powodów. Odesa i Charków nie były celem zmasowanego rosyjskiego terroru. W pierwszym mieście najbardziej cierpi port i okolice, w drugim Północna Saltówka, dzielnica będąca niczym „tarcza miasta”, na której rozbiły sobie zęby rosyjskie czołówki pancerne. Świadomi „rosyjskości” obu metropolii moskale stosują wobec nich strategię terroru selektywnego. Na Charków rakiety spadają regularnie, ale mapowanie miejsc wybuchów przywodzi do wniosku, że gęsto zaludnione centrum pozostaje bezpieczne. Jednocześnie w obu miastach wciąż działa prorosyjska agentura, której łatwo zgubić się w tłumie „rosyjskich ludzi” i której członków niespecjalnie oburza powszechna wiedza o przewinach i zbrodniach putinowskiej armii.

To od takich ludzi – kolaborantów, którzy wcale kolaborantami się nie czują – rosjanie czerpią wiedzę o wartościowych celach, to od nich otrzymują koordynaty.

Dziś rano – pozornie na przekór tego, o czym piszę – rosjanie ostrzelali centrum Charkowa. Ale użyli swojej najprecyzyjniejszej broni – rakiet Iskander – można więc przyjąć, że chcieli porazić konkretny, wojskowy cel. Ponoć chodziło o hotel przejęty przez wojsko („zagranicznych najemników”). Nie będę rozstrzygał, czy tak właśnie było – bo nie wiem – faktem jest, że jeden z dwóch wystrzelonych Iskanderów trafił centralnie w zamieszkały przez cywilów dom, co widzicie na załączonych zdjęciach. Zginął 10-letni chłopiec, rannych zostało 25 osób, w tym 11-miesięczne niemowlę. Jeśli to nie był celowy terror, to mamy kolejny przyczynek do dyskusji o „rosyjskiej celności”.

Jakkolwiek tragiczne, wydarzenia z Charkowa bledną w obliczu dramatu, jaki rozegrał się wczoraj we wsi Groza (sic!), w obwodzie charkowskim. Tam rosjanie również użyli Iskandera i zabili 55 osób. Rakieta trafiła w budynek, w którym właśnie odbywała się stypa.

Wieści z Grozy dotarły do mnie tuż po ataku – od razu pomyślałem, że nie chodziło o zwykły pogrzeb i zwykłych żałobników. „ruskie to zło, ale nie podejrzewam, by chcieli zabić cywilów dla samego zabicia cywilów. Prawdopodobnie grzebano kogoś, i opłakiwano, na pogrzeb kogo przyjechali jacyś ważni wojskowi. I to oni byli celem”, napisałem do znajomej, Polki, która pracuje w Charkowie. Wkrótce na rosyjskich kontach zaczęły pojawiać się informacje, że chodziło o oficerów batalionu „Ajdar”, swego czasu kontrowersyjnej formacji (z historią podobną do „Azowa”), która zalazła moskalom za skórę jeszcze w 2014 roku, walnie przyczyniając się do ograniczenia terytorialnej ekspansji tak zwanej noworosji. Dziś ukraińskie źródła potwierdzają, że we wsi odbył się pogrzeb wojskowego (bez podania formacji). Ceremonia powtórna, związana z ekshumacją poległego oficera, który zginął na początku pełnoskalowej inwazji. Groza była wówczas pod rosyjską okupacją, żołnierza pochowano więc w Dnipro – i dopiero teraz złożono w rodzinnej miejscowości. W rosyjskim ataku na żałobników zginął m.in. syn chowanego, także żołnierz armii ukraińskiej. Nie ma informacji o innych zabitych wojskowych, co nie znaczy, że ich nie było. Znamienne wszak, że rosyjscy milblogerzy – wczoraj piejący z zachwytu nad „udaną likwidacją wyższych rangą nacjonalistów”, dziś zwalają winę za atak na Ukraińców. Którzy rzekomo sami się ostrzelali. Prawdopodobnie nawet w rosji źle odebrano fakt, że w ataku zginęli przede wszystkim bogu ducha winni cywile.

