Relatywizacja

Na początku sądziłem, że oglądam niechlujną, zaimprowizowaną instalację elektryczną, służącą do poprowadzenia prądu w głąb piwnicy. Jednak maleńkie klemy wieńczące druty nie pasowały mi do tego wyobrażenia. Oklejone przezroczystą taśmą kartoniki również miały się nijak do pierwotnie przypisanej funkcji. Przytwierdzono je do kabli i opisano po rosyjsku. „Usta”, „oczy”, „nos” – każdy kartonik miał swój własny przewód.

– Oni tym torturowali ludzi – odezwał się mój przewodnik.

– Jakich? – spytałem.

– Najpierw nauczycieli, urzędników, miejscową elitę, a potem łapali i przetrzymywali w piwnicy kogo popadnie. Z początku krzywdzili naszych planowo, później chyba tylko dla przyjemności – mężczyzna uśmiechał się smutno.

Nie chciał wchodzić do tej piwnicy. Znał jej przeznaczenie z czasów rosyjskiej okupacji, wszyscy w Cyrkunach je znali. Nieduże pomieszczenie pod budynkiem miejscowej szkoły już w pierwszych dniach „ruskiego miru” przekształcono w katownię. A samą szkołę w koszary. Żołdacy putina zmienili budynek w ruinę wymagającą generalnego remontu. O czym do tej pory nie było mowy, bo większość dzieci rodzice wywieźli do pobliskiego Charkowa lub dalej, a i pieniędzy na odbudowę zwyczajnie brakowało. Pozostała więc szkoła zdemolowana i opuszczona, a piwnicę pod nią szerokim łukiem omijały nawet miejscowe żuliki.

– Trochę strach tu siedzieć – usłyszałem z ust przewodnika.

– Te druty, jeśli rzeczywiście nimi torturowano, to narzędzie zbrodni – zauważyłem. – Ktoś powinien je zabezpieczyć.

– Daj spokój, takich piwnic były w Ukrainie setki… – mężczyzna machnął ręką. Wkurzyła mnie ta nonszalancja, ale nie był to pierwszy raz, kiedy się z nią zetknąłem. Zobojętnienie wspólnoty, z której wywodzą się ofiary, to jeden z efektów skali rosyjskich zbrodni. Jest w Ukrainie sporo pieczołowicie prowadzonych śledztw – zwłaszcza te, w które angażują się podmioty międzynarodowe – ale jest też masa jedynie zarejestrowanych zdarzeń, czemu nie towarzyszy gromadzenie obfitego materiału dowodowego. Wspomniane zobojętnienie to raz, dwa, zapewne nie bez znaczenia jest w tym kontekście wschodnie bałaganiarstwo, wzmocnione wojennym chaosem.

Ale w jednym mój rozmówca miał rację – katowni było w Ukrainie mnóstwo.

—–

Kilkanaście dni temu natknąłem się na rysunek francuskiego satyryka. Przedstawiał on karykaturalne postaci putina i szojgu, wpatrzone w ekran telewizora. „Jak ci Żydzi mogą tak bombardować cywilów w Gazie?”, pytał pierwszy. Na co drugi odparł: „Ale panie prezydencie, to są zdjęcia naszych z Ukrainy…”. Satyra wykrzywia świat, w tym konkretnym przypadku przypisując putinowi naiwność, o którą nie sposób go podejrzewać. Ma bawić – temu zwykle służy owo odkształcenie – a zarazem sygnalizować już całkiem poważne problemy. Wojna w Izraelu spadła rosji niczym gwiazdka z nieba, a jeden z najatrakcyjniejszych wymiarów tego daru ma charakter propagandowy. Determinacja, z jaką Izraelczycy przeprowadzają zbrojną ripostę wobec Hamasu – skutkująca dużą liczną ofiar ubocznych wśród cywilnych Palestyńczyków – służy moskalom do relatywizacji zbrodni popełnionych przez nich w Ukrainie. „Spójrzcie na Żydów. My, w porównaniu z nimi, wcale nie jesteśmy tacy źli/rosjanie wcale nie są tacy źli”, przekonują kremliny i pracujący dla nich aktywiści medialni z innych krajów, także ci z naszego podwórka. Narracja ta – żerując na naiwności użytecznych idiotów, antysemityzmie, ukrainofobii, ale i zupełnie zrozumiałym moralnym oburzeniu (wszak każdego zdrowego psychicznie człowieka oburza widok zabitego dziecka) – zyskuje ograniczoną, ale wcale niemałą popularność. Tymczasem jest niczym innym jak gwałtem na logice, faktach i przyzwoitości.

