W styczniu 2015 roku odwiedziłem szpital w Sełydowie. Srogie to było doświadczenie, bo placówka wyznaczona do obsługi oddziałów na froncie nie miała dostępu do bieżącej wody. Podstawowe techniczne instrumentarium pamiętało późny ZSRR, a stół operacyjny pochodził z połowy lat 50. „Nie mamy sprzętu do intubacji”, skarżył się jeden z lekarzy. Zaraz potem planowałem jechać na pierwszą linię i przygnębiła mnie świadomość, że w razie kłopotów trafiłbym w to miejsce. Dawało ono szanse lżej rannym, o dawaniu nadziei w cięższych przypadkach nie było mowy.
Dyrektor szpitala przyjęła dziennikarzy w gabinecie. Wyjęła szampana, jakieś czekoladki. „Nieczęsto zdarzają mi się tacy goście”, tłumaczyła, zadowolona, że wreszcie może się komuś wyżalić. „A nuż ktoś przeczyta i pozwoli klinice stanąć na nogi…”. Nie wiem, czy moje i kolegów teksty przyniosły taki skutek. Wiem, że w ubiegłym roku – czyli już podczas „pełnoskalówki” – rosjanie uderzyli w szpital bombami i rakietami; musiał zatem dalej pełnić rolę lecznicy dla wojskowych.
Lecz nie o tym chcę Wam dziś napisać – wybaczcie dygresję, ale jej zwieńczenie pozwoli nam pójść dalej. Otóż w pewnym momencie pani dyrektor stwierdziła ze smutkiem: „Możesz nie interesować się polityką, ale prędzej czy później polityka zainteresuje się tobą”. Miała na myśli wojnę oraz fakt, że wielu doniecczan „przespało” pierwsze rosyjskie ingerencje (rzekome bunty miejscowych), a potem było już za późno. Powstały tzw. ludowe republiki, pojawiło się regularne ruskie wojsko; życie mieszkańców regionu zmieniło się nie do poznania. O czym podczas tego spotkania przypominało nam drżenie okiennych szyb, w oddali bowiem regularnie biła artyleria. „Polityka dopomina się o zainteresowanie…”, konkludowała szefowa placówki.
—–
Raz jeszcze to podkreślę – mowa o wydarzeniach sprzed ponad dziewięciu lat. Front przechodził wówczas przez poddonieckie Piski, od Sełydowa dzieliło „separatystów” 20 km. Dystans na dłuższy spacer, którego „watnicy” do spółki z rosjanami, a obecnie już przede wszystkim moskale, nie pokonali do dziś.
Czytam, że rosjanie są już pod Sełydowem, że miasto niebawem wpadnie w ich łapy. Wpadnie czy nie, ton tych doniesień jest taki, jakbyśmy mieli do czynienia z jakimś nieprawdopodobnym rosyjskim blitzkriegiem. I kolejną nieuchronną zdobyczą, wpisującą się w całe pasmo błyskotliwych i niemal niezliczonych sukcesów putinowskiej armii. „Idą ruskie przez Donbas jak burza!”, można by wywieść taki wniosek – i wielu go wywodzi. Umyka wyczucie realnego tempa tego marszu – napisać, że mozolnego, to jakby nic nie napisać. Przepada świadomość, że za nazwami przejętych przez moskali miejscowości kryją się przysiółki, wioski, że od czasu do czasu jest to ledwie powiatowa mieścina, o istnieniu której przed wojną większość Ukraińców nie miała bladego pojęcia.
„Na miejscu sprawy nigdy nie wyglądają ani tak dobrze, ani tak źle, jak się o nich pisze i mówi”, usłyszałem kiedyś od znajomego oficera ZSU. Całe moje wojenno-dziennikarskie doświadczenie potwierdza zasadność tej obserwacji. Co podkreślam, bo duża część alarmistycznych doniesień na temat bieżącej sytuacji w Donbasie pochodzi od analityków, którzy wojny na oczy nie widzieli, ba, wielu nawet nie było w Ukrainie choćby z dala od frontu (a niektórzy wręcz nie znają rosyjskiego i ukraińskiego, o znajomości podstawowych kodów kulturowych już nie wspomnę). Tymczasem bez odpowiedniej wiedzy kontekstowej pewne rzeczy wydają się niezrozumiałe, nielogiczne czy wręcz pozostają niewidzialne. Niewiele wówczas trzeba, by wpaść w panikę i panikę szerzyć. W tym konkretnym przypadku wystarczy, że rosjanom udało się podnieść dynamikę działań bojowych. Że w ciągu miesiąca przesunęli się o kilka kilometrów, na co wcześniej potrzebowali roku. I łup! Mamy narrację, że idą jak burza.
To jak oceniać ich (rosjan) postępy? Najpierw należy zdać sobie sprawę, że ZSU prowadzi operację obronną w skali c a ł e g o kraju – jednego z największych w Europie.