Cywile, o których zgromadzeniu – i o celu samego zgromadzenia – musiał rosjan ktoś poinformować. Ktoś miejscowy, dobrze zorientowany w przebiegu ceremonii. Po prawdzie nie ma znaczenia, czy moskalom chodziło o zabicie ważnych „ajdarowców” czy przedstawicieli lokalnej administracji wojskowej (którzy zawsze pojawiają się na pogrzebach oficerów); istotne jest to, że akcja miała mieć charakter dekapitacyjny. Patrząc z tej perspektywy, nie różni się to specjalnie od ataków przeprowadzanych przez amerykańskie drony w ramach wojny z terrorem. W takich okolicznościach – zwłaszcza za prezydentury Baracka Obamy – zginęło wielu komendantów bojówek. Niekiedy ich śmierci towarzyszyły ofiary uboczne, jak w nomenklaturze NATO określa się nieplanowane i niezamierzone zabicie cywilów. Ale na tym kończą się podobieństwa i preteksty do mówienia, że rosjanie robią to samo, co Amerykanie. Bo nie robią. 50 zabitych w Grozie to cywile, mieszkańcy wioski (jedna szósta populacji!). Nawet jeśli pięciu pozostałych było wojskowymi, w żadnej zachodniej armii nie znaleziono by uzasadnienia dla takiej relacji (1:10!) celów do strat ubocznych. A że stypa odbywała się w małym budynku, od początku musiało być jasne, że ryzyko przypadkowych ofiar jest bardzo duże. Natowscy planiści odpuściliby taką akcję, rosyjscy – jak widać – nie.

Bo rosja to państwo terrorystyczne.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Budynek trafiony dziś w Charkowie. W hotelu, który ponoć był celem ataku, nie wypadły nawet szyby…/fot. Joanna Marciniak

Foto-impresje

… czyli notatnik z podróży po Ukrainie.

Z powodów technicznych nie prowadziłem relacji na blogu, ale na bieżąco udzielałem się na Facebooku. Uzupełniam wpisy post factum, dla zapewnienia ciągłości narracji.

26 września, rano

Zapisek z pociągu do Odesy.

Na dworcu we Lwowie rodzina dwa plus trzy wracająca z krótkiego urlopu w zachodniej Ukrainie. W przedziale młoda dziewczyna, jadąca na spotkanie z chłopakiem. Nad ranem budzi mnie jej rozmowa – wyszła na korytarz, ale i tak słyszę, jak ruga gościa, bo zapił i nie będzie w stanie jej odebrać. Gdy odtrąbiamy koniec spania, Darek, współtowarzysz podróży, idzie organizować coś do picia. Poprosiłem o herbatę, prowadnik każe wybierać między zieloną, czerwoną i czarną.

Czuję się, jakbym jechał na wakacje w starych dobrych czasach. Tyle zwyczajnych sytuacji i zwykłych wyborów.

A jednak nie są to dobre czasy, bo jeszcze we Lwowie czytam o rosyjskich bombowcach, które znów lecą nad Morze Kaspijskie – a więc najpewniej będzie nalot. A tuż przed wejściem do pociągu przychodzi wieść, że skurwysyny właśnie ostrzelały Odesę.

Wojna trwa, życie toczy się dalej.

Nz. Wziąłem czornyj czaj.

26 września, wieczór

Emanacja życia.

Plaża w Odesie. Dziewczęta robią sobie sesję. Za pięć godzin godzina policyjna, za siedem, może osiem, na pobliski port znów spadną szahidy.

A rano plaża ponownie wypełni się ludźmi.

Bo życie MUSI toczyć się dalej.

27 września

Komu w drogę, temu czas. Karetki, medykamenty, chemia, elektronika i… elektryczne rowery dla pracowników socjalnych – wszystko to jedzie do Chersonia.