—–

W październiku 2022 roku rosjanie rozpoczęli – idąc tropem ich propagandy – „bój o ukraińską energetykę”. Już wtedy przekonywali, że uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe to oczywisty sposób prowadzenia wojny, próbując odkleić te działania od etykiety zbrodni wojennej. Tymczasem skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Atakowanie infrastruktury krytycznej, jeśli nie jest bezpośrednio wykorzystywana przez wojsko, JEST zbrodnią wojenną. Fakt, że w Ukrainie nie udało się osiągnąć deklarowanego celu – nie doszło do złamania woli walki na skutek „przeniesienia kraju w średniowiecze” i masowych zgonów – nie wynika z rosyjskiej dobroduszności. Nie jest przejawem tejże fakt, że naloty w ramach „boju o energetykę” pozbawiły życia „zaledwie” kilkuset cywilnych Ukraińców. Taki wynik to skumulowany efekt rosyjskich słabości – niedostatku środków walki, ich ułomności, niewłaściwego planowania, rozpoznania itp. – oraz ukraińskiej skuteczności – nade wszystko wysokiej jakości obrony przeciwlotniczej, ale i dobrej organizacji pracy, pozwalającej na szybkie, bieżące remonty uszkodzonej infrastruktury. Tym niemniej – raz jeszcze to podkreślę – cele Moskwy były jak najbardziej zbrodnicze.

Wróćmy do początku pełnoskalowej wojny. Dziennikarskie śledztwo 'New York Timesa’ pozwoliło odtworzyć chronologię masakry w Buczy. Dochodzenie oparto o zapisy z kamer monitoringu, treści przechwyconych rozmów telefonicznych rosjan (w tym rozmów prowadzonych z telefonów ofiar), odszyfrowane wiadomości radiowe i zeznania świadków. W okupowanej między 5 a 31 marca 2022 roku Buczy znaleziono łącznie ponad 400 zabitych cywilów. Mordercami z ul. Jabłońskiej – gdzie było szczególnie dużo ofiar – okazali się żołnierze 234. Pułku Desantowo-Szturmowego z Pskowa, elity rosyjskiej armii. Zidentyfikowano ich na podstawie sprzętu, naszywek, radiowych kodów czy tak banalnych z pozoru danych jak oznaczenia skrzynek amunicyjnych (z NYT współpracowali eksperci z Instytutu Studiów nad Wojną). „Zbrodnia w Buczy była częścią celowego i systematycznego, bezwzględnego aktu zabezpieczenia drogi do Kijowa”, napisano w raporcie. Żołnierze „przesłuchiwali i strzelali do nieuzbrojonych mężczyzn w wieku poborowym i zabijali tych, którzy stanęli im na drodze, niezależnie od tego, czy były to rodziny z dziećmi próbujące wydostać się z miasta, miejscowi wychodzący do sklepu, czy po prostu jadący do domu na rowerze”.

Wiosną br. opublikowano raport komisji dochodzeniowej Rady Praw Człowieka ONZ. Wyszczególnia on cały katalog zbrodni popełnionych przez rosję: umyślne zabójstwa, ataki na ludność cywilną, nielegalne przetrzymywanie ludzi w niewoli, gwałty i przymusowe deportacje dzieci. „Wiele umyślnych zabójstw, przypadków nielegalnego pozbawiania wolności, gwałtów i aktów przemocy seksualnej nastąpiło podczas przeszukań domów, których celem było znalezienie członków ukraińskich sił zbrojnych lub broni”, stwierdza raport. Samowolnie więzieni ludzie byli często przetrzymywani przez rosyjskie siły zbrojne w fatalnych warunkach w przepełnionych celach. „W jednym przypadku dziesięcioro starszych ludzi zmarło z powodu nieludzkich warunków w piwnicy jednej ze szkół, a inne więzione osoby, w tym również dzieci, musiały dzielić to samo pomieszczenie z ciałami zmarłych”. Podczas gwałtów członków rodziny, także tych najmłodszych, zmuszano do oglądania zbrodni.

—–

Według najnowszych danych Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka, od początku inwazji rosji na Ukrainę zginęło ponad 9 tys. cywilów, a blisko 16 tys. zostało rannych. W raporcie podkreśla się, że rzeczywiste liczby ofiar cywilnych są znacznie wyższe, należy bowiem wziąć pod uwagę opóźnienia w otrzymywaniu informacji z miejsc, w których toczą się walki oraz fakt, że wiele doniesień jest wciąż niepotwierdzonych. Dotyczy to w szczególności Mariupola, Lisiczańska, Popasnej i Siewierodoniecka, miast okupowanych przez rosjan, którzy odmawiają przekazywania szczegółowych danych. Zachodnie agencje wywiadowcze szacują – w oparciu na przykład o dane z obserwacji satelitarnej – że tylko w Mariupolu zginęło co najmniej 20-25 tys. cywilów. Do takich wniosków przywodzi m.in. analiza przyrostu obszarów przeznaczonych na pochówki. W związku z tym ogólna liczba ofiar cywilnych może być nawet siedem razy wyższa. I oczywiście, część z tych osób mogła zginąć bezpośrednio na skutek działań armii ukraińskiej. Ale obrońcy Mariupola nie musieliby się bronić, gdyby nie zostali napadnięci. Nie ryzykowaliby życiem cywilów, gdyby rosjanie pozwolili mieszkańcom wyjść z miasta – na co moskale przystali dopiero po pewnym czasie, wcześniej strzelając do kolumn uciekinierów. Niezależnie od przebiegu pojedynczych incydentów, odpowiedzialność za wszystkie śmierci spoczywa na rosji.