Później dopuścić świadomość, że Ukraińcy nie realizują stalinowskiej strategii „ani kroku wstecz!” – że wrócili do idei obrony manewrowej. Że dopuszczają utratę terytoriów, jeśli tym sposobem można podjąć bardziej efektywną walkę, w której nie dość, że zadaje się przeciwnikowi poważne straty, to jeszcze dba o redukowanie własnych ubytków. Skądinąd to zabawne, jak wielu analityków z Polski pozostaje w tej kwestii niezdecydowanych. Gdy Ukraińcy prowadzili uporczywą obronę Bachmutu czy Awdijiwki, krytykowali ich za ten upór. Gdy ZSU porzucają nieperspektywiczne rubieże, szukają lepszych – czyniąc to w reżimie zorganizowanego odwrotu i pozostając w nieustannej walce – ci sami analitycy piszą o „trzeszczącym froncie”, wieszczą katastrofę, znajdują asumpt do krytykowania operacji kurskiej armii ukraińskiej (która w tym ujęciu ma być „trwonieniem cennych rezerw”). Są mądrzejsi niż naczelne dowództwo ZSU, wiedzą i słyszą więcej niż Ołeksander Syrski i jego podwładni. Po prawdzie to trochę żenujące.
No ale nie o polo-OSINT-cie jest ten tekst; wróćmy do Donbasu. Na kierunku pokrowskim (gdzie znajduje się Sełydowe) i toreckim Ukraińcy rzeczywiście ustępują rosjanom. Niewykluczone, że moskale zajmą i Pokrowsk (a wcześniej Sełydowe) i Toreck – i będzie to ich kolejny „sukces” ma miarę Bachmutu i Awdijiwki. Lokalnie pokomplikuje to sytuację ZSU (zwłaszcza utrata Pokrowska, który jest sporym węzłem logistycznym), ale w skali całej operacji obronnej byłby to niewiele znaczący incydent. Wszak nie o Pokrowsk czy Toreck tu chodzi – celem rosjan nacierających na obu kierunkach są bliźniacze miasta Kramatorsk i Słowiańsk, łącznie ćwierćmilionowa przed wojną metropolia. Zdobycie takiego „molocha” na obecnym etapie wydaje się poza możliwościami moskali. Ale pewnie będą próbować, a biorąc pod uwagę dotychczasowy przebieg walk, wytracą w tych działaniach nie mniej niż 150 tys. zabitych i rannych, a najpewniej dużo więcej. I co im to da? Ano kontrolę nad całością obwodu donieckiego. I co dalej? Ha! Po takich stratach, uwzględniwszy wcześniejsze i inne, które będą też ponosić, czy rosjanie pokuszą się o coś więcej? „Kołderka” sprzętowa coraz krótsza, ludzka – okazuje się w ostatnich dniach – również. No więc co dalej? A pewnie nic, poza próbą utrzymania wyszarpanych terytoriów. Niewielkich, biorąc pod uwagę obszarową rozległość Ukrainy.
—–
Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że należy machnąć ręką na realne i ewentualne (!) ukraińskie utraty na rzecz rosjan. Niemniej dla oceny efektywności działań armii rosyjskiej potrzebne jest szersze spojrzenie (w tym przypadku także dosłownie szersze – radzę zerknąć na mapę Ukrainy, by uzmysłowić sobie skalę bieżących „sukcesów”). To spojrzenie winno uwzględniać percepcję samych Ukraińców. A tu – zdaje się – mamy do czynienia z pewnym urealnieniem postaw i oczekiwań. Postulat powrotu do granic z 1991 roku oficjalnie nadal jest aktualny, takie społeczne oczekiwania da się wyczytać z sondaży. Ale widać też rosnącą gotowość do ustępstw pośród zwykłych ludzi, a z działań wojska i władz wyłania się pewien zamysł strategiczny. Po pierwsze, ochrony centrów przemysłowych – charkowskiego, dniepropietrowskiego i zaporoskiego. Po drugie, rekonkwisty południa Ukrainy i Krymu. Donbas schodzi na dalszy plan, wciąż będąc przy tym użyteczny. W jaki sposób?
„Musimy z nimi walczyć tu, bo inaczej znów przyjdą pod nasz dom”, to słowa mojego znajomego z Kijowa, nieżyjącego już żołnierza ZSU, który walczył – i poległ – w nielubianym przez siebie Donbasie. Donbasie, który dla wielu Ukraińców z zachodniej i środkowej części kraju jest „końcem świata”. „Czarną dupą”, co odwołuje się zarówno do kopalin, jak i perspektyw życiowych w regionie na długo przed wojną zdemolowanym ekonomicznie, ekologicznie i społecznie. A mimo to pozostającym przedmiotem zażartej obrony. Stojące za tym motywacje mają i takie oblicze, jak w zacytowanym zdaniu. „Wybraliśmy najbardziej zapuszczoną chałupę na skraju osiedla i tam łomoczemy się z łobuzami z drugiej dzielnicy”, tak można by to ująć w realiach „podwórkowych”. Pozostając na gruncie tej analogii – nie ma większego znaczenia, że tamci zajęli kolejny pokój jednego z mieszkań (nawet jeśli przy windzie). Ważne, by z tego bloku już nie wyleźli gotowi przeskoczyć do następnego budynku.
PS. A jutro wracamy do obwodu kurskiego – „odwiedzin” na osiedlu tamtych łobuzów.
—–
Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.
A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.
Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.
Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelniczce Małgoni, Tomaszowi Szewcowi i Bernardowi Afeltowiczowi.
Nz. Przebitka ze szpitala w Sełydowie. Mężczyzna ze zdjęcia to cywil ranny w ostrzale Gradów/fot. własne, styczeń 2015 roku