Organizatorem konwoju jest Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

28 września, rano

Posad Pokrowskie.

Idzie nowe, idzie odbudowa. Powoli, baaardzo powoli. Na razie rumowisko otoczono płotem. Rozebrano kilka zniszczonych budynków, zaczęło się murowanie fundamentów. Ale bez saperów ani rusz, bez ich ciężkiego sprzętu potrzebnego na froncie.

Więc mieszkańcy pokornie czekają – żyjąc w ruinach lub modułowych tymczasowych domkach – ale nadziei w nich jakby trochę mniej. Na szczęście jest humor, choć czarny jak diabli, do spodu oczyszczający.

– Fundament? Eee… – macha ręką kobieta w sklepie. – Zaraz będą musieli rozebrać, żeby poprawić – śmieje się głośno.

Ps. Dziś pracuję w podchersońskich wioskach, gdzie Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej rozdaje pomoc powodzianom.

28 września, popołudniu

Zahorianiwka od ponad miesiąca nie ma bieżącej wody.

– Przyjechały służby, zbadały, okazało się, że w wodzie jest rakotwórczy arsen. Stężenie siedem razy wyższe od normy – mówi Nadieja (boże broń Nadieżda! – zastrzega na wstępie).

Nie bardzo wiadomo, jak metal ciężki dostał się do ujęcia wody. Dla miejscowych jest oczywiste, że to skutek przerwania tamy na Kachowce i tego, że fala zabrała ze sobą mnóstwo zanieczyszczeń (choć samej osady nie zalała).

– Przed okupacją wodę badano raz na trzy miesiące, wszystko z nią było w porządku – zapewnia Nadieja.

Lokalny samorząd dostarcza wodę techniczną beczkowozami, wodę do picia organizują wolontariusze. Budowa nowego ujęcia to koszt rzędu 1,5 mln hrywień (ok. 190 tys zł). Dla 130 osob, które zostały we wiosce, państwo takiego kosztu nie poniesie.

– Są ważniejsze wydatki – moja rozmówczyni uśmiecha się smutno.

Brutalna, wojenna ekonomia.

28 września, wieczorem

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co), sklep otwarty tylko między 8.30 a 10.30″, informuje kartka naklejona na drzwiach. Uśmiecham się na jej widok; uwielbiam tę ukraińską niezłomność w jej szyderczej odsłonie.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, nieopodal Komyszanów rozciągają się rosyjskie pozycje. Diabły stoją za rzeką i regularnie walą z artylerii. Był czas, przed powodzią, że sklep dzieliło od nich ledwie 800 metrów.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, jego moździerzyści biorą na cel wybitnie wojskowe obiekty. Jak dom z drugiego zdjęcia, zdemilitaryzowany latem. Akurat był pusty, więc tym razem nikogo draniom zabić się nie udało.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, na pobliskim cmentarzu przybywa grobów. Śmierć pod ostrzałem to nie tylko żołnierski los – w Komyszanach tak giną cywile, na przykład w drodze do sklepu, otwartego „tylko między 8.30 a 10.30”.

„W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”, u Marii na posesji wylądował pocisk. Zniszczył przedsionek i kawał kuchni. Stało się to w maju, do dziś – dzięki sąsiedzkiej pomocy – szkody udało się naprawić.

– Mario, mogę Wam zrobić zdjęcie i o Was napisać? – pytam.

– Zrób. I opowiedz ludziom, co oni, rosjanie, z nami Ukraińcami robią. Może ktoś będzie wiedział, dlaczego i za co.