To rosja wreszcie ponosi odpowiedzialność za śmierć ćwierci miliona żołnierzy (z czego dwie trzecie własnych) i rany kolejnych ponad 300 tys. (w tym 120 tys. Ukraińców). Tak, takie są statystyki tej wojny. I nie umniejszą ich zabiegi typu „a w Gazie i Izraelu przez miesiąc zginęło 10 tys. ludzi”. Nie wiem, czy rzeczywiście aż 9 tys. Palestyńczyków straciło życie po 7 października br. (Izrael zgłasza śmierć 1,3 tys. własnych obywateli). Mam mocno ograniczone zaufanie do danych napływających z Gazy, niemniej gęstość zaludnienia, gęstość zabudowy, jej fizyczne zintegrowanie z infrastrukturą Hamasu (podwójne zastosowanie szkół, szpitali, piekarni itp., będących zarazem koszarami, pozycjami obronnymi czy magazynami amunicji), oraz intensywność izraelskiego ostrzału skłaniają mnie do wniosku, że ofiar musi być dużo. To oczywisty humanitarny dramat, z którym, mimo wielkiej sympatii dla państwa żydowskiego, nie zamierzam dyskutować. Ale nie stanowi on pretekstu do wybielania rosjan, nie jest dla nich okolicznością łagodzącą czy powodem amnestii. Co się stało, już się nie odstanie – odebranych przez moskali i za ich sprawą żyć, nic nie wskrzesi. Kara zatem musi być, także w postaci napiętnowania rosji i rosjan.

A teraz wyobraźmy sobie armię federacji wysłaną nie do rozległej i słabo zaludnionej Ukrainy, a do niewielkiego ludzkiego mrowiska, jakim jest Gaza. Armię zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, pielęgnującą etniczne uprzedzenia. Dowodzoną przez nieudolnych generałów, nieporadną taktycznie, z powodu technologicznego zapóźnienia i braku precyzyjnej amunicji strzelającą wagonami pocisków. Gdybanie, za którym sam nieszczególnie przepadam, ale warto taki eksperyment myślowy przeprowadzić. Warto też – już na koniec – zwrócić uwagę na wymiar informacyjny i społeczny konfliktu na Bliskim Wschodzie, na to, jak rezonuje on w krajach Zachodu. Wiele wiodących mediów nie szczędzi Izraelowi krytyki, podobne słowa padają z ust polityków, liderów opinii, przedstawicieli elit, mas zwykłych ludzi, którzy wychodzą na ulice. Nie przeszkadza to Moskwie i jej propagandzistom w formułowaniu zarzutów „zachodniej hipokryzji”, co jest zarówno krytyką, jak i sposobem na wykazanie własnej wyższości. No więc w kontekście tej wyższości chciałbym Wam przypomnieć, że w rosji mówienie o zbrodniach armii rosyjskiej jest surowo karane – więc się o tym nie mówi. Ba, nawet masowych wystąpień propalestyńskich w tym kraju nie było, bo władza boi się antywojennych protestów, nawet zgodnych z jej oczekiwaniami. Spec-operacja to nie wojna, ale wiadomo, licho nie śpi…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. szkoła w Cyrkunach. Opisana piwnica znajduje się w starej części kompleksu, w widocznym na pierwszym palnie czerwonym budynku/fot. własne

Dom

Według danych ONZ z końca lata b.r., na świecie było 6,3 mln ukraińskich uchodźców. Najwięcej – 4,1 mln – przebywało w krajach Unii Europejskiej, połowa z tej grupy w Niemczech i Polsce (kolejno 1,15 ml i 970 tys.). W rosji znalazło się mniej niż pół miliona uchodźców.

Dodatkowo ponad 5 mln osób miało status uchodźców wewnętrznych, czyli nadal przebywających na terenie Ukrainy, ale z dala od swoich domów.

W sumie po 24 lutego 2022 roku miejsca stałego pobytu opuściło 16 mln Ukraińców, czyli ponad 40 proc. przedwojennej populacji Ukrainy (nie licząc mieszkańców terenów okupowanych po 2014 roku).

Od tego czasu do domów wróciło 4,8 mln osób, spośród nich 1,1 mln z zagranicy.

Taka jest skala dramatu, jaki rosja zafundowała Ukrainie.

Wojna trwa, więc Polaków mogą dziwić decyzje Ukraińców o powrocie do ojczyzny i w rodzinne strony. Skąd ta potrzeba? – zastanawiamy się.

– Uwielbiam słońce, a u was często padało – mówi Ola, którą spotkałem w Myrosznikiwce, wiosce położonej nieopodal wyzwolonego jesienią zeszłego roku Chersonia. – Żartuję – kobieta uśmiecha się serdecznie. – Prawda jest taka, że tęskniłam za mamą i nie potrafiłam przestać się o nią martwić.

Ola spędziła w Polsce rok, wróciła, gdy pognano rosjan za Dniepr. Cztery jej siostry nadal przebywają zagranicą.

– Jest ciężko, bo nie ma pracy – przyznaje. – Okupanci zniszczyli fabrykę nakrętek, ukradli całe wyposażenie kurzej fermy, w której pracowało kilkaset osób z okolicy. Mama wyjeżdżać nie chce, nie ma sił na tułaczkę, więc na pewno zostanę tak długo, jak będę jej potrzebna.

– Chciałbyś wrócić do Polski?

– Dobrze mi u was było, ale dom to dom. Cały czas mam nadzieję, że życie wróci do normy, że wojna się skończy, a ja nie będę musiała wyjeżdżać.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Moja rozmówczyni. W tle inni mieszkańcy wioski. Zdjęcie wykonałem podczas dystrybucji „humanitarki” (pakietów z chemią gospodarczą), które na miejsce dostarczyło Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). 12 mln mieszkańców Ukrainy, brutalnie zubożonych przez wojnę, potrzebuje dziś regularnego wsparcia. Ot, ruski mir w praktyce…/fot. własne

Znużenie

Najpierw kilka uwag natury „technicznej”.

Wojna jest opowieścią. Dramatyczną, więc przyciągającą uwagę. Ale każda opowieść z czasem nuży; nie da się na stałe „kupić” słuchacza, czytelnika czy widza. Dotyczy to każdego tematu – wojna nie jest tu żadnym wyjątkiem. Wie o tym każdy, kto pracuje w mediach, kto pisze książki, tworzy filmy. Mniej ekskluzywny wymiar tej wiedzy to świadomość, że uwaga siedzących przy stole współbiesiadników nie będzie dana raz na zawsze. Że musimy się sprężać z anegdotą, dowcipem czy przemową, że muszą być „gęste”, jeśli nie chcemy widzieć ziewającej ciotki czy nagle czującego zew w pęcherzu kuzyna. Jeśli historia ma w sobie twista, jakiś efektowny, gwałtowny zwrot,  możemy o uwagę powalczyć dłużej – tak przy stole jak i w medialnej narracji. Lecz jeśli w opowieści nic się nie dzieje ponad to, co już było, marny los opowiadacza. Marny los samej historii, jakby ważna nie była.

Opowieść o wojnie rosji z Ukrainą jest w zachodniej części świata prowadzona tendencyjnie. Wynika to z samej natury konfliktu – asymetrii potencjałów obu krajów, rosyjskiego bestialstwa, ukraińskiego heroizmu i prozachodnich ambicji Kijowa. Z empatii, który sprzyja większej identyfikacji z napadniętym. Ślady tych emocji widać nie tylko w mediach i postawach milionów Europejczyków, gotowych nieść pomoc ukraińskim uchodźcom. Mam częsty kontakt z pracownikami międzynarodowych organizacji humanitarnych – fundacji i agend ONZ-tu – wielu z nich podkreśla wyjątkowość wojny w Ukrainie. „Staramy się być bezstronni, tu nam nie wychodzi”, mówią, nie kryjąc swoich proukraińskich sympatii (w przypadku ludzi pracujących dla ONZ-tu takie deklaracje mogę dziwić, rosja ma bowiem w tej organizacji wielkie wpływy polityczne. Jednak na poziomie konkretnych działań w terenie, zwłaszcza zaś ich finansowania, udział federacji i rosjan jest znikomy). Lecz ile by tej sympatii nie było, gdy opowieść zaczyna nużyć, emocje schodzą na plan dalszy. W związku, w którym wieje nudą, sama miłość może nie wystarczyć.

Letnie emocje i znudzenie zwykłych ludzi wprost przekładają się na strategie medialne. Media bowiem to przede wszystkim interes, uzależniony od uwagi odbiorców. By ją zachować, temat się porzuca (na rzecz innego) albo „podkręca” – przedstawia w innym niż dotąd świetle, co przy komercyjnym potencjale sensacyjności zwykle oznacza pójście właśnie w jej stronę. Nie ma twista? To go skręćmy. Na ukraińskim froncie sytuacja patowa? No tak. Kryteria moralne, oparte o uzasadnioną złość na rosjan już odbiorców nie rozpalają? No nie rozpalają. Czyli o pacie czytać nie będą? No nie będą. No to może zacznijmy ludzi straszyć i wieszczyć ukraińską klęskę? Ano spróbujmy. Kupią-nie kupią, zobaczymy. Jeśli nie kupią, temat wojny w Ukrainie spadnie z agendy. Wróci przy okazji jakiegoś naturalnego (prawdziwego) twista.

Tak to wygląda na poziomie pojedynczej redakcji. Dodajmy owczy pęd mediów – owo „inni mają, to my też musimy” – i tak tworzy nam się trend. Na przykład obecne w polskiej infosferze już od kilkunastu dni czarnowidztwa dotyczące przyszłości Ukrainy.