Może „W związku z tym, że putin to (wiadomo co)…”? Na pewno tak, ale nie tylko. Bo ostatecznie to nie putin wkłada granaty do moździerzowych luf…

29 września

Antona Jefanowa (na zdjęciu) poznałem w marcu tego roku. Właśnie wrócił z terenu, gdzie nadzorował prace energetyków przywracających prąd na przedmieściach Chersonia. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) współfinansowało wówczas część wynagrodzeń dla elektryków, Ania, szefowa misji, przymierzała się do kolejnych projektów. Z Antonem więc pogadać należalo, a że chłop zalatany, „wstępniak” odbył się na parkingu.

– Aha, uważajcie – rzekł na koniec Jefanow. Wiedział, że i my jedziemy do naddnieprzańskich wiosek, spotkać się z pracującymi ekipami. – Tamci ciągle strzelają, kilka minut temu pocisk walnął tak blisko naszego auta, że aż szyby poszły – mówił to tak, jak gdyby wybijane falą uderzeniową szkło było oczywistym elementem urzędniczej codzienności. Ścisnął nam dłonie i tyle go widziałem – pobiegł do następnej roboty.

Anton jest dziś zastępcą szefa wojskowej administracji Chersonia. Przed inwazją odpowiadał za pomoc społeczną, obecnie ma dużo więcej obowiązków, do których należy również współpraca z organizacjami humanitarnym. Ta ostatnia forma działalności jest w tej chwili uporządkowana i sformalizowana, ale zaczęła się za okupacji, od pracy w warunkach konspiracyjnych.

– rosjanie nie dostarczali do miasta niezbędnych medykamentów, ba, swoje mają fatalnej jakości, więc co tylko mogli to rozkradli, nie przejmując się potrzebami cywilów – wspomina. – Mój departament opiekował się kilkuset schorowanymi, starszymi osobami, które bez leków po prostu by poumierały. Na szczęście mieliśmy Internet i kontakty w Polsce. Zamawiałem, co było potrzebne, nikt mi nigdy niczego nie odmówił. Z Chersonia można było wyjechać i do niego wrócić. Nie było to bezpieczne, bo rosjanie na blok postach kradli i bili, ale ochotników nie brakowało. I to oni przywozili do miasta kupione w Polsce lub za zebrane przez Polaków pieniądze leki.

– Kto je roznosił potrzebującym w mieście?

– Hahahaha – Anton uśmiecha się szelmowsko. – Ulicą jeździły rosyjskie tigry, a ja biegałem z kontrabandą. Z witaminami znaczy – dodaje, jeszcze szerzej się uśmiechając. Odcięta od zachodnich technologii rosja ma poważne problemy z zaopatrzeniem aptek i szpitali. Konfiskowanie medykamentów było więc także elementem rutynowych działań okupantów. Wspomniani przez Antona ochotnicy znaleźli na to sposób – przekładali specjalistyczne leki w torebki po witaminach. Witamin nie konfiskowano, bo tych akurat w rosji nie brakuje. – I tak się to kręciło aż do wyzwolenia.

– Nadal się kręci – mam na myśli współpracę polsko-ukraińską. – Mimo dużej polityki…

– Marzy mi się, byśmy mogli robić swoje niezależnie od polityków – mówi Jefanow. – Polska i Polacy to jedni z naszych największych donatorów. Dziękowałem, dziękuję i będę wam za to dziękował.

30 września-1 października

Ten tekst ukazał się na łamach portalu Interia.pl (stąd odmienny od przyjętej na blogu praktyki zapis rosjan i rosji).

W Ukrainie alarm przeciwlotniczy ogłaszany jest tradycyjnie – poprzez wycie syren – ale istnieje też cyfrowa „nóżka” systemu. Są dedykowane aplikację, usługę – dla telefonów z włączoną lokalizacją – oferuje Google. Gdy przebywasz w zagrożonym rejonie, dostajesz powiadomienie.