A przecież mamy w tej grze jeszcze jeden zbiorowy podmiot – „cyber-ambasadorów” rosji. To nie moskale wymyślili Internet, ale to ich specjaliści od wojny informacyjnej szybciej pojęli, jakie perspektywy stwarza globalna sieć. Dzięki niej możliwe stało się błyskawiczne rozpowszechnianie fałszywych i spreparowanych treści, licznymi kanałami, tworząc tym samym pozory wielości źródeł. W tym celu rosja wykorzystuje agentów wpływu, zastępy własnych cyber-żołnierzy oraz algorytmy, które pozwalają na masowy charakter działań. Działań, których najpoważniejszym skutkiem jest „produkcja” rzesz tzw.: użytecznych idiotów. Odbiorców informacji, którzy podchwyciwszy korzystną dla Moskwy narrację, propagują ją jako zgodną z własnym postrzeganiem rzeczywistości. Zwykle bez świadomości, że wysługują się rosji, co nierzadko pozostaje w sprzeczności z ich antyrosyjskimi poglądami. Przed 2022 rokiem rosja odnosiła w obszarze zmagań informacyjnych niemal wyłącznie sukcesy. Tym większym szokiem dla obserwatorów była jej nieudolność po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji. Prorosyjskie głosy miesiącami nie potrafiły przebić się do mainstreamu, de facto nadal tak jest, choć w ostatnich tygodniach coś się zaczyna zmieniać. Nie wiem, czy to efekt wzmożonych rosyjskich wysiłków czy może skutek sygnalizowanego znużenia dotychczasową narracją. Być może chodzi o sumę obu czynników. Tak czy inaczej, Ukraina jest rzekomo w „ciemnej dupie”.

Jest w niej i dalsza wojna nie ma sensu, bo „Ukraina niczego już nie ugra” – oto sedno popularnych obecnie przekazów. Na poparcie ich zasadności przywołuje się mnóstwo argumentów – od wojskowych, przez gospodarcze, po demograficzne. Wiele z nich to kompletne bzdury, część zasługuje na oddzielne omówienie i krytyczną analizę – podejmę się tego przy okazji kolejnych wpisów. Dziś chciałbym odnieść się – na razie krótko – do „koronnego” motywu z ostatnich dni: że rosja zwiększa produkcję broni i amunicji (a więc niebawem zyska ich tyle, że „będzie pozamiatane”). Czy rzeczywiście? Spójrzmy na produkcję samolotów bojowych – w zeszłym roku siły powietrzne federacji odebrały 29 nowych maszyn. W tym roku około 20, do końca roku będzie to łącznie 26-28 samolotów. Dla porównania, w roku 2014 przemysł wyposażył wojsko w 101 maszyn. Ale potem przyszły sankcje i dramatyczne załamanie produkcji z braku zachodnich komponentów. Po 2022 roku te sankcje są jeszcze dotkliwsze. I owszem, rosyjska propaganda już od ponad roku donosi o zwiększaniu mocy produkcyjnych, tyle że nowego sprzętu na froncie w przesądzających liczbach jak nie było, tak nie ma. Jest za to amunicja od Kim Dzong Una, którą, jak rozumiem, rosja kupuje w Korei z przyczyny humanitarnych, by podtrzymać produkcję w jednym z najbiedniejszych krajów świata…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Kazimierzowi Mitlenerowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Michałowi Baszyńskiemu, Irinie Wolańskiej i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ile jeszcze wytrzyma Ukraina? – jedni się martwią, inni „martwią”. Zdjęcie ilustracyjne, z charkowskiej Saltówki/fot. własne

„Zachęta”

Władze miejskie Odesy zwróciły się do UNESCO – oenzetowskiej agendy zajmującej się m.in. ochroną dziedzictwa kulturowego – o wyrzucenie z organizacji rosji. Powód? Odesa od kilku dni jest celem zmasowanych ataków rakietowych, w wyniku których zniszczeniu ulega infrastruktura portowa oraz przyległe doń fragmenty miasta. Tymczasem historyczne centrum „perły Morza Czarnego” znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Najeźdźcy łamią zatem statut organizacji, niszcząc i narażając na zniszczenie obiekty o niepowtarzalnych walorach historycznych.

Zaciętość, konsekwencja i barbarzyństwo, jakie towarzyszą nalotom, zdumiewają nawet Ukraińców. Miasto dotąd raczej oszczędzane, nagle stało się w zasadzie jedynym celem dla rosyjskich rakiet i dronów-samobójców. Dlaczego?

Powodów jest kilka. Pierwszy, „ogólny”, wpisuje się w szerszą rosyjską strategię, której ofiarami padają wszystkie większe miasta Ukrainy. Najeźdźcy usiłują zmusić Ukraińców, by ci jak największą część potencjału obrony przeciwlotniczej trzymali z dala od frontu. Konieczność ochrony zaplecza niezbędnego dla podtrzymania wojennego wysiłku, poza wymiarem technicznym, przemysłowym, ma także postać czysto humanitarną. Kondycja ludności cywilnej wprost przekłada się na morale armii, więc żadne kierownictwo wojskowe i polityczne nie może sobie pozwolić na nadmierne narażanie społeczeństwa. Dlatego tak zaciekle broniony jest Kijów – największa ukraińska aglomeracja – przy użyciu najnowszych i najskuteczniejszych systemów. Brakuje ich dla pozostałych miast, lecz i one nie są bezbronne – po prostu, pozostają gorzej chronione, wszak z widokami na uszczelnienie „parasolów”. Tylko Amerykanie zamierzają do końca przyszłego roku dostarczyć do Ukrainy pięć kolejnych baterii Patriot, co oznacza pięć przyzwoicie chronionych obszarów miejskich. Ale właśnie – obszarów miejskich, a nie rejonów, w jakich operują wojska frontowe. Świetne zachodnie systemy, gdyby ukraińskie dowództwo mogło pozwolić sobie na używanie ich wyłącznie w strefie walk, „wyczyściłyby” niebo do spodu. Rosyjskie lotnictwo nie jest szczególnie aktywne na pierwszej linii, ale bywa dokuczliwe, zwłaszcza śmigłowce szturmowe; na utratę tego atutu moskiewscy dowódcy nie mogą sobie pozwolić.

Kolejny powód jest ściśle związany z Odesą. Gdy byłem w mieście w marcu tego roku, z żalem przekonałem się, że nie zobaczę historycznych schodów. Port i okolica stały się strefą zamkniętą, zmilitaryzowaną. Nie mam pojęcia, kto tam stacjonował i co przechowywano, ale rosyjskie twierdzenia o atakach na obiekty wojskowe akurat w tym przypadku mogą być prawdziwe.

Tylko dlaczego u licha niszczone są również instalacje portowe, w tym dźwigi, niezbędne do realizacji tzw.: umowy zbożowej? Dlaczego płoną silosy z pszenicą? W odpowiedzi na te pytania zawiera się trzeci, czwarty i piąty powód rosyjskiej rakietowej presji wymierzonej w Odesę. Jak wiemy, rosja nie przedłużyła porozumienia, zgodnie z którym od lipca zeszłego roku możliwy był wywóz ukraińskich zbóż za pośrednictwem czarnomorskich portów. Teraz podbija stawkę, niszcząc niezbędną infrastrukturę. Media grzmią, że putin zamierza w ten sposób wywołać poważny kryzys żywnościowy, zwłaszcza w Afryce. Ukraina była jednym z największych na świecie producentów i eksporterów zbóż, brak tego gracza na rynku rzeczywiście oznacza problemy. Ale czy głód? A jeśli tak, to gdzie? W Afryce Subsaharyjskiej – która w medialnych doniesieniach ma być najbardziej poszkodowana – pszenica wcale nie jest podstawą menu i stosunkowo łatwo można ją zastąpić sorgo czy kukurydzą. Tak naprawdę ucierpią państwa arabskie, szczególnie zaś Egipt, który – co oczywiste – zacznie szukać alternatywnych dostawców. Tymczasem rosja – tak się składa – ma jeszcze możliwości częściowego wypełnienia rynku własnymi produktami (pytanie jak długo, wszak efektywność rosyjskiego rolnictwa w dobie sankcji spada i będzie spadać). Innymi słowy, w Odesie jesteśmy świadkami wyjątkowo brutalnej odmiany walki konkurencyjnej.

Ale są też zamysły czysto polityczne. Wpływy ze sprzedaży zboża są dla ukraińskiego budżetu w realiach wojny niezwykle istotne. W żywotnym interesie państwa jest zatem je utrzymać. Techniczną alternatywą dla eksportu morskiego jest wysyłka zbóż „naokoło” – najpierw drogą lądową do Europy, a dopiero z tamtejszych portów „w świat”. Problem w tym, że państwa tranzytowe niespecjalnie radzą sobie z organizacją przerzutu, co w Polsce doprowadziło nawet do poważnych konfliktów społecznych, gdy ukraińskie zboże zaległo w naszych magazynach. I Moskwa doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dostrzegając w pszenicy potencjał do antagonizowania Ukrainy i jej sojuszników.

W nieprzedłużeniu umowy zbożowej i niszczeniu infrastruktury chodzi również o inny rodzaj presji. Zeszłoroczne porozumienie nie miało charakteru dwustronnego – Ukraina zawarła je z rosją za pośrednictwem Turcji i ONZ. Tymczasem Moskwie zależy na bezpośrednich rozmowach z Kijowem. Omawianie paktu zbożowego mogłoby wówczas stać się pretekstem do negocjacji pokojowych, które w obliczu słabości własnej armii i coraz bardziej kulejącej gospodarki, stają się dla rosji niechybną koniecznością. „Rakietowa zachęta” to rzecz jasna chuligańska, ale przecież typowo rosyjska metoda zaciągnięcia drugiej strony do stołu.