Przespana bitwa

Syren – jakkolwiek dojmujących i złowieszczych – po jakimś czasie zwyczajnie się nie słyszy. Tak często się włączają i tak rzadko ma to związek z realnym zagrożeniem – rzeczywistym atakiem, przeprowadzonym w konkretnym miejscu. Dla Ukraińców po półtorej roku wojny to oczywista-oczywistość, ale w Polsce taki stan rzeczy – owo „niesłyszenie” – może dziwić. W naszych potocznych wyobrażeniach o Ukrainie często zapominamy, jak rozległy jest to kraj. Umyka nam też świadomość, że nawet w wojnie o wysokiej intensywności, większość zaangażowanego w konflikt państwa nie jest objęta działaniami zbrojnymi. Tak czy inaczej, zobojętnienie (na alarmy, zwane z ukraińska „trwogami”), dotyczy też powiadomień telefonicznych.

Pod koniec września trzy noce spędziłem w Mikołajewie. Pierwszego wieczoru słyszałem latające nad miastem odrzutowce, ale chyba nie miało to związku z tym, co działo się nieco później. A później miasto zaatakowały drony – kupowane przez Rosjan w Iranie szahidy – przyleciało też kilka rakiet. Nic nie słyszałem; znajomi śmiali się, że przespałem bitwę. Bitwa czy nie, rzeczywiście spałem mocno.

Tak jak następnej nocy.

W trakcie tej trzeciej usłyszałem syrenę, ale to nie ona mnie obudziła. Alert przyszedł na telefon, telefon mam skonfigurowany z zegarkiem; wibracje na nadgarstku przerwały sen. O 2:47.

Przerwały na chwilę, bo większość alarmów jest na wszelki wypadek, więc po czymś takim idzie się dalej spać. Lub śpi nie usłyszawszy „trwogi”.

Tymczasem wspomnianej trzeciej nocy na Mikołajów spadły cztery szahidy. Gdybym nie znał lokalnych uwarunkowań, uznałbym tę informację za bujdę. Bo byłem na miejscu, a nic nie słyszałem. To tak a propos „całej prawdy”, o „wojnie, której nie ma”.

Tytułem uzupełnienia tej części tekstu – gdy nadlatują rakiety S-300, przeciwlotnicze, wykorzystywane w trybie ziemia-ziemia, w Charkowie – z uwagi na bliską odległość od rosyjskiej granicy – syreny włączają się dopiero po pierwszej eksplozji. W nocy z 30 września na 1 października w mieście doszło do trzech eksplozji. Ta pierwsza była na tyle głośna, że tym razem nie przespałem ataku…

Atomowy mit

„Gdybyśmy mieli broń strategiczną, Rosja nie odważyłaby się nas zaatakować”, to argument, z którym na co dzień można się zetknąć w Ukrainie. Czy racjonalny?

Faktem jest, że memorandum budapesztańskie z 1994 roku zobligowało Ukrainę do przekazania tego rodzaju uzbrojenia Rosji. W zamian Moskwa zobowiązała się uszanować integralność terytorialną południowego sąsiada, a gwarantem porozumienia były USA i Wielka Brytania. Co z tego wyszło, pisać nie trzeba.

Ale. Ale mitem jest, że Ukraina – jako państwo/armia – kiedykolwiek miała do dyspozycji głowice jądrowe. Po 1991 roku, rozpadzie ZSRR, sporo ich zostało na terytorium dawnej sowieckiej republiki, tym niemniej pieczę nad arsenałem sprawowały oddziały dawnej armii radzieckiej, które nie wypowiedziały posłuszeństwa Moskwie. Problemem – rozstrzygniętym na skutek porozumień w Budapeszcie – był tylko transfer tych środków bojowych do Rosji. Zatem opowieści Ukraińców o tym, że „jak mielibyśmy atomówki to…”, należy traktować w kategoriach marzeń ściętej głowy…

Ale. Ale nośniki broni strategicznej – jak na przykład bombowce Tu-95 czy Tu-160 – Ukraińcy owszem mieli. I amunicję o strategicznym znaczeniu – jak dalekonośne pociski manewrujące, zrzucane z tychże samolotów – również. Amunicję wyposażoną w konwencjonalne głowice, lecz i tak groźną. Dziś takie rakiety pozwoliłyby atakować cele w głębi Rosji, nawet na odległość do 2,5 tys. km. Co de facto oznaczałoby, że większość najwartościowszych elementów rosyjskiej infrastruktury militarnej i przemysłowej byłaby w zasięgu armii ukraińskiej. Nie wiem, czy odstręczyłoby to Moskali od inwazji, ale z pewnością spotęgowałoby ich straty, co ostatecznie mogłoby wojnę zakończyć.

Oczywiście, bombowce i arsenały rakiet byłyby dla Rosjan celem numer jeden. Otwartym pozostaje pytanie, czy Ukraińcom udałoby się uchronić cenny sprzęt przed atakami. Po 24 lutego 2022 roku zręcznie rozśrodkowali lotnictwo, ale prościej jest ukryć stosunkowo nieduże migi czy suchoje, trudniej byłoby z ogromnymi tupolewami. Kolejne pytanie wiąże się z możliwościami ukraińskiego budżetu oraz polityczną wolą dla utrzymania sił strategicznych. Są one koszmarnie drogie, a między 1991 a 2014 rokiem wojsko nie było – najoględniej rzecz ujmując – priorytetem dla ukraińskich władz. I oligarchów, a więc władzy nieformalnej. Ci bowiem obawiali się armii jako atutu któregoś z biznesowych konkurentów, wszyscy więc dążyli do jej osłabienia, traktując to jako element stabilizacji systemu oligarchicznego.

Poza tym, że otwarte, są oba pytania czysto akademickie, bo w rzeczywistości miażdżącą większość samolotów i wszystkie pociski Kijów odesłał Moskwie. Okrutnym zrządzeniem losu teraz te rakiety (dokładnie te…), zrzucane także przez niegdyś ukraińskie samoloty, spadają na ukraińskie miasta. A nieliczne nieoddane Rosjanom tupolewy – jak Tu-95 i Tu-160 ze zdjęcia – niszczeją na jednym z lotnisk. Bez szans, że kiedykolwiek wezmą udział w wojnie…

1 października

Charków, cmentarz na południu miasta.

Utonąć można w morzu tych flag, morzu ludzkiego nieszczęścia. I jeszcze ten przejmujący łopot (film pod linkiem).

Taka jest cena…

2 października

Ruskie Tiszki, wioska na północ od Charkowa, nieopodal granicy z federacją. Przez trzy miesiące okupowana przez rosjan, potem regularnie ostrzeliwana przez ich artylerię. Także z użyciem pocisków z białym fosforem.

– Miałam dom, całe 74 metry. Przyleciała rakieta z rosji i nie mam domu – Halina wzrusza ramionami.

68-letnia kobieta mieszka teraz w budynku gospodarczym. Grad, który zniszczył domostwo, uszkodził też dach szopy – ale ten udało się naprawić.

Idzie zima. W podobnej sytuacji są rzesze Ukraińców z terenów charkowszczyzny. Wyzwoleni od rosjan, ale wciąż zmagający się z ich „dziedzictwem”…

3 października

Niedziela była dniem, kiedy mogliśmy trochę odpocząć. Michał, nasz gospodarz, zaproponował popołudniowy wypad nad podcharkowskie jezioro. Pierwszy dzień października był przepiękny, iście letni; należało z tego skorzystać.

Tyle że droga nad wodę wiodła koło cmentarza.

Wypatrzyłem z auta skupisko flag i poprosiłem Michała, byśmy zjechali. Chciałem na własne oczy zobaczyć, jak wyglądają kwatery poległych żołnierzy. I zobaczyłem…

I zobaczyłem kilka pogrzebów w dwóch obrządkach – prawosławnym i katolickim. Nabożeństwo ekumeniczne w intencji chłopców, którzy oddali życie.