Ukraińcy pozostają nieugięci, więc Odesa płonie. A wraz z nią kawał ważnej dla świata historii…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Odesa, zdjęcie ilustracyjne/fot. Marcin Ogdowski

Sojusznicy

Przedpołudnie w Kijowie upłynęło pod znakiem kolejnego rosyjskiego ataku powietrznego. Nie był on zmasowany – moskale użyli zaledwie kilkunastu rakiet – ale sięgnęli wyłącznie po swoje „rodowe srebra”. Na ukraińską stolicę poleciały hipersoniczne kindżały oraz wystrzelone z morza kalibry. Ze wstępnych informacji wynika, że obrona przeciwlotnicza strąciła po sześć sztuk obu typów pocisków. Gdy piszę te słowa nie jest jasne, czy doszło do bezpośredniego porażenia jakichś elementów infrastruktury miasta – doniesienia o wybuchach i pożarach mogą odnosić się do wtórnych skutków zestrzelenia rakiet.

Atak zbiegł się z wizytą w Kijowie delegacji z krajów Afryki. Na jej czele stoi prezydent RPA Cyril Ramaphosa, któremu towarzyszą politycy z Zambii, Senegalu, Ugandy, Egiptu i Komorów. Dyplomaci przyjechali do Ukrainy w ramach „misji pokojowej”, jutro część z nich uda się do Petersburga na rozmowy z putinem. Kremlowski satrapa tymczasem przygotował dla przyszłych gości „małą niespodziankę” – dzisiejszy nalot nie jest bowiem, tak sądzę, przypadkowy. Intencją Moskwy było pokazanie afrykańskim delegatom, że choć rosja nie zajęła Kijowa fizycznie, to i tak sprawuje nad nim siłową kontrolę, spycha Ukraińców do defensywy i skutecznie ich terroryzuje. Nie bez powodu użyto kindżałów – po wydarzeniach z poprzedniego miesiąca wiemy już (wie też putler), że Ukraińcy potrafią je zestrzeliwać, ale szanse, że jednak osiągną wyznaczone cele pozostają wyższe niż w przypadku tradycyjnych pocisków manewrujących.

Oczywiście w obliczu skuteczności kijowskiej OPL, ów zabieg mógł okazać się kontrpoduktywny – i Afrykańczycy wyjadą ze stolicy z przekonaniem, że jakby się rosyjski prezydent nie napinał, to i tak dysponuje ograniczonymi możliwościami. Złudzeń wielkich na „kopernikański przewrót” w głowach delegatów nie mam, mowa wszak o ludziach, którzy przyjechali do Kijowa promować prorosyjskie rozwiązania („pokój za zaanektowane ziemie”). Bardziej niż przejrzenia na oczy (zdania sobie sprawy z niemocy rosji), spodziewam się utwierdzenia Ramaphosa i spółki w przekonaniu, że putin gotowy jest prowadzić wojnę najdłużej jak się da.

Wspominam o tej perspektywie nie bez powodu. 11 lipca w Wilnie zacznie się dwudniowy szczyt NATO, podczas którego ogłoszone zostaną ramy dalszej współpracy Sojuszu z Ukrainą. Natychmiastowe przyjęcie nie wchodzi w grę – to zostało już jasno powiedziane przez wielu czołowych zachodnich polityków. Ale nie ma też mowy po porzuceniu Ukrainy. Nie będę Was zanudzał szczegółami prowadzonych negocjacji (tego, co o nich wiadomo z przecieków) – dość napisać, że Kijów ma otrzymać jasną deklarację o przyszłym członkostwie. Co istotne, z pominięciem Planu Działań na rzecz Członkostwa (MAP) – żmudnej procedury, w ramach której kolejne kryteria związane z obronnością (i nie tylko) są oceniane pod kątem natowskich standardów. Ukraina otrzyma ofertę szybkiej ścieżki, jak Finlandia, która znalazła się w Sojuszu po niespełna roku, uznano bowiem, że „na wejście” spełnia wymogi. Macedonia Północna, która jest w NATO od trzech lat, wdrażanie MAP-u zaczęła w… 2002 roku. Polska, przypomnijmy, przystąpiła do Partnerstwa dla Pokoju (co dla krajów naszej części Europy oznaczało wejście do natowskiej „poczekalni”), w 1994 roku, pełnoprawnym członkiem Sojuszu stając się pięć lat później. Niezależnie od tego ułatwienia, Ukraina nie może liczyć na członkostwo, jeśli na jej terenie będą prowadzone działania zbrojne. I tu jest pies pogrzebany, gdyż putin – świadom tego wymogu – może przeciągać konflikt aż po swój grób. Co niekoniecznie musi wyglądać tak jak dzisiaj – rosja może nawet wycofać się z części zajętych obszarów, ale na przykład dalej prowadzić aktywną kampanię rakietową. Może nie zawrzeć formalnego porozumienia pokojowego (z Japonią nie zawarła go od 1945 roku; przykład obu Korei, które podpisały zaledwie rozejm, też jest pouczający). Pytanie, czym ma być ów „koniec wojny”, nadal pozostaje otwarte i zapewne długo jeszcze będzie oznaczać co innego dla różnych członków NATO. Sojuszu, dodajmy, opartego o mechanizm jednomyślności przy podejmowaniu decyzji.