I zobaczyłem zapłakane matki, ojców, żony, siostry, braci i dzieci. Mundurowych odwiedzających poległych kompanów. Setki osób, które tego dnia pojawiły się na grobach bliskich.

I zobaczyłem kieliszki z wódką, talerzyki z chlebem i słodyczami, poustawiane na pomnikach i kopczykach. Symboliczne poczęstunki dla zmarłych.

I zobaczyłem ich zdjęcia zdobiące nagrobki. I tabliczki z datami urodzin i śmierci. Tylu dwudziesto-dwudziestoparolatków. Kończę dziś 47 lat; dla większości z tych chłopaków mógłbym być ojcem. Jestem ojcem, więc łatwo mi wyobrazić sobie ból po stracie.

I wyobraziłem go sobie.

A potem Aśka na szybko policzyła rzędy mogił i wyszło nam, że flagi powiewały nad mniej więcej tysiącem grobów. Tysiąc poległych na jednym cmentarzu, w jednym tylko mieście.

I zobaczyłem kolejne jamy, wykopane pod następne pochówki.

I rozjebało mi mózg na strzępy.

Nie wiem, jakbym się zachował, gdyby nie zawodowy nawyk, gdyby ktoś odebrał mi aparat i możliwość dokumentowania…

Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej.

Kilka kilometrów od nekropolii życie toczyło się nieśpiesznym rytmem nadwodnego wypoczynku. Opaleni, zrelaksowani i wypoczęci ludzie – starsi, młodsi, dzieci – cieszący się ze słońca, białego piasku i czystej wody.

Czystej wody surrealizm.

Asia z Michałem poszli pływać, Ania wyjęła książkę, a ja stałem na brzegu i nie bardzo wiedziałem, co z sobą począć. W obliczu tego morza flag i nieszczęść, idea plażowania wydała mi się obrazoburcza, w najlepszym razie niestosowna.

Aż przyszło olśnienie – że ci, którzy tych chłopców zabili, oczekują właśnie takiego myślenia. Poczucia winy – że się żyje i chce żyć. Przekonania o niestosowności zwyczajnych zachowań. Pal licho mnie i moje dylematy; przecież nawet nie jestem tutejszy. Celem rosjan w tej wojnie jest zaszczucie Ukraińców, odebranie im prawa do normalności.

„Idi na chuj!”, orzekli napadnięci. „Idi na chuj!”, orzekłem i ja. Rozebrałem się do slipek, wziąłem rozpęd i wbiegłem do cudownie orzeźwiającej wody.

3 października, popołudniu

Urodziny spędzam z dala od domu – nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Taka praca. Ani myślę narzekać, przeciwnie – chciałbym się z Wami podzielić swoją radością. I wzruszeniem.

Nadieja to emerytowana nauczycielka z Cyrkunów, wsi położonej pod rosyjską granicą. Raszyści zbombardowali jej dom; film, który zamieszczam, to fragment opowieść o czasach napaści, okupacji i wojennej tułaczki. Historii przejmującej do spodu, zasługującej na obszerny tekst, który napiszę, jak przepracuję w głowie ten wyjazd.

Historii tym dramatyczniejszej, że opowiadanej także przy dźwiękach alarmu, który zapowiadał kolejny rosyjski ostrzał.

Za sprawą Aśki, wolontariuszki z Polski, Nadieja dowiedziała się, że mam dziś urodziny. Znikła na moment i pojawiła się z dwiema bombonierkami, wyciągniętymi gdzieś ze schowka uszkodzonego przez Grad i moździerze domu.

– Szczęścia ci życzę – rzekła i mocno mnie objęła. Hojność kobiety, która straciła tak wiele, sprawiła, że zawilgotniały mi oczy.

A potem było spotkanie z Igorem z miejscowej administracji wojskowej. Kolejne, już mniej formalne. I znów się rypło, że mam urodziny, więc poszedł toast.

– Życzę Ci, żeby w Polsce był pokój – usłyszałem. – I w całej Europie.

Najlepsze życzenia, jakie mogłem dziś usłyszeć. Choć nieco gorzkie, bo zaraz po tym, jak wybrzmiały, znów zawyły syreny…

4 października, rano

Lipce dzieli od rosyjskiej granicy zaledwie 8 km – raszyści wtargnęli do wsi już w pierwszych godzinach inwazji. Czołówki poszły dalej, na Charków, w lokalnym szpitalu – obsługującym kilka okolicznych miejscowości – rozłożył się oddział rosgwardii. I został tam na wiele tygodni.

Szpital przestał pełnić swoją funkcję nie tylko dlatego, że zmieniono go w koszary. W ramach zorganizowanego szabru, wspartego zwykłym żołdackim złodziejstwem, placówkę ogołocono ze sprzętu i medykamentów. Okupanci powybijali też dziury w stropach/podłogach. Zdaniem miejscowych, otwory o regularnych kształtach służyły rosjanom do ewakuacji. Szpital – jako miejsce koncentracji wojska – był kilka razy celem ukraińskiej artylerii. W momencie ostrzału dziury pozwalały szybciej dostać się na niższe kondygnacje.

Na najniższej, w piwnicy, wciąż zalegają śmieci pozostawione przez moskali. Wśród nich znalazłem taktyczne apteczki, których zawartość widać na zdjęciach. Szokująco skromne i archaiczne, zwłaszcza te różowe opaski uciskowe. Nic dziwnego, że tak wielu rannych rosjan umiera, nim udzielona im zostanie bardziej profesjonalna pomoc.

Gdzie nie ma medycyny, jest magia. Są talizmany i wiara w ich moc. Przypinka ze zdjęcia była w jednej z zabranych przeze mnie apteczek. Przedstawia starosłowiański symbol chroniący przed złem i sprowadzanymi przez nie chorobami. Na swój sposób to przewrotne, że znaczek nosił w apteczce rosyjski żołnierz…

4 października, popołudniu

Facebook przypomniał mi, że mamy dziś Światowy Dzień Zwierząt. Moje czworonogi daleko, ale Cyrkuna była blisko. I skradła serca naszej ekipy. Moje oczywiście też.

Ten wyjazd pokazał mi, jak wielka trauma trawi Ukraińców, którzy przeżyli okupację i znaleźli się w strefie aktywnych działań wojennych.

– Ona młodziutka, urodziła się już po wyjściu rosjan – usłyszałem od opiekunki suczki. Brzmiało to nieco absurdalnie, póki człowiek nie uświadomił sobie, że biały fosfor spadający na wieś, że grady i granaty moździerzowe lądujące na posesjach, że całe to pierdolone gówno przeraża nie tylko ludzi, ale i zwierzęta. Je pewnie bardziej, bo my przynajmniej rozumiemy, co się dzieje. Albo tak nam się wydaje…

5 października

Cyrkuny, wieś na północ od Charkowa.

„Tu (są) dzieci!!!”, głosi napis na bramie. Po rosyjsku, by żołdakom putina nie przyszło do głowy ładować po chałupie.

I co? I jajco. Dom bez dachu, bo runął pod ogniem artylerii, wnętrze wytrawione pożarem, wrota usiane dziurami po odłamkach. I dzieci już nie ma, bo uciekły z rodzicami po „przylocie”, jak mówi się o uderzeniu rakiety czy granatu. Żyją, ale czy wrócą?

Ja wracam do domu; jestem już na finiszu. Wiozę mnóstwo historii i zdjęć, którymi będę się chciał podzielić. Ale najpierw dwa-trzy dni oddechu.

Dziękuję Wam za wirtualne towarzystwo (zwłaszcza za urodzinowe życzenia!) i do zobaczenia na łączach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie – przez przestrzelinę w bramie – zrobiono mi w Cyrkunach/fot. Darek Zalewski