Przykład Węgier i Turcji – ich obstrukcji wynikłych po części z prorosyjskości – nie napawa szczególnym optymizmem. Nie trzeba wyobraźni, by założyć, że Budapeszt i Ankara nie zgodzą się na członkostwo Ukrainy. Z drugiej strony mamy szereg doświadczeń, z których wynika, że ancymonów da się skutecznie pacyfikować. Ostatnio USA wstrzymały sprzedaż himarsów na Węgry, co jest reakcją na blokowanie przez rząd Orbana członkostwa Szwecji w NATO. Nieoficjalnie wiadomo, że gulaszowy autokrata otrzymał jasny sygnał, że to nie musi być jedyna sankcja, sprawa więc właściwie jest już załatwiona. Turcja, która potrzebuje amerykańskich technologii wojskowych jak powietrza, już raz w tym roku ugięła się pod presją administracji Joe Bidena (zgadzając się na członkostwo Finlandii). Nadal blokuje Szwecję, lecz nie potrwa to długo. Rządzony przez Erdogana kraj od lat pozostaje natowskim pariasem, jednak dopiero w ostatnim czasie staje przed perspektywą realnych skutków swoich poczynań. W potocznym dyskursie podkreśla się, że Turcja „wkłada” do NATO drugą co do wielkości armię – tyle że realnie nie jest to istotna wartość. Zaletą Turcji przez dekady było jej położenie, status „miękkiego podbrzusza” ZSRR, a potem rosji. Ukraina wprost granicząca z federacją wnosi tu znacznie więcej, a armię ma obecnie porównywalną, za to znacznie bardziej bitną i doświadczoną. Nikt nikogo z NATO do tej pory nie wyrzucał (ba, brakuje mechanizmów – te istniejące pozwalają jedynie na dobrowolne opuszczenie Sojuszu), ale coraz głośniejsze dyskusje wśród zachodnich elit na temat relegowania obstruktorów muszą być dla Ankary alarmujące.

Perspektywa kłócących się sojuszników nie napawa optymizmem, lecz spójrzmy też na inne ustalenia wykuwające się przed wileńskim szczytem. Ukraina ma uzyskać gwarancje stałej i znaczącej pomocy militarnej. Formalne zobowiązanie będzie podobne do tego, jakie łączy Izrael i Stany Zjednoczone – tyle że wielostronne i o znaczenie większej wartości. Pomoc wojskowa USA dla państwa żydowskiego zwykle nie przekracza 10 mld dol. w skali roku, w bieżącym roku podatkowym Waszyngton przeznaczy na wsparcie Kijowa 47 mld dol., w przyszłym (zaczynającym się w październiku) ma to być 60 mld. Co najmniej drugie tyle uzbiera się od reszty sojuszników, co w perspektywie coraz poważniejszych kłopotów ekonomicznych rosji może doprowadzić do sytuacji, w której to Moskwie, nie Kijowowi, jako pierwszej zabraknie pieniędzy na finansowanie wojny. Izraelsko-amerykańskie porozumienie odnawiane jest co 10 lat, gwarancje dla Ukrainy odświeżano by częściej, na tyle jednak rzadko, by nie gnębić Ukraińców widmem „wyschniętego źródła”.

Oczywiście do tego dochodzi wsparcie wywiadowcze, szkoleniowe i logistyczne, na przykład w obszarze opieki nad rannymi i rekonwalescentami. Wszystko to ma doprowadzić do sytuacji, w której rosyjska klęska w Ukrainie będzie na tyle dotkliwa, że znacząco zredukuje ryzyko przeciągania konfliktu przez Moskwę.

Na tapecie są też inne rozwiązania, jak choćby wysłanie do Ukrainy natowskich oddziałów (jako wojsk pokojowych, choć bez oglądania się na ONZ) i uznanie przestrzeni powietrznej kraju za no-fly-zone. Miałoby to nastąpić po jednostronnym ogłoszeniu przez Kijów zakończenia działań bojowych i mogłoby stanowić remedium na rosyjskie próby „zamrożenia” wojny. Nie wiem, czy ów pomysł – forsowany przez państwa wschodniej flanki – zyska szerszą akceptację, ale moim zdaniem to właściwa droga. Wkrótce przekonany się, kto jeszcze tak myśli.

Na dziś to tyle – przede mną nocna podróż do Białegostoku, gdzie jutro o 16.00 spotykam się z Czytelnikami. Zainteresowanych zapraszam do Książnicy Podlaskiej im. Łukasza Górnickiego (Filia nr 5 przy ul. Pułaskiego 96). Dla osób spoza Białegostoku mam dobrą wiadomość – organizator, Muzeum Wojska, udostępni nagranie spotkania na swoim kanale na YouTubie. Do zobaczenia osobiście lub na łączach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Za jakiś czas podobne zdjęcie zilustruje powitanie ukraińskich żołnierzy w NATO; mimo dostrzeganych na horyzoncie przeciwności, jestem tego pewien/fot. Jared Saathoff, Wisconsin National Guard Public Affairs